TYLKO ONI I NATURA. EKSTREMALNY MRÓZ, PALĄCE SŁOŃCE, DZIKIE ZWIERZĘTA, WALKA ZE SŁABOŚCIAMI I WIELKA NIEWIADOMA: CZYM ZASKOCZY KOLEJNY DZIEŃ. KIM SĄ LUDZIE, KTÓRZY ZOSTAWIAJĄ CIEPŁE POSADY, BEZPIECZNE DOMY I RUSZAJĄ W NIEZNANE? CO JEST CELEM ICH PODRÓŻY? MOŻE WŁAŚNIE SAMA DROGA.

 

Grzegorz Dzik. Natura na stres

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Dobiega północ, a w norweskim miasteczku Tromsø za kołem podbiegunowym wciąż jasno, słychać śpiew ptaków. To jeden z tych dni, kiedy słońce nie zachodzi. I tak trudno zasnąć – za dużo emocji przed podróżą. Sprzęt prawie skompletowany: lekki namiot, który od tej pory będzie jego domem, dmuchany ponton, kuchenka wielopaliwowa, wędka, kamera, termiczne ubrania, żywność liofilizowana i… kolorowy kamyk. Przy każdej poprzedniej podróży jakimś cudem zawsze zaplątał się w plecaku. Od tej pory będzie jedynym towarzyszem Grzegorza, który nadchodzące miesiące spędzi na pieszej wędrówce przez Półwysep Skandynawski – około pięć tys. km.
– Wiem, że po tej wyprawie nic nie będzie takie samo jak przedtem – mówi Grzegorz Dzik, pochodzący z Mrągowa. Ma 32 lata, osiem ostatnich mieszka w Norwegii. – Pozbyłem się wielu swoich rzeczy, aby przygotować się do wyprawy. Zrezygnowałem z pracy i mieszkania. Nie będzie miejsca, do którego mogę wrócić, będę więc kontynuował podróż w innej części świata. Jedyne, co żal mi zostawiać, to kolekcja płyt. W podróży muszę ograniczyć muzykę, mieć oczy i uszy szeroko otwarte na wszelkie znaki z otoczenia.

8 czerwca wyruszył spod latarni w Lindesnes na południowym krańcu Norwegii. Za kilka miesięcy znajdzie się na Nordkinn, najdalej wysuniętym na północ krańcu Europy. Jesienią zmieni sprzęt na zimowy – sanie i narty. A potem Finlandia, noce polarne, lapońska tundra, agresywne woły piżmowe, mrozy dochodzące do minus 45 stopni i głęboki śnieg. Co daje impuls do takiej wyprawy?
– Miałem dosyć poczucia, że marnuję swoje życie, pracując na etacie i próbując zadowolić się kilkoma tygodniami urlopu – tłumaczy Grzegorz. – Czułem, że jest mi za ciasno w codziennej ramówce. Wolność coraz wyraźniej dopominała się o mnie. W głowie roiły się scenariusze wyprawy, oczami wyobraźni widziałem siebie codziennie w nowym miejscu. Kiedy w zeszłym roku przełamałem swoje lęki i zaliczyłem nurkowanie przy norweskich fiordach z dziewięciometrowymi orkami, wiedziałem, że już nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych.

Planujesz, gromadzisz sprzęt, trenujesz kondycję, zamykasz sprawy. I odpinasz się od codzienności, rutyny. Samotna podróż to spotkanie ze światem, ale przede wszystkim z samym sobą.

– Umysł człowieka to ciasna klatka – przyznaje. – Kiedy postanawia iść pod prąd, czeka go walka z samym sobą. To największe wyzwanie w podróży, przynajmniej w początkowym etapie. Lęki, że tracę finansową płynność, poczucie winy, że jestem częścią społeczeństwa i powinienem wieść normalne życie. Czeka mnie katharsis związane z konformizmem, nawykami i poczuciem obowiązku. Potem na słońcu, wietrze, w strumieniu, w blasku zorzy polarnej dotychczasowe priorytety rozpuszczą się. Zostanie czysta radość, choć pewnie również walka o przetrwanie.

Dlaczego Półwysep Skandynawski? To część Europy, gdzie można rozbić namiot dosłownie wszędzie. A Grześka zawsze kręciły tutejsze krajobrazy. Od dziecka zaczytywał się w książkach o Wikingach, zdobywał samotnie mazurskie przestrzenie. A potem wyjechał do Norwegii i po pracy zjechał ją wzdłuż i wszerz. Samotny trawers przez półwysep to pierwsza tego typu wyprawa w historii. Finansowana z własnych środków i doposażona przez producentów sprzętu sportowego.
– Nie szukałem towarzysza tej podróży, ciężko znaleźć osobę, która chce stawić czoło tak trudnym doświadczeniom i współpracować – przyznaje. – Liczę na własne siły, chcę szukać motywacji i rozwiązań problemów w sobie, dopóki będzie to możliwe. Wolę świadomość, że moje życie zależy ode mnie, a nie od rozwiązań i oczekiwań innych. Natura, kąpiel w lodowatej wodzie, ekstremalna aktywność zawsze były moim lekarstwem na problemy i stres. Chcę to mieć na co dzień i inspirować innych, aby wzięli w garść swoje życie. Zacznę od książki i dokumentacji filmowej, która powstanie w trakcie podróży i samotnych wieczorów w namiocie. O ile nie zamarznie mi sprzęt…

MadeIn_Nr018_Poziom_115

Rafał Kitowski. Mów mi Lucky Luke!

Mija 10 lat, odkąd „odpiął się” od stabilizacji. Miał już wówczas za sobą bliższe i dalsze rowerowe wyprawy, w tym podróż dookoła Europy na dwóch kółkach. I zapragnął więcej. Złożył wypowiedzenie w pracy, spakował plecak, gitarę i ruszył rowerem dookoła świata. Na start: Skandynawia.

– Stwierdziłem, że nie chcę reszty życia spędzić w fabryce na linii produkcyjnej – tłumaczy 42-letni Rafał, technolog drewna spod Nowego Miasta Lubawskiego. – Miałem w sobie wystarczająco dużo wiary, optymizmu i odwagi, aby zacząć spełniać marzenia. Bo w pewnym momencie trzeba sobie zadać pytanie: co lubię w życiu robić najbardziej? I zacząć to robić. Moja odpowiedź brzmiała: podróże rowerowe i muzyka. Połączyłem dwie pasje i po latach stwierdzam, że to najlepsze, co mogłem dla siebie zrobić. Nie mam jakiegoś konkretnego celu – chcę poznać jak najwięcej świata. Żyję w drodze i kocham to.

Rafał ma na liczniku 107 tys. km, zaliczył cztery kontynenty, a Chile, które są jego tymczasowym domem, to 58. kraj, który odwiedził na dwóch kółkach z polską flagą na bagażniku. W Polsce był ostatnio cztery lata temu, po ciężkim wypadku na drodze w Kenii – jak twierdzi, jedynym przykrym doświadczeniu, jakie spotkało go podczas kilku lat podróży. To, że żyje, można uznać za cud.

– Rower zmielony, czaszka pęknięta w 16 miejscach, uszkodzony kręgosłup – wylicza. – Lekarze w szpitalu w Nairobi, gdzie przewieziono mnie helikopterem, składali moją głowę niczym kawałki puzzli. Po rocznej rehabilitacji w Polsce byłem gotowy, aby wrócić do Afryki. Gdyby nie wypadek, nie miałbym okazji pożegnać się z moją mamą, która odeszła podczas mojego powrotu do kraju. Słowo „przypadek” wykreśliłem ze swojego słownika. Moje życiowe motto to: Hakuna matata! [w jęz. suahili „nie ma problemu” – red.]. Po latach podróży wiem, że świat jest dużo piękniejszy, bezpieczniejszy i przyjaźniejszy niż ten oglądany w mediach.
Kiedy podczas podróży po Afryce dojechał do RPA, złapał w porcie „jachtostopa”. Popłynął razem z rowerem na Trinidad, południowe Karaiby, stamtąd na Martynikę, a potem załapał się na rejs katamaranem do Cartageny de Colombia w Ameryce Południowej. Z czego żyje? Z grania na ulicach, w busach. Jego mini-koncerty na śpiew, gitarę, harmonijkę i tamburyn szybko stają się lokalną atrakcją. W repertuarze m.in. Maryla Rodowicz, Stare Dobre Małżeństwo i stary polski rock.

– Ludzie zazwyczaj reagują entuzjastycznie, a im biedniejszy kraj, tym chętniej się dzielą z ulicznymi artystami, podróżnikami – zaskakuje. – Na jedzenie zawsze zapracuję, resztę tradycyjnych potrzeb życiowych podróż zminimalizowała. Czasem budżet ratują drobne stolarskie fuchy.

Doświadczenia z podróży, które opisuje na stronie internetowej (rafalkitowski.pl) to gotowy materiał na serię filmów przygodowych: spotkania z dzikimi zwierzętami, egzotycznymi kulturami, a przede wszystkim ogromną gościnnością.

– Chyba najmilsze wspomnienia mam z Syrii, gdzie trafiłem, zanim wybuchła tam wojna – twierdzi podróżnik. – Czułem dyskomfort, wybierając jedno z kilku zaproszeń, a odmawiając pozostałym propozycji posiłku czy noclegu. „Gość w dom, Bóg w dom” – często słyszę te słowa w różnych częściach świata. Za czym tęsknię? Czasem za warmińskimi łąkami, lasami i zapachem zieleni. Poza tym wszędzie czuję się jak w domu. Zdaję sobie sprawę, że niewielu ludzi ma takie szczęście jak ja: żyć z jednego hobby (grania na gitarze), by kontynuować drugie – podróżowanie rowerem. Mów mi Lucky Luke!

MadeIn_Nr018_Poziom_156

MadeIn_Nr018_Poziom_157

MadeIn_Nr018_Poziom_158

Marcin Gienieczko. Biegun na pasję

Mówią, że dociera tam, gdzie inni zawracają. I nawet ustalenie rekordu Guinnessa w przepłynięciu Amazonki na dystansie 5573 km w canoe nie jest w stanie zatrzymać go w domu na dłużej. W lipcu rusza na pieszą, 1300-kilometrową wędrówkę przez Mongolię, potem 1200 km przez Grenlandię i kanadyjskie góry Mackenzie. To etapy przygotowań do zdobycia za dwa lata Bieguna Południowego w 100. rocznicę niepodległości Polski. W czerwcu popłynął jachtem Krispol do Norwegii, by odebrać specjalnie zbudowane na tę wyprawę sanie.

– Na taką wyprawę trzeba się przygotowywać jak do igrzysk olimpijskich – mówi 38-letni Marcin Gienieczko, który pochodzi z Kętrzyna i mieszka w Kosakowie nad Zatoką Pucką. – Na Antarktydzie nie mam możliwości popełnienia błędu, inaczej czeka mnie śmierć. Ale ciekawość, do czego zdolny jest człowiek, jak radzi sobie w ekstremalnych warunkach – to motywacja, aby napierać do przodu. Chcę pokazać innym, że aby dokonać wielkich rzeczy, wystarczy chęć i jasny cel.

Od dzieciństwa kochał sport, grał w tenisa stołowego po sześć godzin dziennie. Przesiadywał w mazurskich lasach, budował szałasy, uczył się z książki żeglarskich węzłów. Zdobył patent na jeziorze Ryn, zaliczył wędrówki po Bieszczadach i Tatrach. Potem na Alasce, pracując na wysokościach, zarobił swój pierwszy 1000 dolarów, pływał na statku pod banderą holenderską. I rzucił pracę marynarza, aby pójść własną drogą. Ma na koncie m.in. samotne przejście Pirenejów od Morza Śródziemnego po Ocean Atlantycki. Dotarł konno do plemienia Tsataan, ostatnich Indian Mongolii. Wędrował pieszo po rzece Kołymie przy minus 53 stopniach. Syberię Przybajkalską przeszedł pieszo, 300 kilometrów przez rzeki, tajgę i góry. Bajkał przepłynął wzdłuż zardzewiałym kutrem. Ale jego ulubioną częścią świata jest Daleka Północ. Samotnie spłynął pontonem 3100 km największą rzeką Alaski – Yukon, a na pięciometrowym canoe pokonał cztery tys. km systemu rzecznego Mackenzie.

– To już nie tyle ciekawość świata, co uzależnienie od mocnych doznań, pokonywania swoich słabości – przyznaje obieżyświat. – Pasja, bez której nie mogę żyć, chociaż czasem ją przeklinam. Potrafię wyciszyć się zaledwie przez kilka dni po powrocie do domu. Potem nie jestem w stanie zapanować nad tęsknotą za kolejnym wyzwaniem, w głowie zaczyna kiełkować następna podróż.

Ekspedycja na Biegun Południowy to jego największe wyzwanie. Nie zamierza tylko dojść do stacji Scotta, jak jego poprzednik Marek Kamiński, ale i wrócić do wybrzeży Antarktydy o własnych siłach (2400 km marszu).

– Dlatego niezbędna jest dokładnie zaplanowana logistyka i motywacja – tłumaczy. – Grenlandia jest bardzo podobna do Antarktydy, jej przejście poprzedzi najważniejszą część projektu. Dzięki temu będę lepiej wiedział, jak rozłożyć siły fizyczne i psychiczne. Wierzę, że dam radę, ale wiem też, że będzie to ostatnie tak duże wyzwanie w moim eksploracyjnym doświadczeniu.

Marcin między podróżami prowadzi wykłady dla firm, spotyka się z ludźmi i motywuje ich, by szukać w sobie siły i spełniać marzenia. W każdej chwili może wrócić na statek, gdzie czekają go świetne zarobki i stała praca. Lecz jak twierdzi, pieniądze to nie wszystko. Mimo że wiele razy otarł się o śmierć, nie myśli o stabilizacji.
– Nie żyję dla robienia kasy, ale tego, co kocham – twierdzi. – A nagrodami, które dostaję za wyprawy, dzielę się z innymi, np. z podopiecznymi Pomorskiego Hospicjum dla Dzieci. Uważam, że tyle, ile dostaję od życia, muszę oddać. Eksploracja polega na samotnym przeżywaniu niezwykłych chwil, a później dzieleniu się tym z innymi.

Więcej o podróżniku na stronie: gienieczko.pl

MadeIn_Nr018_Pion_023

MadeIn_Nr018_Poziom_118

MadeIn_Nr018_Poziom_141

Tekst: Beata Waś, obraz: archiwum bohaterów