Dlaczego jeden z najpoczytniejszych polskich autorów, nazwany przez Pilcha „pisarzem rasowym”, mówi, że przedawkował fikcję? Jak to się stało, że Olsztyn uplasował się w TOP10 jego małżeństwa, prokurator Szacki znalazł się na Warmii i czemu beza jest oszustwem – opowiada Zygmunt Miłoszewski.

Na Instagramie Zygmunt Miłoszewski w tzw. bio określa się jako: pisarz i żeglarz. W żeglarstwo wkręcił go teść. Mówi, że Olsztyn dostał w posagu.

MADE IN: Czy Zygmunt Miłoszewski rozmawia jeszcze o literaturze?

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Zygmunt Miłoszewski: Tak, to ciągle mój zawód. Choć faktycznie mówię od jakiegoś czasu, że przedawkowałem literaturę.

To w jakim momencie znajduje się pisarz, który mówi: „nie namawiam do czytania książek”?

W momencie zmiany. Nie można ciągle robić czegoś tak samo i spodziewać się, że to przyniesie odmienne efekty. Trzeba dokonać reasumpcji. Ja dokonałem tej reasumpcji i zrozumiałem, że za dużo jest w moim życiu tego, co jest tylko i wyłącznie z głowy. Od szyi w górę. Cała kultura, cała fikcja, literatura, filmy, seriale, newsy – to wszystko jest w głowie. W końcu, po wielu dekadach życia, moje ciało upomniało się o siebie. Poczuło się oszukane i zdradzone: „Nie no, Zygmunt, nie tak się umawialiśmy, weź”. Uznałem, że spoko, że swoje spędziłem już w różnych fotelach z książkami, swoje przeczytałem, swoje napisałem. Pora spojrzeć dalej niż na książkę na kolanach.

Nie pracujesz teraz nad nową książką?

Pracuję nad drugim tomem „Hydropolis”, czyli nowej serii książek dla młodzieży. I, oczywiście, pracując – czytam. To jest dziwne uczucie – bo z jednej strony czytanie nadal sprawia mi wielką przyjemność, a z drugiej mam taki bezpiecznik w głowie: „Czy to mnie znowu nie wciąga?”. Ten nałóg, ten narkotyk. Czy moja wymówka, że „to do pracy” nie jest jak wymówka alkoholika, który mówi „Wiesz, kochanie, w pracy miałem ciężki dzień, muszę się zrelaksować”. A przecież wiadomo, że alkoholik nie pije dlatego, że ma jakieś powody, tylko dlatego, że jest uzależniony. I tak jest z każdym uzależnieniem. Myślę, że od fikcji również. Nawet jeśli wydaje się nam, że to jest takie szlachetne, bo kultura, wiadomo, ubogaca, uczy myślenia, trele morele. Ale w końcu kokaina też ma plusy.

Przyrównujesz kokainę do literatury?

Dobra, kokaina to zły przykład. Ale marihuana? Ale grzyby? Mają mnóstwo pozytywnych skutków, odprężają, rozszerzają świadomość, pozwalają na nowe doznania. Czy powinniśmy w związku z tym zachęcać ludzi od przedszkola do jedzenia ciasteczek z trawą? Myślę, że niekoniecznie. Nie mówię, że kultura jest zła, mówię, że trzeba zachować balans między prawdziwym i nieprawdziwym. Ja się uzależniłem i teraz – jak ten niepijący alkoholik – boję się, że gdy zacznę czytać, to znowu nic innego nie będę robił.

Mimo to wydałeś niedawno nową książkę. W dodatku… napisaną na zamówienie.

Tak, „Hydropolis” powstało na specyficzne zamówienie – ówczesnego dziesięciolatka, który miał bardzo silny argument w ręku: jego starsza siostra, gdy miała dziesięć lat (to było wieki temu, po moim debiucie) zażyczyła sobie, żebym napisał książkę o księżniczce, która ma przygody. Tak powstały „Góry żmijowe”. Gdybym więc teraz nie napisał książki dla mojego syna, mógłby mieć słuszne pretensje. Karol zamówienie sprecyzował: bohater ma być chłopcem, mają być przygody, zwroty akcji i żeby to się działo w świecie science fiction. Na początku pisałem tę książkę jako space operę z całym kosmicznym dekorum, ale potem zszedłem pod wodę. Zależało mi głównie na tym, aby to był świat, który musi być zamknięty, żeby w nim przetrwać.

Czy tytułowe „Hydropolis” przebija poziomem wilgoci nawet Olsztyn, w którym – cytując twoją powieść – „tylko w obrębie miasta jest 11 jezior, a reumatyzm zabija częściej niż choroba wieńcowa”?

To nie mówiłem ja, tylko mój złośliwy i sarkastyczny bohater.

I to zdanie, powtarzane przez wielu bohaterów książki, znasz z autopsji?

Hmm, skoro o to pytasz… Ja mam taki specyficzny stosunek do Olsztyna, trochę uwielbiam, trochę mnie wkurza. Ale… Moja żona jest olsztynianką, ostatnio robiliśmy różne podsumowania na dziesiątą rocznicę i jednym z moich „top ten” było to, że dała mi taką drugą małą ojczyznę. Szczególnie, że osoba, która jest z Warszawy, nie ma swojej małej ojczyzny. Warszawa jest rodzajem pozłoconej bezdomności.

Zygmunt Miłoszewski o swoim stosunku do  Olsztyna: „Ja mam taki specyficzny stosunek do Olsztyna, trochę uwielbiam, trochę mnie wkurza. Ale… Moja żona jest olsztynianką, ostatnio robiliśmy różne podsumowania na dziesiątą rocznicę i jednym z moich „top ten” było to, że dała mi taką drugą małą ojczyznę. Szczególnie, że osoba, która jest z Warszawy, nie ma swojej małej ojczyzny. Warszawa jest rodzajem pozłoconej bezdomności”.

Dlatego książki piszesz właśnie tu i również tu osadziłeś akcję „Gniewu”?

Jak pisałem „Gniew”, który dział się w Olsztynie, to on w ogóle nie miał się dziać w Olsztynie. Akcję planowałem umieścić w Przemyślu, na pograniczu polsko-ukraińskim. Było to na długo przed wojną, uważałem wtedy, że jest to najciekawsza granica w Unii Europejskiej: ze względów politycznych i historycznych (relacje polsko-ukraińskie dawne i obecne), poza tym jeździłem do Lwowa i Kijowa w związku z tłumaczeniami moich książek, fascynowała mnie Ukraina. Fabularnie również dobrze się to układało – miałbym bohatera, który uciekł z Warszawy do Sandomierza i dalej na Wschód.

To jak prokurator Szacki znalazł się w Olsztynie?

Z powodów rodzinnych. Pisałem „Gniew” niedługo po urodzinach Karola i nie było mowy, żebym zostawił wszystko i pojechał na kilka miesięcy do Przemyśla, żeby zbierać materiały do powieści. Albo żebym jeździł między Warszawą a Przemyślem, przecież to komunikacyjny koniec świata.

A Olsztyn miałem już – po pierwsze – jakoś zaznajomiony, poznany, a po drugie i tak kursowaliśmy na trasie Warszawa-Olsztyn. Myślałem o temacie niemieckim, Prusy Wschodnie itd., ale gdy zacząłem w tym grzebać, to okazało się, że to jest kompletnie zimne. Że nic tu nie ma. Byli Niemcy, nie ma Niemców, end of story. Mało resentymentów, waśni, to są mili Niemcy, którzy przyjeżdżają do swoich starych wiosek, są tam witani wódeczką i ogóreczkiem. Zaczęło mi się to rozłazić, nie mogłem znaleźć społecznego tła dla tego kryminału. Miałem wymyślone zwłoki i tyle.

Jak udało ci się to skleić?

Siedząc w bibliotece tu, naprzeciwko (rozmawiamy w House Cafe – przyp. red.), przeglądałem roczniki upiornie nudnej „Gazety Olsztyńskiej” i szukałem CZEGOŚ. Czytałem tego masę i wyskakiwały mi teksty o przemocy domowej co i raz, pomyślałem, że może zrobię z tego drugi plan. Zacząłem chodzić po tutejszych prokuratorach, sędziach, ludziach zajmujących się przemocą w rodzinach. I okazało się, że nic nie wiem na ten temat. Powiedziałem sobie: „Ok, dlaczego ja nic nie wiem na ten temat, muszę się dowiedzieć”. I z tego wyszła cała książka.

Szacki pojawia się w Olsztynie również w opowiadaniu, które ukazało się w „Playboyu”.

Taaak? Ok, skoro tak mówisz. Ja bym nie wygrał żadnego teleturnieju ze znajomości własnej twórczości. Wyrzucam to z głowy. Ale tak, Olsztyn na pewno jest dla mnie drugim rodzinnym miastem i to chyba ważniejszym niż Warszawa, bo ona za szybko się zmienia. Za dużo mieszka tam ludzi, żeby mieć swoją dzielnicę, czuć się u siebie, spotykać znajome twarze w ulubionej knajpie. Tej knajpy dawno już nie ma, bo tam po raz kolejny jest nowe miejsce. To nie tak jak tutaj, że cały czas jest ten pub za zamkiem, do którego chodziła Marta jeszcze w liceum. Zazdroszczę żonie tego punktu odniesienia.

Akcję „Gniewu” osadzasz w bardzo konkretnych lokalizacjach – Szacki jest miłośnikiem piwa Kormoran, na bezę chodzi do kawiarni Sisi, a na kołduny do Staromiejskiej.

Świętej pamięci Staromiejskiej. Ciągle żałuję.

Zygmunt Miłoszewski o ulubionych miejscach w Olsztynie: „Staromiejską lubiłem i naprawdę przeżyłem żałobę po jej śmierci. Browar Kormoran uważam za najlepszy browar w Polsce. Zwłaszcza Warmińskie Rewolucje – to jest moje ulubione piwo. A w Sisi siedziałem dużo w czasie pisania, zabawne jest to, że – nie wiedzieć czemu – dałem Szackiemu jakąś bezę do jedzenia. I ciągle mi się zdarza, że czytelnicy przynoszą mi bezę, jako że to jest mój ulubiony deser. Więc żeby było jasne – nienawidzę bezy”.

Czyli to są również twoje ulubione kierunki?

Staromiejską lubiłem i naprawdę przeżyłem żałobę po jej śmierci. Browar Kormoran uważam za najlepszy browar w Polsce. Zwłaszcza Warmińskie Rewolucje – to jest moje ulubione piwo. A w Sisi siedziałem dużo w czasie pisania, zabawne jest to, że – nie wiedzieć czemu – dałem Szackiemu jakąś bezę do jedzenia. I ciągle mi się zdarza, że czytelnicy przynoszą mi bezę, jako że to jest mój ulubiony deser. Więc żeby było jasne – nienawidzę bezy.

I nikt nie proponuje ci kawy z mlekiem, bo Szacki twierdzi, że czarna kawa jest bardziej męska.

Właśnie, a ja piję tylko kawę z mlekiem. I nie cierpię bezy. Beza jest oszustwem. Bo wygląda tak, jakby była najpyszniejszym deserem świata, a jest takim słodkim, bezsmakowym czymś, wartym tylko tyle, co włożysz w bezę.

A antypatie Szackiego też podzielasz? Dotyczące warmińskiej pogody, olsztyńskich korków, „świętej Warmii”?

Pytasz mnie o to, co mnie tu wkurza? Lepiej nie zaczynaj, mam długą listę olsztyńskich wad, nie chcę, żeby mi potem lokalni patrioci przebijali opony.

Jak swój dzień rozpoczyna Zygmunt Miłoszewski? „Zaczynam dzień od tego, że idę na super długi spacer. Muszę się przewietrzyć, zmęczyć, zgłodnieć. A później siedzę. Nie odzywam się do nikogo. Wieczorem joga, znalazłem fantastyczne studio Prana w starej kamienicy na Mickiewicza. Literatura lubi spokój”.

Czerwone światła?

Hmm, tak, regularnie tu chodzę i jeżdżę w nocy na czerwonym, życie jest za krótkie, żeby połowę spędzić na olsztyńskich skrzyżowaniach. Chociaż to już mnie tylko bawi. Chcesz znać powód prawdziwej gryzącej wściekłości? Napisałem opowiadanie na temat Olsztyna, które zostało wystawione w MOK-u. O kobietach, które opowiadają sobie różne historie o tym, jak ludzie tracą ochotę na seks i związki im się rozpadają, bo mieszkają w upiornym nowym budownictwie olsztyńskim. Okej, gen „zasrywania przestrzeni” jest ogólnopolski, ale w przeciwieństwie do innych miast Olsztyn ma miejsce w moim sercu. Więc jak ktoś tu postawi maszkarę, to nie jest tak, jakby się zesrał gdzieś w krzakach, tylko jakby mi się zesrał do ogródka. To bardzo boli. I nigdy tego nie zrozumiem, że to jest takie bezkarne. Bo jak ja napiszę złą książkę, to trudno, przepadnie. Postoi w bibliotece, ludzie nie będą jej czytać. A jak ktoś postawi jakiś budynek w pięknym miejscu jak Olsztyn, to on będzie stał i do końca ludzkiej cywilizacji. Nie zniknie, po prostu będzie. I to jest szokujące. Zwłaszcza tutaj, gdzie ciągle widać dawny niemiecki koncept urbanistyczny. Nie będę nazywał inwestycji, bo ci patodeweloperzy to na pewno wasi reklamodawcy, ale cóż, każdy wie, co tu w oczy kole. Powiedzmy, że są to inwestycje wystające ponad tradycyjną zabudowę miasta.

Z ciekawością też obserwuję, a to moje ulubione miejsce spacerowe, ilość upiększeń, pojawiających się nad jeziorem Długim. Są to głównie tablice. W związku z tym miejsc, w których można stanąć nad jeziorem i zapatrzeć się na las, jest coraz mniej. Bo jest tablica: tu żyją ptaki, tu robaki, a tu jest napisane, ile czasu rozkłada się plastikowa butelka, a tutaj dzieci zrobiły, a tutaj ławeczka, a tutaj siłownia, tutaj coś. Dobra, starczy… Ja się nie denerwuję. Nie chcę się żalić, bo dla kontrastu zagospodarowanie Krzywego to przykład pięknego wydania unijnej kasy, a co najważniejsze: mam tu wszystko, czego oczekuję od cywilizacji. Czyli jest dobra kawa, dobre ciastko, jak chcę gdzieś wyjść na obiad, to mam kilka swoich miejsc. Brakowało czegoś przyzwoitego azjatyckiego, ale mam teraz Misę i jest spoko.

Zygmunt Miłoszewski o swoim mieszkaniu w Olsztynie:

Tak, okna mieszkania wychodzą na rynek. I co jest najlepsze: niby cywilizacja, a jak chcę pobyć w jakimś ładnym miejscu – czyli zwykle w Lesie Miejskim wzdłuż Łyny – to potrzebuję iść pięć minut. A żeby w Warszawie znaleźć się w ładnym miejscu, muszę dwie godziny jechać samochodem. Duża różnica.

Czy Zygmunt Miłoszewski ma jakieś swoje literackie rytuały? Jak pracujesz w tym olsztyńskim mieszkaniu?

Jak to pisarz. Siedzę na dupie przy biurku.

Nowe książki Miłoszewskiego czyta najpierw żona, brat i grupa najbliższych przyjaciół. Rozmowy nad tym, co się dopiero skończyło, nie są łatwe.

Ale każdy ma inne zwyczaje – jeden woli absolutną ciszę, inny pisze w określonych godzinach…

Zaczynam dzień od tego, że idę na super długi spacer. Muszę się przewietrzyć, zmęczyć, zgłodnieć. A później siedzę. Nie odzywam się do nikogo. Wieczorem joga, znalazłem fantastyczne studio Prana w starej kamienicy na Mickiewicza. Literatura lubi spokój.

Można powiedzieć, że wżeniłeś się do literackiej rodziny.

No ba, wżeniłem się do dobrej olsztyńskiej rodziny. Dziadek Marty – Władysław Ogrodziński – był dyrektorem Muzeum Warmii i Mazur i pisał teksty reporterskie. Z kolei tata Marty – Wojciech Ogrodziński – przez lata pracował w Radiu Olsztyn.

I to prowadząc audycję literacką.

Dokładnie. A mama, Anna Sośnierz-Ogrodzińska, wykładała inżynierię na UWM, tak że wiesz – Marta totalnie popełniła mezalians. Skusiło ją moje ludowe nieokrzesanie.

Ale rodzina od twojej strony też robi się literacka – masz piszącego brata.

Ale to dopiero teraz. A tu są wielopokoleniowe tradycje.

Ktoś z twoich bliskich jest tzw. pierwszym czytelnikiem?

Żona, brat, niewielka grupa bliskich przyjaciół. To nie są łatwe rozmowy. Bo pokazuję komuś coś, co dopiero skończyłem. Każdy zawód artystyczny ma w sobie dużo niepewności. Oczywiście chcę, żeby to wyszło, żeby było fajne, żeby się podobało, było niegłupie. I żeby trzymało się kupy. To jest taki moment, w którym mam wszystko na wierzchu. I jeśli pokazałbym to zbyt wielu osobom, to te osoby wrzucałyby swoje uwagi, a ja starałbym się je wszystkie uwzględnić w takiej histerii, że muszę to polepszyć (mimo że te uwagi mogą być sprzeczne). I w rezultacie zapomniałbym, o co mi chodzi. Dlatego bardzo ograniczam liczbę osób, które to czytają.

Jesteś typem pisarza, którego męczy pisanie, ale czuje, że musi to robić czy raczej wyrzucasz z siebie teksty?

To nie tak, że teksty ze mnie wyskakują czy przypływają. Szukam tych historii. Gadałem nawet o tym ostatnio ze swoją terapeutką. Mówię: czy ja bym mógł chociaż doprowadzić swój proces twórczy do takiego stanu, że ok, on ciągle będzie trudny, ale nie będzie taki straszny? Nie będzie wzbudzał takiego przerażenia, że się nie uda? Bo ja już się pogodziłem z tym, że nie będę z tego czerpał jakiejś wielkiej przyjemności, ale żeby przynajmniej dojść do środka skali między ekstazą a torturą.

W skrócie – jeśli chodzi o proces twórczy: teraz jestem w super momencie, moim ulubionym. Właściwie mam takie dwa: pierwszy, kiedy to się już ukazało, mam zrobione. Nie mogę tego poprawić, nawet gdybym chciał. Spotykam się z czytelnikami, udzielam wywiadów, fajnie. A drugi moment jest teraz, tuż przed pisaniem. Siedzę i wymyślam, co się może wydarzyć. Nie trzeba jeszcze szukać słów i zdań na te sceny.

Może nie pod poduszką, ale zawsze mam jakiś notes, żeby zapisać, jakby mi coś przyszło do głowy. Nie to, że mi się coś przyśni, bo bez przesady. Ale właśnie gdybym siedział gdzieś do późna, coś czytał albo myślał… To w pewien sposób praca jak każda inna. Trzeba po prostu zaplanować to, co masz do zrobienia i później to zrealizować.

Jak to się w ogóle stało, że zostałeś pisarzem?

Byłem czytelnikiem. I było to dla mnie tak ważne, i tak fajne – ta możliwość podróżowania we własnej głowie do innych ludzi, światów i miejsc – iż pomyślałem, że może uda mi się to zrobić dla kogoś. I trochę też myślałem, że skoro literatura i fikcja są tak wspaniałe w odbiorze, to robienie tego będzie jeszcze bardziej wspaniałe. Okazało się, że nie. No ale skoro już tak wyszło… Bycie pisarzem ma swoje plusy i minusy. Plusem jest bardzo duża wolność, a minusem to, że ta praca jest potwornie samotna.

Na Instagramie w tzw. bio określasz się dwoma słowami: pisarz i żeglarz.

Teść mnie wkręcił. Olsztyn i żeglarstwo dostałem w posagu.

Porządny posag. Wykorzystujesz żeglowanie do tego myślenia w procesie tworzenia książki?

Absolutnie nie. Na morzu nie pracuję. Mimo, że żeglowanie wzięło się z literatury. Chciałem mieć wątki marynistyczne w powieści, mówię do teścia, weź mi pokaż, jak takie żeglarstwo wygląda, ale prawdziwe, na morzu. Pojechaliśmy, zakochałem się i niespodziewanie, stało się to dla mnie ważne.

A jak mają się ekranizacje twoich książek?

Dwie się zrobiły, trzy się robią: „Bezcenny”, „Gniew” i „Jak zawsze”. Ale tak niehisterycznie się robią. Wszystko jest na wczesnych etapach. „Gniew” ekranizują Niemcy jako serial telewizyjny.

Masz wpływ na scenariusz?

Nie, ale też nie chcę. Boję się, że jakbym miał adaptować swoje powieści, to za wiernie bym się ich trzymał albo wręcz przeciwnie – chciałbym udowodnić, że potrafię się oderwać i będę wymyślał na nowo rzeczy, które są dobre. Dlatego wolę, żeby robili to inni. Pracowałem nad „Ziarnem prawdy” razem z Borysem Lankoszem, ale to Borys miał ostatnie słowo i czułem, że nie jestem w tym sam. Bardzo miło to wspominam.

Co po „Hydropolis”?

Po wszystkich trzech „Hydropolisach”, bo teraz piszę drugi tom, muszę napisać trzeci. Zastanawiam się też nad napisaniem słuchowiska grozy. Zrobiłem słuchowisko w zeszłym roku, z bratem, i super to wyszło. Podoba mi się ta forma. A później będę pisał trzeciego „Bezcennego”.

Czyli nadal literatura!

Ciągle muszę płacić rachunki. I to na pewno lepszy sposób niż… Nawet nie wiem, co innego mógłbym robić.

A czy wśród twoich inspiracji jest film? Twoja proza jest bardzo intensywna wizualnie i mam wrażenie, że dobrze przekłada się na język ekranu. Czy tworząc scenę, myślisz kategoriami filmowymi?

Czy ja wiem, widzę tę scenę, mam to wszystko w głowie. I staram się to tak opisać, żebyś ty też miała to w głowie – w miarę zbliżony obraz. A czy to jest filmowe? Nie wiem, ja tego nie czuję. Ale jeśli to komplement, to bardzo dziękuję.

Zdecydowanie. A czy pisząc, myślisz o ekranizacji?

Nie jest dobrze myśleć o ewentualnej ekranizacji własnej prozy, bo to jest bardzo ograniczające. Fajnie jest pamiętać, że w literaturze można naprawdę wszystko. Nie ma żadnych ograniczeń. Tu nie jest tak, jak w filmie. Nie przyjdzie producent, reżyser czy scenograf i nie powie, że się nie da. No właśnie wszystko się da. I tylko od talentu narracyjnego zależy, czy ludzie to zobaczą w swoich głowach. Mam wrażenie, że mało pisarek i pisarzy korzysta z tej supermocy. „Bezcenny” i „Kwestia ceny” wyszły właśnie z założenia, aby pisać z takim rozmachem, żeby to wręcz nie nadawało się do ekranizacji.

„Hydropolis” też jest tego typu powieścią?

Paradoksalnie chyba nie. Dzieje się w zamkniętych przestrzeniach podwodnej kolonii. Wody oczywiście nie byłoby na zewnątrz, tylko trzeba by ją zrobić w okienkach albo kręcić sceny podwodne w basenach – filmowcy mają to rozkminione.

Czyli ekranizacja jest możliwa.

Tak, nawet rozmawiałem wczoraj o tym z jednym producentem. Zobaczymy. Ale to nie jest tak, że wiele sobie obiecuję. Pisząc, staram się myśleć o czytelnikach – a w tym przypadku przede wszystkim o Karolu. Bo to jest bardzo duże zobowiązanie, że ktoś wyda te kilkadziesiąt złotych na książkę w księgarni. Jeśli kogoś o to proszę, to naprawdę muszę się spruć ze wszystkiego, żeby zrobić to najlepiej, jak potrafię.

A jak już się tak sprujesz ze wszystkiego, to co robisz?

Dochodzę do siebie. Często czeka na mnie długo odkładana gra, na którą wiem, że nie mam czasu. I mówię: „Oj, jak skończę książkę, to będę grał, aż mi oczy wypłyną”. A potem oczywiście mi się nie chce, bo to, bo tamto, pojechałoby się gdzieś, pożeglowało. Morze to najlepsza nagroda.

„Po wszystkich trzech „Hydropolisach”, bo teraz piszę drugi tom, muszę napisać trzeci. Zastanawiam się też nad napisaniem słuchowiska grozy. Zrobiłem słuchowisko w zeszłym roku, z bratem, i super to wyszło. Podoba mi się ta forma. A później będę pisał trzeciego „Bezcennego”.

Rozmawiała: Katarzyna Sosnowska-Rama

Obraz:  Kuba Celej