Historia napisała już scenariusz Bitwy pod Grunwaldem. Ale scenariusz do współczesnej inscenizacji bitwy od 18 lat pisze Krzysztof Górecki. Kto kiedy ma spaść z konia i skąd naprędce wziąć króla-dublera?
Made in: Chciałby Pan przenieść się w czasie do 1410 roku?
Krzysztof Górecki: Ale ja się przenoszę! I tylko czasami wracam do naszych czasów. Nie wiem, które wolę. Ze względu na stosunki międzyludzkich pewnie wolałbym żyć tam, a brakowałoby mi niektórych rzeczy związanych z cywilizacją. Ale i wtedy nie było źle, ciemne średniowiecze to stereotyp.
Skąd wziął się Pan pod Grunwaldem?
Z domu kultury w Gniewie, który dostał w zarządzanie zamek. Nie było tam muzeum, eksponatów i padł pomysł, żeby wprowadzić życie. Pierwsze inscenizacje pojawiły się w 1994 roku. W tym czasie nie było jeszcze w Polsce inscenizacji historycznych i turniejów walk rycerskich, a powstający ruch rycerski niewiele miał wspólnego z rekonstrukcją historyczną. Nie mieliśmy więc doświadczenia, ale byliśmy otwarci na doświadczenie innych. Do zamku zaczęli napływać wolontariusze, którzy do tej pory zajmowali się grami RPG. To był nasz pierwszy narybek. Oni potraktowali ten zamek jako swój dom, mieszkali tam przez całe wakacje, bo to byli młodzi ludzie, jeszcze bez zobowiązań. W ten sposób zamek się ożywiał i wtedy wpadliśmy na pomysł przedstawienia jakiejś baśni, a nie tylko rycerzy walczących na miecze. Zaczęliśmy więc obudowywać to w pewną fabułę. Powstały inscenizacje: oblężenia zamku w Gniewie i Nocnego Zdradzieckiego Napadu na Uśpioną Wioskę Słowiańską – jakoś tak.
A jak z Kociewia trafił Pan na Mazury?
Jak trafiliśmy. W pewnym momencie rozeszły się nasze drogi z Gniewem. Zaczęliśmy szukać nowego miejsca, mieliśmy dużo energii i musieliśmy dać temu upust. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Malborka. Zaproponowaliśmy zorganizowanie inscenizacji oblężenia zamku, ale na przeszkodzie stanęły nowe trawniki… Obawiano się, że mogłyby ulec zniszczeniu. Następne kroki poszły więc w kierunku Grunwaldu. Wójt Grunwaldu nas wysłuchał, pomyślał pewnie, że jesteśmy wariatami, ale dlaczego nie dać wariatom szansy.
Nie dbał o trawniki?
Tak, tam chyba nie trzeba było o nie dbać (śmiech). Wójt organizował tego typu imprezy jeszcze przed nami, przed rokiem 1998, z pomocą wojska i harcerzy, których formacje miały w nazwie Grunwald. To było ich święto. Zapraszał też na pokazy Bractwo Miecza i Kuszy. I kiedy pojawiliśmy się my, najpierw jako Bractwo Rycerskie Zamku w Gniewie, a później Konfraternia Św. Wojciecha, to ówczesny mistrz Bractwa Miecza i Kuszy doszedł do wniosku, że skoro potrafimy się spotkać, żeby uczcić to święto, to dlaczego by nie zaproponować takiego rendez-vous wszystkim bractwom w Polsce. Organizacji podjęliśmy się w czwórkę: szef Bractwa – Jacek Szymański i jego kolega Błażej Piłatowski, a z naszej Konfraterni Jarek Struczyński i ja. I tak to poszło, że w tym roku będziemy już pełnoletni. A kiedy Malbork dowiedział się o Grunwaldzie, to przestał żałować trawników i też taką inscenizację zaczął organizować.
Jak w XXI wieku zarządza się średniowieczną bitwą? Używacie smartphonów, GPS-a?
Współcześnie się zarządza! Żeby dowodzić tak dużą grupą na polu bitwy, to musimy mieć łączność. Nie wystarczy sama łączność proporcami, sztandarami, bo tam jest około 1200 osób. Używamy krótkofalówek. Cała grupa podzielona jest na ponad dwadzieścia chorągwi, również obozowych, bo ludzie, którzy tam żyją, przyjeżdżają około dwa tygodnie wcześniej i są zakwaterowani w obozach. Każdy z obozów musi wystawić chorągiew do walki, ma dowódcę i takie gadadło. Później ja siedzę w reżyserce i mówię: „Idziesz bardziej na prawo, do przodu, szybciej, wolniej i giniesz!”. Mówię też, kiedy ginie wielki mistrz, czyli jestem właściwie ważniejszy od króla, bo decyduję, kiedy cała impreza ma się skończyć (śmiech).
Czuje się Pan jak Jagiełło i Ulrich von Jungingen w jednym?
Nie, nie, nie mam jakiegoś wybujałego ego!
Ale jako reżyser przejmuje Pan ich rolę.
Tylko żartuję, że jestem od nich ważniejszy, bo mam nad nimi kontrolę. Aczkolwiek kiedyś zdarzyło nam się, że zanim bitwa się rozpoczęła, król spadł z konia i trzeba było odwieźć go do szpitala, bo złamał sobie obojczyk. Potrzebny był król-dubler. To się odbyło bardzo szybko – komuś zarzucono płaszcz, założono koronę, wsadzono na konia i pojechał. Tylko zamieszanie było duże, bo służby medyczne nie potrafiły rozebrać króla ze zbroi. Dobrze, że nie zaczęli rozcinać blachy zanim pojawił się ktoś, kto im pomógł.
Za to innym razem zabrakło Urlicha von Jungingena. Gdzieś się zgubił, gdy miał być przewieziony na marach przed oblicze króla. Nadchodzi ten moment, a tu krzyczą mi z pola bitwy: „Gdzie jest wielki mistrz?!”.
I co? Nie było końca bitwy?
A powinienem to mówić? Chyba nie! No… wzięto innego. Położono, przykryto sztandarem wielkiego mistrza i przed oblicze Jagiełły zawieziono. A z takiej odległości, z jakiej patrzy widownia, nie widać różnicy. Tylko Jarek, który zawsze jest wielkim mistrzem, pluł sobie później w brodę. Bo tak naprawdę, kiedy kończy się inscenizacja, to każdego rycerza czeka bardzo długa droga powrotu do obozu. Dlatego, że każdy chce sobie zrobić z nim zdjęcie, więc co chwilę musi przystanąć, by zapozować. I do tej pory było tak, że jak już Jarek został położony na mary, to ten wóz ciągnięto do obozu, a on sobie spokojnie leżał. A tym razem musiał tę drogę pokonać sam.
Jak blisko prawdy historycznej jest inscenizacja?
Opiera się przede wszystkim na Janie Długoszu, który tak naprawdę nie był świadkiem tamtych wydarzeń, tylko jego ojciec. I na zapiskach jednego z anonimowych kronikarzy. Jest również trochę literatury wrzuconej przez Sienkiewicza.
A Matejko?
Też jest, bo jeśli ta inscenizacja ma mieć jakieś znaczenie edukacyjne, to trzeba wytłumaczyć ludziom pewne zawiłości, które Matejko stosował w swoich obrazach. Niektórzy zarzucają mu błędy, bo na przykład pojawia się na obrazie husarz, chociaż to nie była jego epoka. Albo piechurzy zabijają Wielkiego Mistrza, a to nieprawda historyczna, bo on został zabity przez rycerza konnego. Ale to były czasy, kiedy Polska była pod zaborami i trzeba było się posługiwać pewnymi symbolami.
Bitwa potrzebuje ubarwień, zmian?
Tak, bo inaczej byłoby nudno. My operujemy płaską przestrzenią, nie mamy żadnych wież oblężniczych, murów, które mogłyby uplastycznić całą inscenizację. Jest tylko płaska przestrzeń i ruchy wojska, głównie pieszego, więc ruchy wolne. Prawdziwa Bitwa pod Grunwaldem była bitwą konną. Wprowadzamy więc jakieś scenki, które dodają dynamiki: walki konne, zdobywanie sztandaru, sekwencje znane już ludziom z literatury czy filmu, jak wbicie dwóch mieczy lub upadek wielkiej chorągwi Królestwa Polskiego. Ale bitwa nie może odbiegać od realiów, bo skoro wiemy, że Krzyżacy przegrali, to musimy ją tak zakończyć. Nie może być tak, że nagle Krzyżacy wygrywają, czego często domagają się niektórzy dziennikarze: „Czy na pewno Krzyżacy w tym roku znowu przegrają?”, „Tak, znowu przegrają” – mówimy. „A może lepiej, żeby wygrali?” – dopytują. „Tak, pewnie lepiej, bo teraz już autostrady byłyby pobudowane. Tylko że mówilibyśmy wtedy po niemiecku” – odpowiadamy.
Kim są współcześni rycerze, kupcy, rzemieślnicy?
To pełen przekrój społeczeństwa. Jako przykład podaję zawsze Adama Domanasiewicza, który jest jednym z najznamienitszych chirurgów na świecie, robi transplantacje kończyn górnych i dolnych, a na Grunwaldzie je odcina (śmiech). Przekrój społeczeństwa jest potężny. Poza tym w ruchu rycerskim jest kilka trendów. Rekonstrukcja to nie tylko walka, ale też kultura materialna związana ze średniowieczem, sposób życia i obycia. Dlatego jedni specjalizują się w wiernych rekonstrukcjach ubiorów – chodzą i pięknie wyglądają – a inni w walce, w technice, traktują ją jako sport. Są osoby, które zajmują się częścią obozową, są ci, którzy prowadzą warsztaty kulinarne. Jeszcze inni zajmują się tańcem, muzyką, literaturą, rzemiosłem, ziołolecznictwem, a nawet grami średniowiecznymi. Na Grunwaldzie są na przykład mistrzostwa w szachach klasycznych, gdzie królówka ma zupełnie inne funkcje niż obecnie. I są turnieje rycerskie. Grunwald to takie niepisane mistrzostwa Polski w walkach rycerskich, bo to impreza, która przyciąga około 300 osób zawodowo zajmujących się fechtunkiem.
Grunwald XXI wieku to raczej gra czy improwizacja?
Inscenizacja, jak sama nazwa mówi, ma charakter parateatralny. Dlatego jest pewien scenariusz, który znają dowódcy, sierżanci i poszczególni członkowie danych chorągwi. Ale po części jest to też improwizacja, bo jak coś się nie uda, to trzeba to jakoś zamaskować. Chociażby ze względu tę wielką przestrzeń. Bo jak oddziały wychodzą naprzeciw siebie, to one się nie widzą i może nastąpić małe przesunięcie. Ale po to są te gadadła, przez które ja ich naprowadzam. Inaczej to by nie wyszło.
Dowodzi Pan ze wzgórza?
Mamy taki namiot krzyżacki, w którym jest nasza reżyserka. Tam siedzi narrator, Cezary Ilczyna z Teatru Jaracza i Andrzej Fabisiak, który – w przeciwieństwie do nas – jest fachowcem w dziedzinie reżyserii i od dawna nas wspiera. I są akustycy, którzy puszczają muzykę.
Specjalną, grunwaldzką?
Używamy muzyki filmowej i ona już od pewnego czasu się nie zmienia. Przyzwyczaili się do niej ludzie, ale przede wszystkim przyzwyczaiły się konie. Z tym jest związana pewna anegdota. Jednego roku na słowa „Wielki Mistrz, trafiony dwa razy, z konia spadł” koń stanął dęba, Jarek spadł no i nie żył. Obskoczyli mnie wtedy wszyscy reporterzy z pytaniami: „Panowie, jak wy to zrobiliście, że to się stało w tym momencie?! Przecież to nie jest film z dublami!”. A my na to: „Bo my przez pół roku ćwiczyliśmy to na Zamku w Gniewie, puszczaliśmy tę muzykę i słowa, koń ćwiczył stawanie dęba, a Jarek spadał!”.
To był oczywiście czysty przypadek, ale media zaraz odnotowały, że koń był tak wyćwiczony, że znał muzykę na pamięć. Dlatego nam już nie wypada tej muzyki zmieniać. A tak serio, to Grunwald, choć nie jest tanią imprezą, to ma niewystarczający budżet, by można było do niego napisać specjalną muzykę.
Leje się czasem prawdziwa krew?
Teraz już nie, ale kiedyś zdarzały się wypadki. Na przykład raz helikopter zabierał kogoś z pola bitwy. Podbiegli medycy, a tu całe oko zalane! W panice wezwali helikopter. A potem okazało się, że to nie był żaden ciężki uraz, tylko rozcięty łuk brwiowy, który bardzo mocno krwawi. Ale trudno ocenić ranę w tych warunkach.
Teraz podczas samej inscenizacji nie ma już bardzo ciężkiej walki. Musieliśmy to w jakiś sposób skanalizować, bo na inscenizację wychodzą i „sportowcy”, i ci, którym zależy na tym, żeby zbroja pięknie wyglądała, ale mają mniejsze umiejętności techniczne. Dlatego wprowadziliśmy zakaz ostrej walki podczas samej inscenizacji. To walka symulowana. Za to w ostatniej sekwencji, już po śmierci wielkiego mistrza, kiedy nie zmienią nam już scenariusza (mrugnięcie okiem), są walki o tabory. Wtedy powstają dwie grupy. Jedna to ci, którzy już umarli i czekają na zakończenie, a druga to ci, którzy chcą walki bohurtowej – starć. Ale są w tych zbrojach już trochę zmęczeni, więc nam jako organizatorom daje to pewien komfort, że nie zrobią sobie krzywdy. Za to od środy do piątku odbywają się turnieje i tam mogą się wykazać, bo to już nie jest teatrum.
A co robią uczestnicy bitwy po bitwie?
Odpoczywają! Toczy się życie towarzyskie. To jest już wieczór pożegnalny, zielona noc w obozie, a ludzie są w stanie zżyć się ze sobą, bo są tam bardzo długo. Niektórzy nazywają Grunwald takim rycerskim Woodstock, bo to jest jedyne miejsce w Polsce, do którego przyjeżdża taka ilość rekonstruktorów. Odtwórcy historyczni nie przyjeżdżają tam dla samej inscenizacji, ale też by się spotkać, wymienić doświadczeniem albo poparadować w jakimś nowym ciuszku… Pani się śmieje, ale faceci mają chyba ukrytą tę chęć przebierania się i brylowania, taką celebrycką manierę. Często, przysłuchując się rozmowom, można na przykład usłyszeć: „A ja mam nową sakwę!”.
Tekst: Katarzyna Sosnowska-Rama,
Obraz: archiwum Muzeum Bitwy pod Grunwaldem w Stębarku