Na spotkanie do Eranovy przyszedłem cały na czarno. Ona oczywiście też. Z wyjątkiem futra, szarego i sztucznego. Nim je zdjęła, wypatrzyłem na jej szyi połyskujący na łańcuszku napis „czarna mamba”. Czarna mamba to niewinnie wyglądający, niewielki afrykański wąż, który potrafi powalić faceta. Ona z tą „czarną mambą” żyje od kilkunastu lat, odkąd dała się poznać jako surowa jurorka w „Tańcu z gwiazdami”. Co tak naprawdę kryje się za czarnym przebraniem Iwony Pavlović?

Made in: Czy ty w ogóle masz coś poza czarnym?
Iwona Pavlović: Znajdziesz coś u mnie w garderobie, ale to nie będzie więcej, niż pięć procent. A i nawet te pięć, to chyba zawyżone.

Kiedy to się pojawiło?
Jakoś tak płynnie przyszło. Mam stare zdjęcia np. w różu. Ale ostatnio zauważyłam, że nie jestem w stanie wytrzymać jednego dnia w kolorze. Próbuję, ubieram rano…

…ale co, swędzi?
Drapie! (śmiech). Robiłam takie próby, że cała ubierałam się w écru, a po południu wyciągałam czarny zestaw, bo nie mogłam wytrzymać. Czarny lubię mieć zwłaszcza przy twarzy.
Kiedyś usłyszałam, że być może w tej czerni się ukrywam. Tym chyba musiałby się już zająć psycholog.

Kto wymyślił „czarną mambę”?
Beata Tyszkiewicz. Może niekoniecznie od stroju, ale mój głos prawdy w „Tańcu z gwiazdami” okazywał się często ostrą recenzją. Jak czarna mamba, która kąsa i może nawet zabić dorosłego mężczyznę. Beata jest przenikliwą obserwatorką i myślę, że chodziło tu tyleż o ubiór, co o ten wężowy temperament.

Miałam zresztą okazję zobaczyć w Kenii czarną mambę. Byliśmy jeepem na safari z przyjaciółmi. Nagle kierowca zatrzymał się i krzyczy: „patrzcie!”. Po czerwonej drodze pełzł niewielki wąż. Powiedział: „słuchajcie, to niesamowite, to rzadkość spotkać tak na drodze czarną mambę”. A jedna z moich koleżanek do tego kierowcy: „to rodzina wyszła na spotkanie”. Mamba wygląda naprawdę niewinnie. Jest oliwkowa, czarne ma tylko wnętrze pyska.

Kiedy ostatnio tańczyłaś na dyskotece?
A może być słowo „dancing”? Tu, w Eranovie. 21 listopada, w piątek. Tutaj uczę tańczyć grupy w różnym przedziale wiekowym i chyba w 40 osób umówiliśmy się właśnie na dancing. W sumie bawiło się ze 150 osób. Wróciłam akurat z nagrania programu, więc musiałam dać trochę ujścia ciśnieniu „poprogramowemu”. Dawno się tak dobrze nie bawiłam.

Zapytałem o dyskotekę w kontekście facetów. Oni mają odwagę prosić cię do tańca?
Mam z tym duży problem. Przez pierwszych 40 procent imprezy to ja mogę nawet biegać i prosić ich do tańca, a i tak nikt mnie nie weźmie na parkiet. Nie ma opcji! Boją się. Ale z czasem – wraz ze rosnącym stężeniem alkoholu we krwi – panowie nabierają odwagi i nagle się zaczyna. To niebezpieczny moment. Jak jest ze mną na imprezie mąż, to zawsze mi mówi, że jak widzi „moją głowę przy parkiecie, a nogi w powietrzu”, to czas uciekać do domu. Panowie zaczynają się wtedy popisywać, jak super tańczą. A u nas super, to nie jest „na misia”, z nogi na nogę. Muszą być figury akrobatyczne. A one zwyczajnie są niebezpieczne.

Wspomniałaś o twoim bolesnym głosie prawdy w programie. Jest wyreżyserowany, czy świadomy, twój?
Ostatnio w Newsweeku pisali na temat manipulowania widzami w programach rozrywkowych. Ja do „Tańca z gwiazdami” dostałam się z castingu. Szukali zawodowych sędziów tańca. Szykowałam się do tych prób z moją przyjaciółką Ewą Cichocką z Czerwonego Tulipana. Radziła mi: „nie wiesz, czy chcą czarnej czy białej, mądrej czy głupiej, zabawnej czy poważnej, więc najlepiej bądź sobą”. Ubrałam się oczywiście na czarno, włosy związałam w kucyk, makijaż i w takim wydaniu pojechałam na casting. Przeszłam wszystkie etapy aż do finału. Wpasowałam się chyba w tę układankę, że ten jeden sędzia właśnie musi być surowszy. Choć początkowo to ja miałam być tym dobrym policjantem, a Piotr Galiński tym złym.
On chyba złagodniał (śmiech).

Przed pierwszym programem poproszono, bym rzetelnie oceniała tańczące gwiazdy. Jestem sędzią zawodowym, więc po gwiazdach poszłam po bandzie. I zaraz
po programie trafiłam na dywanik i dostało mi się. Że to program rozrywkowy i nie powinnam tak krzyczeć. Kiedy przyjechałam na nagranie drugiego odcinka, myślałam, że zerwą ze mną umowę i podziękują. A było odwrotnie. Uściśnięto mi dłoń i powiedziano: „pani Iwono, wolna ręka, proszę być sobą”. Okazało się, że ta prawdziwość spodobała się widzom. W programie jako jedyna jestem od jego początku, chyba właśnie tym niekombinowaniem.

I wracając do opisywanych w Newsweeku manipulacji: od tamtej pory nigdy – jak tu siedzę – nie miałam żadnych ostrzeżeń i nacisków. Zawsze jestem wierna sobie.

Czego, prócz popularności, dostarczyła ci telewizja?
Moje życie płynie pewnymi etapami, ale wszystkie kręcą się wokół tańca: najpierw dziecięce „pląsanie”, potem tańczenie profesjonalne, zawodowstwo, nauka innych par, sędziowanie. A po czterdziestce przyszła najpiękniejsza przygoda – telewizja. Dla mnie to bajka. Mogę raz w tygodniu uczestniczyć w pięknym widowisku pełnym magii, czaru, elegancji i cudownej muzyki.
To moje życie, to moja miłość.

Lubię być na pierwszym planie, bo to poniekąd cecha tancerzy. Trzeba mieć odwagę na pokazanie się przed publiką, trzeba lubić zbierać brawa. A ja zawsze to uwielbiałam, więc nie będę ukrywać, że dzisiaj moja rozpoznawalność dostarcza mi dużo przyjemności.

Kusiła cię Warszawa na stałe?
Oj, kusiła, nawet kilka razy szukałam mieszkania. Choć z drugiej strony gdybym tak naprawdę chciała, to bym tam już mieszkała, więc chyba było to takie lekkie chcenie.

Po pierwszych edycjach programu deweloperzy proponowali mi nawet zniżki. Teraz żałuję, że nie potraktowałam tego inwestycyjnie.
Dobrze być gościem w Warszawie. Mam tam rozkładany czerwony dywan. A kiedy w niej zamieszkam, już go nie będzie. Dlatego kiedy wpadam do Warszawy, czuję się
wyjątkowo. Wiem, że ludzie często na nią narzekają, ale dla mnie jest piękna. Warszawę lubię, ale Olsztyn kocham. I to jest ta przewaga.

Nie wsiąkłaś w celebryckie życie?
Chyba za stara już byłam (śmiech). Wciągali się młodzi tancerze z pierwszych edycji. Pod względem szaleństw jestem spełniona, więc się wciągnąć nie dałam.
Po każdym odcinku jest impreza w klubie. Wszyscy: tancerze, gwiazdy, obsługa. Ja jestem tam tylko po ostatnim odcinku. Nie chcę zaprzyjaźniać się z gwiazdami. By nie myślały, że będę je potem lepiej oceniać. Chcę żeby wszyscy mieli poczucie bezstronności. W zasadzie poznawałam się z nimi lepiej dopiero wtedy, kiedy odpadali.

Trzymasz te lejce!
Przez całą taneczną karierę, w tych dziwnych czasach, kiedy paszporty przyznawano nam jako tancerzom, wyjeździłam się po Japonii, Kanadzie, Stanach i całej Europie. Nasyciłam się wielkim światem w młodości. Mam to za sobą, więc chyba dlatego Warszawa mnie tak nie wciągnęła.
Odmówiłaś kiedyś udziału w reklamie?

Nie. A nawet raz ze mnie zrezygnowano. Justyna Steczkowska wygrała ze mną. Miał to być szampon do włosów.
Nie sprzedałabym się za każdą reklamę, bo mam swój kręgosłup etyczny i pewnych rzeczy reklamować nie chciałabym.

Miałaś za to perfumy sygnowane „Czarną mambą”.
Zamknięta sprawa. Piękna idea, brałam udział w komponowaniu tych zapachów. Stworzyliśmy trzy linie nazwane tańcami: czerwone pasodoble, wprost z corridy, tango – dymne, czarne, zmysłowe oraz trzecie, białe, symbolizujące wolność – free style.

Do biznesu wkradł się jednak czwarty, niewłaściwy zapach. Przestało dobrze pachnieć i temat zamknęliśmy. Szkoda, bo perfumy nie były złe. Były przystępne cenowo, bo weszliśmy w dobrą lukę, z perfumami lepszymi od najtańszych. Przecież nikt w Polsce nie kupi nieznanych perfum w cenie Giorgio Armaniego.
Ciężko jest się przebić polskim markom, bo cały czas chcemy tych francuskich i amerykańskich. Dlatego trzeba zwracać uwagę na nasze produkty. Teraz jestem twarzą rodzinnej elbląskiej firmy Paters, która od lat robi torebki. Wysoka jakość i piękne fasony. Sam zobacz jakie wykonanie (pokazuje mi torebkę z którą przyszła; kiedy mężczyźni pokazują kobietom auta, te – najczęściej, nie znając się, komentują kolor; więc torebka była czarna – red.). A biżuterię noszę też naszą lokalną, ze Studia TT i też z Elbląga. Cudowna!

Nie myślałaś o swojej marce odzieżowej? Nośny dzisiaj temat. Byłyby to same czarne ubrania!
Kiedyś przez cztery lata miałam swoją pracownię krawiecką na starówce. Szyłam stroje do tańca. Także poczekaj, bo co ja będę robić, jak się skończy „Taniec
z gwiazdami”?

Dzisiaj taka pracownia z rozpoznawalnym nazwiskiem…
W niedobrym momencie zamknęłam ją. Dużo wtedy uczyłam tańczyć i sędziowałam. Musiałam odwoływać lekcje, bo trzeba było kończyć szycie. A jak ktoś ma mistrzostwa w sobotę, to trzeba mu oddać ten strój najpóźniej w piątek. Nie raz spałam w pracowni na materacu. Ale jak coś robisz z pasją, to oddajesz się temu całkowicie.

Hasło: filharmonia. Pracowałaś przy „Dziadku do orzechów”, który zebrał świetne recenzje.
To była piękna sprawa. Piotrze Sułkowski (dyrektor Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej – red), dziękuję ci, że znalazłeś mnie i zadzwoniłeś. Byłam reżyserem, choć nigdy wcześniej tego nie robiłam. Dyrektor wymyślił coś pięknego. Tak ja wy macie „Made in Warmia i Mazury”, to on tak samo zaplanował to w „Dziadku…”. Tylko Warmia i Mazury. Wszyscy twórcy z Warmii i Mazur.

Ułożyłam historię „smaczną” dla młodego odbiorcy, wybrałam muzykę. Spotkał się tu hip-hop, break dance, taniec współczesny, popping, jazz, bollywood, dancehall i balet. Widownia nie miała czasu na nudę. A przy okazji cieszyła mnie integracja środowiska tanecznego. Wiesz, że pewne rodzaje tańca nie znoszą się? Np. hiphopowcy nabijają się z tych sztywniaków towarzyskich. A ten projekt sprawił, że wzajemnie się zaakceptowali. Początkowo mieli oddzielne szatnie, a na koniec potworzyły się piękne przyjaźnie i miłości.

Nie poszłaś za ciosem z tą filharmonią?
Pewne rzeczy powinny zdarzać się tylko raz. Zresztą nie jestem zawodowym reżyserem. Ale mamy już nowy pomysł. On kiełkuje, podlewamy go i rośnie. Czekamy,
aż przyjdzie na niego czas.

Moje życie nie jest przypadkowe. Wiesz, że „Dziadek…” przytrafił mi się w czasie przerwy w „Tańcu z gwiazdami”? Tak mi się to wszystko układa. Coś się kończy i coś zaczyna. Jak zamykają się drzwi, Pan Bóg otwiera okno. Pamiętajmy o tym!

Do kiedy masz kontrakt z programem?
Na wiosnę już kolejny. Teraz podpisywany jest z edycji na edycję, bo nikt nie wie, ile ich jeszcze będzie. Wiesz, że to zależy od publiczności. Ale jak pojawi się dziura po tańcu, znajdzie się inny wypełniacz. W życiu jestem poukładana. Może głowa jest trochę w chmurach, ale nogi stoją na ziemi. Ja już wiem, co robię za kilka miesięcy. Nie umiem żyć bez planu i kalendarza. Choć czasem może trochę powinnam być też tą rudą Anią z Zielonego Wzgórza.

No właśnie, masz w planach przefarbowanie włosów?
Mam! Cały czas. To będzie platynowy blond. Z Korą ostatnio rozmawiałam o tym. Powiedziała: „rób kobieto!”.
Kolorów włosów przerobiłam już trochę, jak tańczyłam. Byłam i blondynką, i rudą. Ale odkąd jest program, jestem „w szufladzie” i nie wiem czy chcę z niej na razie wychodzić. To moje zaszufladkowanie mnie jest mi emocjonalnie potrzebne. Czasami mój mąż Wojtek, który jest moim managerem, zabiera mnie do małych miejscowości, do małych szkół. Tam dzieci bardzo przygotowują się na mój przyjazd, często pokazują mi swoje tańce. Dla nich to kosmos, że pojawił się ktoś znany z telewizji. I oni oczekują ode mnie, że przyjedzie do nich czarna „Czarna Mamba”, a nie jakaś inna kolorowa pani.

Kombinowałaś już z perukami?
Mam peruki, piękne blond. Kiedyś koleżankom zrobiłam psikusa. Otóż siedziałyśmy, chyba w piątkę, któregoś lata na olsztyńskiej starówce. Spotkałyśmy się na pogaduszkach, a że był to okres turystyczny, co chwilę ktoś podchodził po autograf. Poirytowane powiedziały,
że ostatni raz się ze mną umawiają.

Ale mimo wszystko umówiły się. I następnym razem specjalnie przyszłam nieco wcześniej, ale w blond peruce.
Koleżanki dochodziły kolejno, ale dosiadały się do stolika obok. Więc jak ktoś znany bardzo narzeka na rozpoznawalność, naprawdę wystarczy założyć perukę. Widziałeś „Czarną Mambę” blond?

Rozmawiał: Rafał Radzymiński
Obraz: Joanna Barchetto
Make up: Danuta Śmigielska
Włosy: Juszyński
Wnętrza: Studio TVP Olsztyn, Glendoria, Atelier Joanny Barchetto, Studio Receptor