NA PODSTAWIE HISTORII SPARALIŻOWANEGO MILIONERA NAKRĘCONO FILM „NIETYKALNI”, KTÓRY PODBIŁ ŚWIAT. ICH NAZWISKA, ZDJĘCIA I MEDALE TEŻ OBIEGAJĄ ŚWIAT, CHOĆ ZAMIAST MILIONÓW MAJĄ TYLKO WOLĘ WALKI Z WŁASNĄ NIEPEŁNOSPRAWNOŚCIĄ I CZASEM – W TRAKCIE WYŚCIGU. POZNAJCIE WIĘC HISTORIE TYCH, KTÓRZY REPREZENTOWALI POLSKĘ, WARMIĘ I MAZURY PODCZAS IGRZYSK PARAOLIMPIJSKICH RIO 2016.

MAM WODOWSTRĘT

– Trener zabronił mi mówić, że żegluję od 48 lat… bo tacy ludzie już nie żyją – wybucha śmiechem Piotr Cichocki, mistrz świata w żeglarstwie w klasie Skud 18, który wraz z Moniką Gibes i pod opieką trenerską Grzegorza Prokopowicza reprezentował Polskę na igrzyskach paraolimpijskich w Rio de Janeiro.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Gdy miał pięć lat, były trener jego ojca (wielokrotnego mistrza Polski w pływaniu wpław) powiedział o nim „Zrobimy z ciebie mistrza olimpijskiego”. Piotr przez trzy lata dwa razy dziennie wyrabiał na basenie kolejne kilometry – do czasu, aż nabawił się czyraków. – Na szczęście! Ojciec nie dał za wygraną i zabrał mnie do klubu żeglarskiego. To było to.

Złapał bakcyla. Stopniowo zaczął zdobywać mistrzostwa w Polsce, Europie i na świecie. Gdy pytam, czym jest dla niego żeglarstwo, przez dłuższy czas milczy. – Moim życiem – odpowiada wreszcie. – Mimo że na tym sporcie nie da się zarobić. Pewnie jakbym był piłkarzem, to byłbym bardzo bogaty. Ale nie tak bogaty w przeżycia, doznania. To wyjątkowo skomplikowana dyscyplina. Rozpoznanie pogody, wody, taktyczno-techniczne niuanse – tego uczy się przez lata. Każdy żeglarz musi mieć szósty zmysł, by czytać wodę jak książkę. Ja mam. Im jestem starszy, tym lepszy.

Na każdym akwenie czuje się jak ryba w wodzie, jednak do wody nie wchodzi. – Mam wodowstręt! – śmieje się. – Ale jak na łódce dostaję falą, to mi nie przeszkadza.

Swego czasu spróbował windsurfingu, przez osiem lat był w kadrze narodowej. – A gdy skakałem już po pięć metrów i robiłem salta, wymyśliłem sobie katamarany. Zakochałem się, to przepiękna klasa żeglarska. Mam trzy tytuły mistrza Polski, niestety na jeżdżenie po świecie nie było pieniędzy.

Wówczas pojawiła się propozycja wzięcia udziału w wyścigu dookoła świata. Popłynął, choć woli krótsze dystanse, z oddechem przeciwnika na plecach. Wyścigu nie ukończył. Ze środka oceanu, 20-metrowych fal i wiatru 190 km/h trafił do brazylijskiego szpitala. Diagnoza: obustronna jałowa martwica głowy kości udowej. Liofilizowane jedzenie i woda z odsalarki nie miały wartości odżywczych, więc doszło do zablokowania żył.

Wstawiono mu endoprotezy obu bioder. – No jestem cyborgiem. Na początku trochę się załamałem. Przez pięć lat chodziłem o kulach… Co nie znaczy, że przestałem żeglować! – natychmiast wyprowadza z błędu. Łykał leki przeciwbólowe, ale było coraz trudniej. Myślał nawet, że już nigdy nie będzie żeglować, jednak po trzech miesiącach od operacji w 2005 roku znów wsiadł na katamaran. A kiedy usłyszał o planach Grzegorza Prokopowicza, dzięki któremu Akademicki Klub Sportowy przy Olsztyńskiej Szkole Wyższej im. Józefa Rusieckiego nabył łodzie klasy Skud 18, wywalczył kwalifikację paraolimpijską. Z młodszą o prawie 30 lat Moniką Gibes stworzyli duet, który po niespełna trzech latach wspólnych treningów zdobył mistrzostwo świata. Najpierw podczas eliminacji w Polsce wygrali wszystkie 20 wyścigów, później w grudniu 2015 w australijskim Melbourne zajęli piąte miejsce. Holendrom, którzy mieli czwarte, zaproponowali, by zostać sparingpartnerami. Ćwiczyli w Walencji i w holenderskim Medemblik. Holendrzy wymiękali już po godzinie pływania przy przeszywającym wietrze. – My wytrzymywaliśmy trzy-cztery godziny – porównuje Piotr. – I potem wygraliśmy tam dwa tytuły mistrzów świata. Dlatego byłem pewny, że w Rio zdobędziemy medal. Co noc mi się to śni, przypominam sobie błędy, które popełniłem. Każdy wyścig mam w głowie.

madein_nr020_050

JEDYNYM OGRANICZENIEM SĄ SCHODY

Opowiada, że w dzieciństwie grała w tenisa i tańczyła w klubie tańca towarzyskiego. Żeglować zaczęła trzy lata temu, jako dwudziestoparolatka. I to wszystko, poruszając się na wózku inwalidzkim. – Ograniczenia mamy tylko w głowie, sami je sobie tworzymy – mówi z przekonaniem Monika Gibes. – Moim jedynym ograniczeniem są schody, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto pomoże.

Urodziła się z przepukliną oponowo-rdzeniową i wodogłowiem. Dzięki podejściu jej mamy nigdy nie czuła się niepełnosprawna. Piotra poznała w Fundacji Aktywnej Rehabilitacji, gdzie była instruktorką. Po raz pierwszy usłyszała, że mogłaby żeglować i postanowiła spróbować. Tak po prostu? – dziwię się. – To wymagało oczywiście dużego samozaparcia, mobilizacji. Jestem dość kruchą osobą, trudno było mi co chwilę gdzieś wyjeżdżać, ale to mnie psychicznie wzmocniło. Dzięki żeglarstwu zaczęłam się bardziej rozwijać pod względem emocjonalnym – opowiada. Gdy zwracam uwagę, że nie wspomina nawet o strachu przed nieznanym i katorżniczych treningach, wyjaśnia z prostotą: – Ból towarzyszy mi od zawsze. A łódka jest bardzo bezpieczna, właściwie niewywracalna. Najłatwiej zamknąć się w strefie komfortu, ale bez przełamania lęków nic nie osiągniemy. Naszym celem było Rio.

Gdy wchodzi na wodę, z wózka przesiada się na specjalny fotel. Wtedy liczy się tylko łódka, wszystko inne zostaje na lądzie. To wolność od myśli, od nadwyrężonego kręgosłupa – w czasie zawodów nie czuje bólu, musi się przecież maksymalnie skupić. Kiedy wygrali mistrzostwa świata, długo nie mogła uwierzyć, że to prawda. – Ciężko na to pracowaliśmy, ale zawsze jestem sceptyczna, nie nakręcam się na wygraną. Poza tym mój staż jest bardzo krótki – ocenia. – Jestem sternikiem, ale tak naprawdę rękami Piotra, a on moimi oczami. Jest bardzo doświadczonym żeglarzem, zawiaduje całą misją. Z Grzegorzem rozumieją się bez słów. Gdyby nie oni i współpraca z OSW, nie miałabym okazji, by być w Rio.

Ostatecznie na igrzyskach zajęli czwarte miejsce, przegrywając brąz o jeden punkt i srebro o dwa. Raz zaliczyli falstart, raz dyskwalifikację, ale sumiennie odrabiali punkty. – Jednego dnia walczymy o pierwsze miejsce i na ostatniej prostej, na środku zatoki – która jest naprawdę bardzo duża – najeżdżamy łódką na karton… Straciliśmy dwa miejsca, w innym wyścigu znów dwa, przez silny prąd. Płakałem jak małe dziecko i to nie tylko w Rio. Dziś już się pozbierałem, nie będę płakał, ok? – ironizuje Piotr.

Polacy nigdy nie mieli tak dobrego miejsca w tej dyscyplinie. On chciałby za cztery lata znów zawalczyć, ale właśnie zdjęto żeglarstwo z igrzysk paraolimpijskich. Nie ma dość. Choć spędził ostatnio 180 dni na wodzie, to gdy po powrocie ożenił się i żona zaproponowała podróż poślubną na jachcie – odpowiedział, że choćby dziś. Z podróży do Rio zapamiętał tak brudną wodę, że organizatorzy zabraniali do niej wchodzić, by oczyścić łódki. – Bali się, że czymś się zarazimy. Co drugi dzień dźwigi wyjmowały więc łódki z wody – tłumaczy Piotr. – Naprawdę byłem w piękniejszych miejscach, a najpiękniejszym są Warmia i Mazury. Teraz mieszkam w Olsztynie. Tu woda jest czysta i w dodatku słodka.

madein_nr020_109

IGRZYSKA NA SKŁADAKU

Pech, którym rządzi przypadek i zupełnie nieprzypadkowe szczęśliwe zakończenia – taka sinusoida to chyba znak szczególny Anny Harkowskiej, kolarki, pięciokrotnej medalistki paraolimpijskiej. Wypadek w 2002 roku przekreślił jej poprzednie osiągnięcia. Zamiast brać udział w maratonach, triathlonach i wyścigach kolarskich, mogła tylko leżeć – po potrąceniu przez autobus zdiagnozowano u niej 26 złamań w lewej nodze, zniszczoną kość strzałkową i staw skokowy. – Lekarze zastanawiali się nad amputacją lub całkowitym usztywnieniem nogi, w dodatku po kolejnej operacji okazało się, że zarażono mnie w szpitalu gronkowcem. Z bólu nie spałam przez siedem miesięcy – wymienia Ania.

Z początkowej rezygnacji przeszła do ataku. Poszła na studia podyplomowe z rehabilitacji, by sama mogła sobie pomóc. – Bo pierwszy rehabilitant powiedział, że mogę sobie wyobrażać, że ruszam palcem lewej stopy, ale i tak mi się nie uda – wspomina. Jednak po pół roku od wypadku, dzięki bezinteresownej pomocy innych fachowców, zaczęła chodzić na… rękach. Z kilku godzin ćwiczeń zrobiło się 14 dziennie. – Zawzięłam się. Była zima, mama woziła mnie na sankach na siłownię, basen. Pamiętam, jak pierwszy raz na kilka sekund stanęłam na nogach. Uwierzyłam, że wrócę do kolarstwa.

Dwa lata później wygrała wyścig. Smaczku dodawał zwycięstwu fakt, iż na widowni byli też ci, którzy uważali, że już nigdy nie będzie chodzić. Następnie zdobyła mistrzostwo Polski na szosie. A w 2007 roku dowiedziała się przypadkiem o sporcie osób niepełnosprawnych. Od roku 2011 jest zawodniczką OKS Warmia i Mazury Olsztyn. – Niełatwo było wówczas w Polsce dostać się do związku i klubu paraolimpijskiego, a dziś nasz klub sam szuka zawodników i ogłasza bezpłatne uczestnictwo w treningach. Dużo pozytywnych zmian zaistniało dzięki prezesowi Piotrowi Łożyńskiemu. To jemu i mojemu trenerowi Marianowi Kowalskiemu dedykuję wszystkie medale – deklaruje Ania.

Przywiozła już pięć sreber – trzy z paraolimpiady w Londynie i dwa z Rio de Janeiro. – W tym roku było naprawdę ciężko, bo dziewczyny się poprawiły – mówi o rywalkach.

W dodatku znów dopadł ją pech. Już na początku, w samolocie, spadła na nią jej własna walizka. Głowa bolała ją przez całe igrzyska, ale nie chciała się zbadać, bo bała się, że nie zostanie dopuszczona do wyścigu. Po przylocie przeziębiła się, bo wszędzie były duże zmiany temperatur: – Brazylijczycy uwielbiają klimatyzację, to oznaka luksusu. Dlatego w budynkach musieliśmy ubierać czapki. Było tam 15 stopni, a na zewnątrz 37. Do tego dochodziły jeszcze koszmarnie gryzące komary, na które nieustannie polowaliśmy – śmieje się.

Apogeum nastąpiło dzień przed startem. Ktoś ukradł jej rękawiczki przygotowane na zawody, przejeżdżający samochód uderzył ją w łokieć, a trener przyszedł z najgorszą wiadomością: podczas transportu połamał się jej rower. – Mój najlepszy! Był piękny, idealnie dopasowany do limitów wagowych i wart fortunę. Płakałam i właściwie chciałam już wracać do domu.

Ale w nocy trener Ani wraz z mechanikiem z Belgii złożyli dla niej rower z pożyczonych części. I na takim składaku wystartowała w wyścigu. – Na nagraniu widać, jak mimo braku sił walczę do samego końca. Koncentrowałam się na każdym nadepnięciu na pedał. Po pierwszym medalu nic już mi nie przeszkadzało, nawet obce siodełko – wspomina olimpijskie emocje. Mówi, że na igrzyskach paraolimpijskich są ogromne. – Ktoś nie ma obu nóg, jednej ręki i ściga się na rowerze, osiągając lepsze wyniki niż olimpijczycy! – podaje przykład. – To daje takiego mentalnego kopa. Człowiek patrzy i myśli: „No mi w takim razie nic nie jest”.

Londyńskich kibiców wspomina jako bardzo zaangażowanych, trzy miesiące przed igrzyskami nie było już biletów. – W Rio też była świetnie atmosfera, Brazylijczycy potrafią się bawić. Ale pięknie jest tam tylko na widokówkach. Hotel wyglądał, jakby był wciąż w budowie. Widoków nie było, bo okna były brudne od cementu, w pokojach wciąż nieposprzątane, choć z obsługi przychodziło jednocześnie nawet dziewięć osób. I ciągle ginęły nam rzeczy – skarpetki, ale i laptopy. Jeden reporter został napadnięty na plaży: rozebrali go i dobrze, że łatwo ściągała mu się obrączka, więc nie ucięli mu palca.

Sama nie miała możliwości, żeby zobaczyć coś poza olimpijską wioską, bo musiała oszczędzać nogi przed wyścigami. Ale zdążyła spowodować pościg – brazylijscy karabinierzy strzelali za nią, gdy przebiegła przez bramkę bez pokazania legitymacji: – Jakiś ważniak polityczny zajął drogę i nie mogłam dojechać na czas. Prawie nie zdążyłabym na tor!

madein_nr020_155

POŁAMANIA KÓŁ

– Takich emocji i adrenaliny nie doświadczam na innych zawodach – przekonuje Artur Korc, olsztyński kolarz, pilot w tandemach paraolimpijskich. Dwa razy w tygodniu ściga się na rowerach solowych i wielokrotnie zdobywał kolarskie mistrzostwa Polski, ale to mistrzostwa oraz igrzyska paraolimpijskie dostarczają mu najsilniejsze przeżycia: – Sport pełnosprawnych jest bardziej przyziemny, mocniej skomercjalizowany. Tam nie ma aż takiej determinacji, bo choć każdy sportowiec musi przekraczać granice wytrzymałości, to paraolimpijczyk przekracza jeszcze granice kontuzji, choroby. Motywacja, chęć udowodnienia, że to możliwe, są nieporównywalnie większe – tłumaczy.

Paraolimpiada w Rio de Janeiro jest trzecim tego typu przeżyciem w jego karierze. Z Pekinu w 2008 roku przywiózł brąz, z Londynu w 2012 – srebro. A właściwie przywieźli, wraz z drugim zawodnikiem z tandemu, Krzysztofem Kosikowskim. To z nim w 2005 roku wygrał mistrzostwa Europy (zdobywając pierwszy złoty medal dla Polski w tej dyscyplinie), a w 2006 i 2007 mistrzostwa świata.

Swoją rolę wyjaśnia obrazowo: – Zawodnik paraolimpijski w tandemie z pełnosprawnym pilotem jest niewidomy lub niedowidzący. Pilot jest więc jego oczami. Musi być lepiej przygotowany od zawodnika, bo to na nim ciąży odpowiedzialność: podejmowanie decyzji w trakcie wyścigu, naciskanie hamulców, zmiana przełożeń. Zawodnik ma się trzymać, słuchać pilota, nie bać się wykładać na zakrętach, a jeśli jest tak silny, jak pilot, to mamy ideał – wymienia i po chwili zastanowienia dodaje: – Tandemy pociągają też dlatego, że są bardziej niebezpieczne.

Co obrazuje historia z Rio. Artur wraz z Przemysławem Wegnerem (jeżdżą w tandemie od dwóch lat) zajęli piąte miejsce. W wyścigu ze startu wspólnego pojechali na ostatnim z trzech zabranych kompletów kół. Najgorszym, treningowym. Pozostałe dwa połamali na objeździe trasy wyścigowej, która była skrajnie niebezpieczna, trudna technicznie, nadzorowana stromymi podjazdami i zjazdami. Raz zaliczyli wywrotkę, na szczęście tylko solidnie się poobijali. Dwie godziny wcześniej na tej samej trasie jeden zawodnik zginął.

Kiedy rozmawiamy, chłopacy przygotowują się już do mistrzostw świata w RPA w przyszłym roku. Obaj mają po czterdzieści parę lat, rywalizują z 20-latkami, ale w kraju nie ma lepszego tandemu. Żyją właściwie na walizkach między zawodami a zgrupowaniami. Gdy pytam, co powoduje, że mimo to jadą dalej, Artur przyznaje: – Kończyłem już karierę po Pekinie, po Londynie też kończyłem, ale jakoś tak… się nie da.

Tekst: Katarzyna Sosnowska-Rama

Obraz: Arkadiusz Skrzypiński, Grzegorz Prokopowicz, Mirosław Jurek