Może akurat słuchasz muzyki Coldplay, Radiohead, Chemical Brothers czy Morcheeba. Jeśli nie, to pewnie widziałeś nagrodzonego Oscarem za muzykę Jokera. Z wielkiego świata przenosimy się do Olsztyna. To właśnie w stolicy Warmii wymyślane są i produkowane instrumenty do muzyki elektronicznej po które sięgają wielcy muzycy. Mimo że firma Polyend nie ma nawet po polsku strony internetowej, to warmińskiego genu nie wyprze się.

Rozmowa z Piotrem Raczyńskim, twórcą i prezesem Polyend

MADE IN: Gdybyśmy poznali się na ulicy i zapytałbym ciebie kim jesteś i czym się zajmujesz, to co bym usłyszał?

Piotr Raczyński: Cześć, jestem Piotrek i zajmuję się tworzeniem urządzeń elektronicznych dla muzyków.

Czym są urządzenia, które tworzysz? Dla przeciętnego słuchacza zespół gra na gitarach, klawiszach, perkusji…

Ten świat dzieli się na rzeczy, na których można robić muzykę elektronicznie i nieelektronicznie. I ta część elektroniczna to jest to, czym my się zajmujemy. To urządzenia, które są małymi komputerkami z całym tym światem elektronicznym wewnątrz, co pozwala produkować muzykę.

Zanim dojdziemy do tworzenia waszych instrumentów na których grają muzycy światowej sławy, poznajmy drogę, która cię doprowadziła do takiego poziomu. Od kiedy stałeś się świadomym konsumentem muzyki i jakie zespoły wprowadziły cię jako słuchacza w ten świat?

Myślę, że była to 7-8 klasa podstawówki, jeździłem wtedy z olsztyńskiego Zatorza autobusem do szkoły 27 na Nagórkach. Miałem walkmana i słuchawki na uszach. Gigantyczne wrażenie robiły na mnie dwie pierwsze płyty Chemical Brothers. Fascynowała mnie odmienność i różnorodność ich muzyki. Koledzy podrzucali mi Prodigy, a ja znalazłem sobie własnego konika. Pamiętam też francuski duet Air, których płyty kupiłem za niemałe pieniądze. Ale zafascynowały mnie tak, że warte były każdego wydatku.

Jakiej muzyki słuchało się w twoim domu, zanim sam ukształtowałeś swój własny muzyczny świat?

Mama bardzo dużo słuchała klasyki, do której ja też często wracam. Słuchało się wczesnej muzyki elektronicznej, która pojawiała się wtedy w Polsce, czyli Jean Michel Jarre, Vangelis, ale też i Morricone, więc przy okazji dużo muzyki filmowej. Ponieważ dość wcześnie mieliśmy telewizję satelitarną, mama nagrywała mnóstwo hitów, które puszczała wtedy stacja Sky One, więc kiedy wspomnę sobie czasy kilkugodzinnych wyjazdów do rodziny pod Lublin, to w kaseciaku w naszym Maluchu zawsze leciała dobra nagrana muzyka.

U Jarre’a czy Vangelisa bardziej urzekała cię melodia czy raczej forma tworzenia?

Jarre’a początkowo chłonąłem tylko dlatego, że rodzice słuchali. Aż pewnego razu zobaczyłem, że on gra na harfie laserowej i wtedy wręcz wykrzyczałem: co za turbo technologia!

Trzymasz w biurze swój pierwszy instrument do tworzenia muzyki, który dostałeś. Dzisiaj wygląda jak zabawka. To był prezent z jakiejś okazji czy zaplanowany zakup, bo chciałeś uczyć się tworzyć muzykę?

Raczej niespodzianka pod choinkę, miałem może 7-8 lat. W domu zawsze były instrumenty. Mama grała na pianinie i dawała też lekcje, był keyboard, od dziadka dostałem kiedyś gitarę, która musiała dojrzeć nim po nią sięgnąłem.

A co robiłeś z tym prymitywnym dzisiaj Casio spod choinki?

Mam doskonale w pamięci scenkę, kiedy ze starszym bratem nagrywamy na Kasprzka dźwięki, które miksujemy z inną muzyką, np. z Michaelem Jacksonem, Roxette czy z dodawaniem własnych głosów.

Uczyłeś się grać na instrumentach klasycznych?

Ale tylko samemu. Byłem w kontrze do klasyki, bo uważałem ich za sztywnych kolesi, a ja byłem wyluzowany, więc zwyczajnie nie chciałem się tego uczyć. Dzisiaj żałuję, bo nie znam teorii muzyki, więc teraz muszę się doszkalać. Moje pierwsze muzyczne kroki to eksperymenty, dzięki którym świetnie się bawiłem. Później pojawił się kolega Czarek z brata klasy. Umiał grać cuda na gitarze i kiedy go słuchałem, taki kunszt stał się moim marzeniem. Nauczyłem się podstaw, a co ciekawe – dzisiaj pracujemy razem.

Pociągały cię jeszcze jakieś instrumenty?

Uwielbiałem pianino, ponieważ można godzinami siedzieć przy nim i grać, nie mając większego przygotowania. Żeby zacząć nie trzeba mieć supertechniki. No i pięknie brzmi.

Ale główne zainteresowanie wzbudzały przede wszystkim wszelkie instrumenty strunowe szarpane, na pierwszym miejscu oczywiście gitara. Pamiętam, że sam zrobiłem sobie pierwszy bas. Ze wspomnianym Czarkiem, moim bratem i jeszcze jednym kolegą Łukaszem na perkusji założyliśmy nawet zespół. Ja byłem basistą. Strasznie kaleczyłem, ale bawiliśmy się przednio.

Ciągnęło cię do perkusji?

Oczywiście. Jak tylko Łukasz schodził z garów, ja wciskałem się w jego miejsce. Pierwsze bity nauczyłem się na kolanach, ale kiedyś obiecałem sobie, że na 30. urodziny kupię sobie perkusję. Zrobiłem to już na 29. urodziny, by na tę 30-kę chciałem już umieć grać. I tu pojawił się pewien problem. Poprosiłem o lekcje znajomego, Macieja „Adasia” Pancera, który w świecie perkusistów jest postacią. Puściłem mu kawałek, gdzie jest piękna klasyczna partia jazzowej perkusji i powiedziałem: Adaś, jakbym umiał to w rok, to byłoby fajnie.

Powiedział, że będzie kosztowało mnie to sporo wyrzeczeń i ciężkiej pracy. Dał mi werbel, metronom ustawił na 60 i tak godzinę kazał uderzać. Szybko się okazało, że umiem świetnie się bawić, ale chcąc zrobić z tego coś więcej, to musiałbym z perkusją spędzić te klasyczne 10 tys. godzin. Więc szybko doszedłem do wniosku, że nie mam szans.

Będąc kiedyś na sesji w profesjonalnym studio nagraniowym i widząc jak się nagrywa takiego perkusistę, szybko uświadomiłem sobie, że ten perkusista musi być robotem, grać idealnie. I to był przyczynek do tego, by pomyśleć czy nie warto zrobić w takim razie robota perkusyjnego. Bo skoro ja mam być robotem, to może już niech ten robot zostanie robotem i zobaczymy co z tego wyjdzie.

Dlatego wybrałeś studiowanie informatyki w Polsko-Japońskiej Wyższej Szkole Technik Komputerowych. Już brzmi dość zaawansowanie.

Zainteresowała mnie ta uczelnia na dniach otwartych. Zawsze fascynował mnie świat komputerów, miałem kumpli programistów, którzy umieli stworzyć prostą grę, pisząc program na klawiaturze. Też próbowałem swoich sił i doszedłem do wniosku, że to jest tak fajne, że chyba zacznę się tego uczyć na poważnie. Do tego na uczelni mieli profesjonalne studio nagraniowe, w którym już się widziałem – zrealizuję swoją pasję, a przy okazji będę kształcił się w kierunku inżynierii związanej z programowaniem.

Wybierając studia już wiedziałeś co chcesz w życiu robić?

Zawsze pasjonowały mnie rzeczy związane z technologią i muzyką, więc wiedziałem, że wyląduję gdzieś w tej okolicy, ale nie przypuszczałem, że będzie to tworzenie instrumentów. Jeździłem na targi muzyczne i fascynowały mnie wynalazki, które pokazywano, a jeżdżąc na koncerty zawsze chciałem być pod sceną, by widzieć jaki sprzęt wykorzystują. Starałem sobie wizualizować w jaki sposób produkuje się muzykę, czytałem mnóstwo branżowych magazynów, które prenumerowałem za niemałe pieniądze. Pamiętam, że za ostatnie zaskórniaki kupowałem brytyjskie pisma, które opisywały jak wygląda rynek urządzeń i software do muzyki.

To opowiedz teraz, dlaczego będąc tak zafascynowany tą branżą, po studiach nie zostałeś w Warszawie, gdzie do rozwijania się w tej dziedzinie są o wiele większe możliwości, niż w Olsztynie, do którego wróciłeś? Mało tego, nie zostałeś w zawodzie, bo poszedłeś pracować do rodzinnej firmy ojca – słynnej marki OBRAM, która tworzyła ścieżki produkcyjne dla branży mleczarskiej.

W zawodzie nie zostałem, bo dosyć szybko okazało się, że marny ze mnie programista, a ja bardzo szybko chciałem uzyskiwać wynik mojego działania. A wróciłem do Olsztyna, bo tu się zwyczajnie dużo lepiej żyje. Nie lubię być w biegu, stać w korkach, wolę las, a nie park, wolę jezioro, a nie basen. Życie w Warszawie ma też swoje zalety, ale można je realizować w weekend jednym wyjazdem do stolicy do znajomych. Na co dzień Olsztyn jest bardzo przyjaznym miejscem do funkcjonowania i to w zasadzie jeden z głównych powodów powrotu tutaj. Poza tym myślałem o Olsztynie jako o miejscu, w którym jeszcze wielu rzeczy nie ma, bo w Warszawie rynek wydaje się być wysycony wszystkim. Każdy biznes ma mnóstwo konkurentów, a w Olsztynie jest wiele nisz do zagospodarowania. I jednym z takich pól było założenie studia nagraniowego, co jest przecież  połączeniem technologii i muzyki. Próbowałem tworzyć je w domu, ale widząc braki w doświadczeniu, chciałem podpatrzeć to u najlepszych. Nawiązałem kontakt z Ryszardem Szmitem z Radia Olsztyn, który jest najbardziej doświadczonym zawodnikiem w regionie. Problem w tym, że któż chciałby mieć na grzbiecie gościa, który niewiele umie, przysłuchiwałby się całymi dniami i parzył kawę. Ale pracując już w firmie rodzinnej, trafiłem na ogłoszenie o stażu w studio Radia UWM.

A czy pracy w rodzinnej firmie nie traktowałeś jako tzw. rozpoznania się w biznesie? Kim jestem w życiu zawodowym?

Mniej więcej tak to było. Tata zawsze chciał, byśmy z bratem przejęli biznes, jednak żadnemu z nas ten temat nie leżał.

Jak to powiedziałeś, mleko w żyłach raczej ci nie płynęło.

Absolutnie tak. Dużo technologii, ale zero muzyki. Świat do którego totalnie nie pasowałem. Za to w radiu na stażu czułem się jak ryba w wodzie, zaś wracając do pracy, wiedziałem, że to nie jest to. Owszem, robiłem tam ciekawe rzeczy, bo zająłem się np. porządkowaniem wizerunku całej marki, a jak się skończyły tematy marketingowe, zaczęły się prace projektowe, by złapać szlifu biznesowego, jak się współpracuje z klientem, itp.

To prawda, że odgłosy z hali produkcyjnej dostarczyły ci pewnego impulsu i inspiracji do tego czym dzisiaj się zajmujesz?

Wchodząc na halę nagrywałem potajemnie maszyny, które produkowały ciekawe industrialne podkłady. Potem wykorzystywałem to w swoich utworach, ale temat z maszyną perkusyjną, do którego pewnie zmierzasz, w zasadzie zaświtał mi w jednej z mleczarni. Zobaczyłem tam, że maszyny pracują w pewnej sekwencji zaprogramowanej przez programistę. Że robot robi ruchy precyzyjne w takim rytmie, że można byłoby z tego ciekawą muzykę stworzyć. A ja wpadłem na pomysł, by przełożyć to samo oprogramowanie i tę samą idę na instrument akustyczny i zobaczmy co z tego wyniknie.

I to był pierwszy krok w kierunku twojego pierwszego instrumentu – Perc, czyli automatycznego perkusisty.

Zgadza się.

Perc – czym jest dokładnie?

Polyend Perc

Polyend Perc – pierwszy instrument firmy

To maszyna perkusyjna. Ale już w latach 60. powstał automat perkusyjny, który odgrywał pewien rytm. Tylko, że wtedy te dźwięki produkowane były przez analogowe kontrolery, my zaś wpadliśmy na to, by zastąpić dźwięk sztuczny, dźwiękiem autentycznym, akustycznym. Programowanie beatu odbywa się podobnie, ale jego fizyczne wykonanie robi już prawdziwa perkusja. My sterujemy tylko mocą uderzenia tzw. bijaka. Uderza on w dowolnym tempie z dowolną mocą i całkiem nieźle udaje perkusistę, choć to nie był nasz główny cel, a w zasadzie produkt uboczny, że to tak dobrze nam wyszło. To urządzenie z założenia miało stworzyć maszynę perkusyjną ze wszystkiego: można podłożyć garnki, stoły, cokolwiek eksperymentalnego i zrobić z tego maszynę perkusyjną, która rzeczywiście uderza w te przedmioty.

I okazało się, że to jest coś, na co ludzie czekali. Bardzo łatwo prezentowało się to urządzenie na targach i bardzo łatwo uzyskiwało się efekt wow! Ale pojawiły się głosy buntu perkusistów, że takie automaty pozbawią ich miejsc w zespołach. Okazało się, że maszyny perkusyjne pozwoliły producentom muzycznym na pójście w zupełnie innym kierunku, że to niekoniecznie zastąpienie perkusisty, ale może uzupełnienie partii rytmicznej.

Ile czasu potrzebowałeś na podjęcie decyzji, że opuszczasz szeregi rodzinnej formy i chcesz produkować swoje instrumenty?

Myślałem o tym od początku, ale przepracowałem tam osiem lat.

Jak tacie zakomunikowałeś odejście?

Przede wszystkim długo i delikatnie. To był proces, więc kiedy czułem, że jest ten pomysł i pozytywne oponie w gronie znajomych będących w temacie, zacząłem szukać ludzi, którzy chcieliby mi pomóc. Czyli przekonać kogoś do tak wariackiego pomysłu przez osobę, która ma zerowe doświadczenie w produkcji urządzeń muzycznych.

Poszli za tobą?

Miałem szczęście, że Czarek z którym to zacząłem, też nie był super zadowolony z prac w korporacji i szukał czegoś nowego, więc szybko dogadaliśmy się. Szukaliśmy osób do rozwiązań inżynieryjnych, więc jeszcze w firmie taty rzuciłem hasło do automatyków kto zna program Arduino, czyli platformę prototypową na której moglibyśmy oprzeć to. Zapytałem: kto potrafiłby wziąć ten oto długopis i sprawić by rytmicznie uderzał w cokolwiek. Odezwał się Krzysiek. Uznał, że taki projekcik może zrobić po godzinach. I zrobił to zaskakująco szybko. Wręcz miałem rozbite myśli, że tak błyskawicznie można zaprojektować takie rzeczy, więc wiedziałem, że ten gość ogarnie mi takie tematy. I wciągnąłem go do naszego teamu. Owszem, wymagało to negocjacji z tatą, bo jednak nie do końca rozumiał nasz biznes. Ale ja chłonąłem to od dziecka.

Myślę, że po około dwóch latach działalności Polyend, tata zrozumiał, że jednak nie wrócę do jego firmy.

Rozmawiacie dzisiaj o tym przełomie? Jak komentuje pozycję jaką zbudowaliście w świecie jako marka Polyend?

Myślę, że jest dumny. Ale do mojego przejścia nie wracaliśmy nigdy. Myślę, że nabrał wystarczającego zaufania do tego co robię, co mówię, i wie, że w tych butach jestem turbo szczęśliwy.

Duży ładunek biznesowego genu odziedziczyłeś po tacie?

Chyba tak. Zawsze wiedziałem, że chcę robić swój biznes. A podchodów był dużo. Rozbiłem nawet taki serwis społecznościowy w sieci, zanim pojawił się facebook i Nasza Klasa. Nazywał się Dobra Opcja. Być może miało to nawet szansę zaistnieć.

Wiedziałem, że będę miał biznes na własnych warunkach. Trochę jak z tą grą na gitarze: z błędami, ale samemu, bo wtedy rodzi się coś ciekawszego niż wyuczenie się czegoś. Były nawet pomysły doszkalania się biznesowego, ale im więcej tych podpowiedzi, tym bardziej się buntowałem. Przecież każdy młody człowiek wie, że trzeba robić dokładnie na odwrót, niż każą rodzice. (śmiech)

Bez jakiej cechy osobowości nie osiągnąłbyś tego, co osiągnąłeś?

Bez upartości i dążenia do celu. Nie po trupach, ale w sensie nie poddawania się. To widzę po sobie każdego dnia. Nie ma takiego zdarzenia, z którego nie da się wyjść. Teraz mamy ogólnoświatowy problem z mikrokontrolerami, jest gigantyczny problem z dostępnością komponentów. A bez nich nie ma urządzeń, sprzedaży, więc i firmy. Wymyśliliśmy zatem przejście na inną technologię, by zagwarantować sobie to bezpieczeństwo.

Jak ważni są ludzie, których spotykasz na swojej biznesowej drodze, którzy dostarczają inspiracji, książek, które chłoniesz?

Podzielę ich na dwie grupy: muzyków, który pchają ten rynek do przodu i tworzą nowe brzmienia, bo dzięki nim wzbogacam i nasze instrumenty. A postacie życiowe? Pieczołowicie przyglądałem się ojcu. Co on robił, by odnieść sukces w biznesie. Nie ze wszystkim się godziłem, ale już rozumiem dlaczego tak było.

Z jakiego klucza dobierasz sobie ludzi. Jakie cechy cenisz u nich najbardziej?

Super pytanie, bo to jest szalenie ważne. Byłem w szoku, kiedy zatrudniliśmy pierwszych pięciu pracowników, bo tworząc zespół, on sam potrafił się motywować i kontrolować. Nie musiałem robić, jak wcześniej w dużej firmie, tabel, planów, wytycznych i nadzorować, bo chłopaki w swoich zespołach robią to znacznie lepiej. Dzięki temu mam wolna głowę i nie wchodzę w pewne zagadnienia. Ta samodzielność jest podstawą.

Masz zdolność wychwycenia tych cech u kogoś, kto ubiega się o pracę u was?

Nigdy tego sam nie robię, bo od tego jest zespół specjalistów. Jeśli potrzebujemy programisty, to rozmawiają z nim programiście. Ja bardziej oceniam tę otoczkę tzw. miękką.

Kogo byś nie przyjął do pracy?

Tutaj ideologicznie jesteśmy spójni, a to jest ważne. Nie o to chodzi, że słuchamy tej samej muzyki, ale np. codziennie spędzamy godzinę na wspólnym śniadaniu i to są mega twórcze śniadania. Rozmawiamy o wszystkim i niczym, bo i o naszej branży i instrumentach, ale i o świecie. Więc ten aspekt bycia naturalnym elementem naszej układanki jest istotny. Teraz współpracujemy zdalnie z ludźmi z niemal całego świata, więc szukamy ludzi, którzy jednak znają nasz sprzęt. Bo to oznacza, że doceniają go i rozumieją. Mamy wtedy prostą drogę do tworzenia kolejnych pomysłów.

Jaką masz osobowość biznesową? Szybko podejmujesz decyzje czy dla bezpieczeństwa przemyślisz, a może wręcz ulegasz hurraoptymizmowi zespołu?

Nie boję się podejmować decyzji,  bo tego nauczył mnie ojciec. Warto ryzykować, ale trzeba też umieć ważyć. Chętnie podejmuję ryzyko, ale jeśli chodzi o szybkość decyzji, to widzę po sobie, że z czasem przychodzi coś co można określić świadomością . Poza tym te decyzje kosztują więcej, tym bardziej zatem trzeba być ostrożnym. No i najważniejsze – nie podejmuję ich sam, bo mam wokół siebie grupę fantastycznych ludzi z którymi analizujemy szereg trudnych czasem decyzji.

Czasem jest to cały ciąg decyzyjny, np. przy wyborze komponentów, bo jedna sprawa rodzi konsekwencje kolejnych przez lata.

Kiedy muzycy ze świata, którzy kupują wasze instrumenty, pytają gdzie ulokowany jest twój biznes, to co im opowiadasz?

Że w pięknym małym mieście w okolicy tysięcy jezior i lasów. W północnej Polsce, pomiędzy Gdańskiem, a Warszawą. Ponieważ mamy do czynienia raczej z ludźmi ze świata, nikt by nie zareagował w ten sposób: „a, Olsztyn? Jasne, że byłem!”.

Poza studiami jesteś całe życie związany z Olsztynem. A czy mając świadomość pozycji swojej marki, często sobie rozmyślasz, że to jednak powód do domu, że udało się stworzyć to właśnie w tu, w zaciszu Warmii?

Nigdy nie analizowałem tego w kategoriach satysfakcji. Ale na pewno są to super dodatki, że po pracy możesz zajść z dzieciakami do lasu. Teraz, kiedy zdalnie pracujemy z całym światem, możemy nasz biznes prowadzić z dowolnego miejsca.

Miałeś taki pomysł, by się przenieść?

Nie.

A czujesz tu coś, co przeszkadza ci w globalnym rozwijaniu biznesu?

Też nie. My potrzebujemy miejsca i ludzi. A wszystko to mamy. Ciekawostką jest, że pierwszych dziesięć osób, które zatrudniliśmy, było absolwentami naszego uniwersytetu.

Oczywiście pewne rzeczy dzieją się produkcyjnie poza naszym krajem, ale ujmując sedno pytania – nie mamy tu żadnych „przeszkadzajek”.

Podkreśliłem już kiedyś, że cenię Olsztyn za to, że jest wolnym miastem, ale w tym pozytywnym znaczeniu. Że to co inni odbierają jak wadę wynikającą z naszego ulokowania, ja podkreślam jako atut. Jesteśmy nieco na uboczu co sprzyja twórczemu duchowi. Być może w Warszawie przeszkadzałoby nam wiele rzeczy i nie robilibyśmy tak cenionych rządzeń na świecie.

Do pracy często przyjeżdżam rowerem, i to wzdłuż brzegu jeziora – to są atuty nie do przecenienia. Zawsze jak ze studiów Warszawie przyjeżdżałem do Olsztyna, to sobie uświadamiałem, że fajnie byłoby się tutaj zestarzeć. Bo mimo wszystko częściej się w życiu korzysta z lasu, niż z Teatru Wielkiego.

No właśnie, z twoim instrumentem można pójść do lasu i tam tworzyć muzykę?

Pewnie! Można je podłączyć do power banku. Znam muzyków, którzy tak pracują. W jednym z lasów w Szwecji za pomocą naszego Perca stworzono perkusję grającą na drzewach. Albo na kamieniach. Mamy mnóstwo eksperymentatorów i nie ukrywam, że natchnęło nas to, by pójść w stronę urządzeń przenośnych w wersji mini.

Tworzyć muzykę siedząc na plaży czy w lesie, to już bliskie ideologicznie naszego wymarzonego rytmu pracy – trend kreatywnych ludzi wolnych zawodów, którzy w imię twórczej wolności uciekają w spokój Warmii i Mazur.

Absolutnie! Dlatego tworzymy urządzenie będącym mikro studio. Po sobie nawet wiem, że inną muzykę tworzę w pracy, inną w domu, a jeszcze inną w lesie.

 

Piotr Raczyński właściciel Polyend

Piotr Raczyński właściciel Polyend

Pracujecie w pięknie urządzonych wnętrzach starej kamienicy, zresztą po sąsiedzku z naszą redakcją. Ale w planach jest nowa siedziba z szalonym konceptem – elewacją nawiązującą do  waszego instrumentu.

Ponieważ rozwijamy się i dzisiaj wszystko jest rozproszone w iluś miejscach, mamy nadzieję pracować wkrótce w całym zespole, byśmy wszyscy mogli się ze sobą spotykać. Doszliśmy więc do wniosku, że zainwestujemy w jedną przestrzeń. Sam wygląd budynku stworzył olsztyński architekt Marek Kruk. On też zna nasze urządzenia i ja pokazał mi koncept, od razu skomentowałem: idziemy w to!

Nie macie strony internetowej w polskim języku. Nie ma takiej potrzeby?

Rynek polski jeśli chodzi o naszą braże, jest malutki, może pięć procent naszej produkcji, ale i tak jest to rynek anglojęzyczny. Dla tego świata jest to uniwersalny język. Wiec nie mamy też i francuskiej, i niemieckiej, i japońskiej, choć nad ta akurat będziemy pracować.

Jakie emocje towarzyszyły ci, kiedy oglądałeś film „Joker”, nagrodzony Oscarem za muzykę, która powstała na waszych instrumentach?

To jest super historia, bo dostaliśmy oficjalną płytę z muzyką z filmu, gdzie na końcu marka Polyend jest wymieniona jako jeden z muzyków.

Jak się o tym dowiedziałem, od razu zabrałem żonę do kina na „Jokera” i prawie wstawałem przy każdej perkusyjnej frazie, tylko nie bardzo rozumiałem, czemu w kinie tylko jak tak się tym podniecałem.

Przyjemność nie do opisana. Na co dzień jest mnóstwo tematów, które są problematyczne, będące wyzwaniami, które nas wszystkich spocą, dostarczę łez, a to są momenty, kiedy poczujesz wielką dumę i sens pracy nad kolejnymi instrumentami.

Pamiętasz maila z twojego życia zawodowego, który odmienił je?

Było kilka takich, ale jeden na zawsze zapadnie mi w pamięci. To był mail od Aphex Twin. To pseudonim Richarda D. Jamesa, postaci, która robi muzykę elektroniczną i jest w tym świecie trochę takim małym bogiem. Wszyscy patrzą jakie nowe ścieżki wytyczy. Do tego jest enigmatyczny, a mimo wszystko wielka postacią. On na swoich albumach używał podobnych rozwiązań do naszego Perca, bo jestem trochę psychofanem jego twórczości, więc bacznie śledzę go od liceum. I pierwszego dnia targów we Frankfurcie, gdzie po raz pierwszy pokazaliśmy światu swoje urządzenia, ktoś podszedł do nas i mówi: powinniście sprzedawać te urządzenia Aphex Twinowi. My dla żartów: pewnie, jak masz numer do kolesia to podeślij. Dodałem też, że jak jemu sprzedamy, to zamkniemy firmę, bo to postać numer jeden, więc nic lepszego nas już nie spotka.

No i po pierwszym dniu dostaję maila: cześć, tu Rysiek. Chciałbym kupić trochę waszych instrumentów. To super urządzeni i zawsze o takim czymś marzyłem.

Zrobiłem duże oczy, ale od razu domyśliłem się, że ktoś zrobił sobie jaja. Wcześniej z bratem zamieniałem na ten temat dwa słowa, więc szybko uznałem, że to jego dowcip.

Okazało się, że to był ON, nawet przysłał mi swoje zdjęcie z kartką „Hi, Peter”, żebym wreszcie uwierzył, że to nie żart, jak to zakomunikowałem mu w pierwszej odpowiedzi. Zaprzyjaźniliśmy się wirtualnie, często wymieniamy się mailami, ale też pracujemy nad nowymi pomysłami, które właśnie są wdrażane.

Bez skrępowania wypowiadasz słowa, że chcecie robić najlepsze elektroniczne urządzenia do muzyki na świecie. W czym zatem jesteście lepsi od konkurencji?

Nie idziemy tymi samym i ścieżkami. Jest taka tendencja na rynku, by wziąć to co jest na rynku i zrobić to jeszcze raz, ale lepiej. A tak naprawdę to jest wciąż to samo. Pojawia się mnóstwo kopii. Niektóre urządzania mają po kilkadziesiąt odsłon. Z mojej perspektywy to jest nudne. My staramy się wywrócić do góry nogami ten świat, albo stworzyć taki instrument, który realizuje bardzo skomplikowane funkcje w bardzo prosty sposób. Reszta robi instrumenty poniekąd trochę dla inżynierów, więc nie dba się o wiele szczegółów, a my właśnie patrzymy na nie z perspektywy użytkownika. Dlatego w branży jesteśmy znani jako firma, która wypracowała własny schemat myślowy.

Teraz przygotowujemy się na targi do Berlina i już w naszych mediach pokazujemy detale naszych nowych urządzeń a reakcje są takie, że ludzie już chcą je mieć. Czujemy, że są podekscytowani naszym nowym produktem – co znowu Polyend ciekawego wymyślił.

Dużą wagę przykładacie do dizajnu, jakości i estetyki instrumentów. To jest twoja osobista sprawa czy tak ten biznes ma wyglądać?

Lubię porządek, zarówno ten na biurku, jak i w urządzeniu, symetrie, materiały, które w dotyku już są gwarancją jakości.

Zaczęliśmy współpracować w tym zakresie Piotrem Stolarskim, który pracował dla Yamahy. Pomaga nam dizajnersko tworzyć nasze nowe urządzenia i jestem zdumiony jak ten proces wygląda, kiedy odsłania kolejne karty.

Mam tu cytat: „Liczba kłód pod nogi, która jest rzucana podczas realizacji takiego przedsięwzięcia jest nieskończona. Wygrywa ten, który najsprawniej i najszybciej biegnie do przodu przeskakując przeszkody niczym płotkarz. A olimpiady w biegu przez płotki nie wygrywa się przypadkiem”.

Jakieś mądre słowa.

To twój cytat ze starego wywiadu.

Niemożliwe. (śmiech)

Tak, ścigamy się z czasem, z budżetem, z klientami. To wielowymiarowy proces, by wdrożyć urządzenie do produkcji, przedstawić je światu i wrzucić do sklepów. Są momenty, że natłok tematów wyniszcza barki, na których one spoczywają. Ale nie można się poddawać.

No podaj przykład największej waszej wpadki, która przy okazji bardzo dużo was nauczyła.

Takiej hardcorowej nie było. Ale była np. sytuacja, że jedziemy z urządzeniami na targi, a brakuje frontów, by to urządzenie wyglądało jak skończone dzieło. A nie ma ich, bo skład celny je przetrzymuje. Więc w drodze na targi do Berlina zahaczamy o Warszawę i negocjujemy z celnikiem. Po trzech godzinach wreszcie udaje się.

Pewnie „Jokera” oglądał?

A może ostatniego Bonda, bo tam tez nasz sprzęt się pojawia. Jest scena w mieszkaniu Q i obok jego komputera leży nasz Seq, czyli drugie nasze urządzenie.

Mieliście wiedzę o tym, że zostanie wykorzystane do ujęcia w Bondzie?

Dowiedzieliśmy się po fakcie. W kinach już leciał film, a oficjalnie dostaliśmy informację od człowieka, który robił fotosy na planie, że jest fanem naszych urządzeń, więc przyłożył rękę, by się  tam znalazł.

Więc jeśli słynny Q używa sprzętu Polyend (Seq), to lepszej rekomendacji nie trzeba.

Tak, wizja całkiem OK. A sama świadomość zaistnienia – piękna sprawa.

Polyend seq

Polyend seq – to sekwencer do komponowania utworów

Co dzisiaj w twojej branży jest jeszcze w fazie abstrakcyjnych pomysłów, a za kilka-kilkanaście lat będzie standardem? Pytam w kontekście algorytmów, które już potrafią komponować wedle wypracowanego stylu danego muzyka. Myślisz, że Beatlesi w pełnym składzie nagrają jeszcze płytę?

Nie pomyślałem o tym, bo dzisiaj sztuczna inteligencja jest dość wyświechtanym frazesem. Ale jest to możliwe, że wysyłam algorytmowi własną sekcję muzyki, a on dorywa mi jakby ciąg dalszy.

To jest ciekawe, bo już przy pomocy takich urządzeń jak nasze, każdy może tworzyć muzykę, nie będąc przecież wykształconym w tym kierunku. Mnie to ciągle kręci, ze mogę słuchać rano muzyki, którą stworzyłem wieczorem. A uważam, ze każdy powinien mieć możliwość robienia muzyki, bo to jest jak pisanie wierszy, jak taniec, jak robienie zdjęć. To jest przecież pogłębianie uczuć, wrażliwości, pozostawianie swoich emocji.

Na naszych urządzeniach tworzysz własne bity, które możesz łączyć w muzykę.

Tak po prostu, od zaraz?

Myślę, że wystarczy ci 30 sekund tutorialu wystarczy, by wystartować z wiedzą na poziomie 80 proc.

30 sekund… A wam ile czasu zajmuje stworzenie takiego instrumentu?

Oczywiście najtrudniej robi się rzeczy proste. W maju jest premiera urządzenia nad którym pracujemy dwa lata, choć jest on sumą technologii, która zastosowana została w poprzednich urządzeniach.

Ty wymyśliłeś nazwę firmy Polyend?

Tak, i to na 5-6 lat zanim ona powstała. Myślałem wtedy, że będzie to mój pseudonim muzyczny. Poly to skrót od polifonii, czyli określenia w muzyce, które obrazuje wielość brzmień i możliwości. A w połączeniu z end ma sugerować tzw. wielokoniec. Może ten wyraz coś mówi, a może i nic nie mówi. Po prostu robiąc to co robimy, nie wiemy gdzie jest koniec. Że każdy kolejny pomysł otwiera nam nowe drzwi. Dlatego wiele tych końców będzie.

Miałeś taki sen, że likwidujesz biznes, albo przebranżawiasz się?

Firma we wrześniu będzie miała siedem lat, a ja nie miałem ani jednego dnia, kiedy powiedziałem sobie, że nie lubię tej roboty. Rano wręcz lecę do niej z zapałem. Więc ten sen nie istnieje.

A który moment w twojej pracy jest najważniejszy?

Dzień targów. Uwielbiam ten klimat inspirujących spotkań. Potem pokłosiem są maile w stylu: „cześć, jestem Johny Greenwood z Radiohead, nie wiem czy kojarzycie zespół. Strasznie podobają mi się wasze Perki. Czy możemy pogadać w tym temacie”.

Te momenty dają dużego powera.

Jeśli interesuje Cię temat tworzenia muzyki, to przeczytaj koniecznie: Zanim zabrzmią nuty

Rozmawiał: Rafał Radzymiński, zdjęcia: Michał Bartoszewicz