Warmińskie lasy u progu wiosny skrywają na resztkach śniegu ślady zwierzyny. Myśliwym podrzuciliśmy jeszcze jeden trop „“ Yeti.
 
Gołoledź, czyli marznący deszcz, to najgorsze przekleństwo kierowców. A ja właśnie odkryłem coś paskudniejszego. To pokryte śniegiem leśne dukty, które przy kilku stopniach powyżej zera i niemrawo przebijającym się słońcu, robią na drodze szkliwo po którym ześlizgują się chyba nawet stare liście. Trzeba się mocno pilnować, by nie wyrżnąć w korę, która otula takie drzewa, że trudno je samemu objąć. Głupio byłoby wracać z lasu w szoferce pomocy drogowej. Zresztą kto by tu znalazł białą Skodę Yeti, którą zagłębialiśmy się w kolejne odnogi lasu.
 
Najgorsze na tym szkliwie są hamowania. ABS intensywnie trajkocze przez dobre kilkanaście sekund, zanim ledwie wyczuwalne spowolnienie pozwoli opaść wskazówce prędkościomierza do zera. O dziwo z ruszeniem na tym lodowisku nie ma większego problemu. Oczywiście nie strzelam jak przystało na 160 koni, ale błyskawicznie dołączający się napęd na tylną oś pcha Yeti zaskakująco skutecznie. Czuję się królem lasu!
 
Wprowadzając odnowione Yeti, Skoda stworzyła jej dwa warianty: city dla grzecznych kierowców oraz outdoor dla uciekających czasem poza drogę. Ma o dwa centymetry podwyższone zawieszenie, co jest błogosławieństwem w tych zaśnieżonych koleinach. Można odważniej atakować teren. I korzystamy z tego. Naszym Outdoorem na dziewiczej skorupie śniegu, w niedostępnych zakamarkach, zostawiliśmy tu i ówdzie trochę wyraźnego bieżnika – to taki dowód dla tropicieli i bajkopisarzy, że yeti naprawdę istnieje.
 
Niestety, ja prywatnie nie będę miał Skody Yeti. Odbierając od niej kluczyki, łudziłem się, że wygram ją w konkursie, którym Skoda kusi przy okazji premiery tej nowości. Sprzęgli mi auto ze smartfonem i uruchomili aplikację, która przez pierwszych 10 km zbiera wszystkie wstrząsy przenoszone z nierówności dróg oraz wynikające z mało harmonijnego stylu jazdy: gwałtownego hamowania i przyspieszania, czy ostrych zakrętów. Już się domyślacie – nagradza się punktami za płynność. By w kabinie Yeti było jak w pontonie bujającym się na ledwie wyczuwalnej fali. Niestety, aplikacja jest tak precyzyjna, że gdybym przejechał kartkę papieru i za chwilę tę samą kartkę, ale już zapisaną, pewnie w tym drugim przypadku już zaliczyłbym punkt karny. Więc moje leśno-miejskie rajdowanie siłą rzeczy musiało mi dostarczyć tyle frajdy z jazdy Yeti, żebym przynajmniej w jakimkolwiek stopniu odbił sobie utracone szanse.
Ale jedna osoba w kraju będzie miała szczęście bawić się tym autem przez parę kolejnych zim. Mam nadzieję, że wygra Yeti z napędem 4×4 i w wersji Outdoor. Wówczas będzie więcej świadków, że w lesie naprawdę można spotkać yeti.
 
Tekst: Rafał Radzymiński
Obraz: Joanna Barchetto