Przyjeżdżają tylko na lato, grodzą się wysokimi płotami, nie szanują sąsiadów i to przez nich wsie się wyludniają – tak często widzi się na prowincji przyjezdnych z miasta. Mazury mają jednak szczęście, że kochają je nie tylko letnicy. Mazurscy Ruinersi – tak nazwała zapaleńców, którzy się tu osiedlili, bo porzucając wielkie miasta, nie tylko podnoszą z ruin zaniedbane siedliska, w których mieszkają, ale ratują o wiele więcej. Troszczą się i o zabytki, i o przyrodę, i bywa, że o morale miejscowych, kiedy zarówno w pełni sezonu, jak i najcięższej zimy uczestniczą w życiu lokalnych społeczności i przypominają im, jaki to zaszczyt móc nazywać Mazury swoim domem. Dla mnie zaszczytem jest mieć w ruinersach sąsiadów i przyjaciół – a jeszcze większym o nich pisać.

Zapraszam do mojego dziennika.  Poznajcie Mazurskich Ruinersów i ich siedliska na Mazurach

EWA BAKOTA – warszawianka, która wybrała życie na mazurskiej wsi i dziennikarka, która rzuciła etat, by żyć wolniej, a zamiast szpilek nosić kalosze. Jako freelancerka pisze o wszystkim, ale najchętniej o Mazurach. Kiedy nie pisze, tka, ćwiczy jogę, zwiedza i czyta – też głównie o Prusach Wschodnich. Pomysłodawczyni i organizatorka cyklicznych spotkań społeczności mazurskich ruinersów – ludzi, którzy ratują od zniszczenia przedwojenne siedliska i osiedlili się na mazurskiej prowincji w poszukiwaniu sielskiego slow life, a znaleźli o wiele więcej.

Spis treści
Odcinek 1. Na cemencie, ale bez porcelany
Odcinek 2. Kto przeżyje marzec na Mazurach, przeżyje wszystko

 

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

#1 DZIENNIK RUINERSA – odcinek pierwszy: „Na cemencie, ale z porcelany” 


Pierwszy obiad był niezwykły. Nie dlatego, że zjedliśmy go w garażu na deskach ułożonych na stercie paczek cementu – wiedziałam, że moi gospodarze niedawno zaczęli generalny remont i kuchnia polowa była czymś, czego mogłam się spodziewać. Zaskoczyło mnie, że był to obiad trzydaniowy i to podany na eleganckiej, staroświeckiej porcelanie. Ugościli nas ludzie, których nie widziałam na oczy i z którymi dotąd rozmawiałam dwa razy przez internet. Zasiadłam za prowizorycznym stołem, gospodarz nakrył go lnianym obrusem, z wytwornego imbryczka nalał herbatę – i tak oto poznałam pierwszych mazurskich ruinersów. 

Mazurscy Mazurscy ruinersi- trudne początki:

Ja sama, po przeprowadzce z Warszawy, mieszkałam wówczas na Mazurach od niedawna i prowadząc nierówną walkę z remontem stuletniego domu na wsi, powoli przekonywałam się, że do niespodzianek czas przywyknąć. W konfuzję wprowadzał regularnie oczywiście stary dom, ale niewyczerpanym źródłem wspaniałych zadziwień byli ludzie, których poznawałam na Mazurach. 

Mazurscy ruinersi pojawili się na Instagramie:

A poznawałam ich przez internet (niech żyje Instagram!), gdzie szukałam porad i… duchowego wsparcia w zmaganiach z renowacją naszego stulatka. Szybko okazało się, że remontowa brać – w większości, choć nie tylko, tworzona przez ludzi przybyłych na Mazury z daleka – to niezwykła, kolorowa mieszanka. Archeolodzy i ekolodzy, profesorowie i stolarze, rękodzielnicy i rolnicy, dziennikarze i rzeźbiarze, inżynierowie i jogini, programiści i artyści, biegacze i strażacy – przekrój zawodowy o wiele szerszy, niż się wydaje, że mazurska prowincja zdoła pomieścić. Sytuacje życiowe też mieli najróżniejsze: rodziny wielodzietne i gejowskie pary, single i seniorzy, małżeństwa i rodzeństwa, kilku obcokrajowców.

Do tego same oryginały, zaangażowani społecznicy, specjaliści najdziwniejszych dziedzin – a wszyscy poszukujący nowych kontaktów towarzyskich. Oraz kontaktów do budowlańców. Bo wszyscy ci ludzie, tak różni i pochodzący z tak różnych światów, mieli wspólną cechę – zachwyceni Mazurami, wybierając je na swój nowy dom, chcieli jak najmniej ingerować w piękno tutejszej przyrody i dlatego nie budowali nowych domów, a kupowali i remontowali stare. I to na wsi, im dalszej od cywilizacji, z tym większym entuzjazmem. Uważali, że przedwojenna architektura, często niedoceniana i zaniedbana, ale wtopiona w otoczenie i malowniczo otoczona starodrzewiem, jest integralną częścią mazurskiego krajobrazu i dlatego zasługuje na to, by ją ocalić. Ratowali więc swoje ruiny, dając im nowe życie ogromnym nakładem pracy i środków – i wylewając litry potu i łez, a nierzadko i krwi. I to dosłownie. Z czasem zaczęłam nazywać ich ruinersami, który to termin zaczerpnęłam z popularnego na Instagramie hashtagu, używanego do oznaczania postów o remontach starych domów. Ruinersi ratowali więc swoje ruiny, ruiny rujnowały im spokój ducha i portfele… bywało tyle śmieszno, co straszno, ale nikt niczego nie żałował.

Mazurscy ruinersi i ich integracja:

Poznając kolejnych ruinersów, wciąż opowiadałam im o innych, których koniecznie powinni poznać. Ile można…! Wpadłam więc na pomysł, by zebrać ich w jednym miejscu i czasie. Zorganizowałam w zaprzyjaźnionej restauracji spotkanie, na które, jak liczyłam, przyjechać miało kilkanaście osób. Zjawiło się prawie 40 i nie mogły się nagadać! A kiedy późnym wieczorem właściciele knajpy zaczęli już myć podłogę, spontanicznie zwołałam kolejny ruinerski zlot.

Potem założyłam nam grupę na Facebooku (obecnie ma ponad 370 członków!), zaczęły do niej dołączać kolejne osoby, zorganizowałam następne spotkanie, i następne… Z czasem ruinersi swoim zaangażowaniem zaczęli obejmować nie tylko własne siedliska, ale i kwestie ważne dla regionu. 

Co z tego wynikło, będę opowiadać tutaj i obiecuję, że nudy nie będzie, bo za tak zwanym slow life na mazurskiej wsi naprawdę trudno nadążyć! A eleganckie obiady nadal czasem jadamy po garażach – ruinersi upodobanie do remontów i porcelany na cemencie, jak miłość do Mazur, mają chyba we krwi.

Obraz: Igor Dziedzicki (stylizacja Joanna Kowalczyk),
archiwum Ewy Bakoty

#2 DZIENNIK RUINERSA – odcinek drugi: „Kto przeżyje marzec na Mazurach, przeżyje wszystko


 

Kończy się moja trzecia zima na Mazurach. Powoli wiem jak ją ogarnąć, by była po prostu zimą, a nie małym stanem wyjątkowym, jak tamta pierwsza. Wtedy minus 20 trzymało tygodniami, śnieg leżał do kwietnia, moje miejskie autko przegrało na wszystkich frontach, a ja przez mazurskie śniegi brnęłam w ładnych miejskich butach, odpowiednich na odśnieżone warszawskie chodniki, ale nie na tutejsze zaspy.

Podobnie zaczynała większość ruinersów. Dziś mamy zimoodporne buty, dzielne samochody, a w pogotowiu zapas żywności i naładowane powerbanki. Nasi szefowie już wiedzą, że gdy sypie, nie pojawimy się w pracy, dopóki nas ktoś nie odkopie, a dzieci już nie dziwią się zarządzanymi przez rodziców wagarami. Bywa, że siedzimy zasypani przez trzy dni bez prądu i wody – doceniamy wtedy stareńkie kuchnie kaflowe, dzięki którym możemy topić śnieg i na kąpiel, i na zupę, a wieczorami jest nawet światło od ognia. 

Marzec w Worynach. Foto Tadeusz Morysiński

Mimo trudności większość z nas to właśnie na Mazurach naprawdę polubiła zimę. Ostra z niej zawodniczka, ma charakter, a my doceniamy zaprawę jaką nam funduje. To zimą uczymy się też kochać Mazury bezwarunkowo. A przede wszystkim czynimy odkrycia o życiu.

Oto jedno z najważniejszych. Kiedy wyprowadzaliśmy się z miasta na wieś, myśleliśmy tylko o lecie. O porannej kawie na tarasie, zapachu łąk niesionym wiatrem i słońcu tańczącym wśród liści. Więc gdy te liście opadły, a wiatr przyniósł mróz, zdaliśmy sobie sprawę, że w naszych wyobrażeniach o życiu na wsi… zimy nigdy nie było. A ta wygląda tu zupełnie inaczej niż w mieście. To, co tam jest uciążliwym czasem przeczekiwania, wypełnionym ciężką pracą wynagradzaną korowodem atrakcji i rozrywek, tu jest wyczekiwaną przerwą od intensywności lata, sezonu i życia w ogóle. Jest cicho, ciemno i pusto. I kiedy codzienność sprowadza się do trwania, dociera do nas, że i w takim pokornym trwaniu można odnaleźć dużo sensu. Bo zima na wsi to czas gromadzenia zasobów mentalnych i – na drodze trudnego treningu – także sił. A choć zimą ruinerskie życie towarzyskie kwitnie (dziękuję wam za nie, nowi przyjaciele!), jest wreszcie czas, by planować, pomyśleć, poczytać. Odpocząć tak, jak w surowych warunkach zimą odpoczywa ziemia. W mieście nie mielibyśmy szans tego rytmu dostrzec i poczuć. U progu wiosny to nauka jeszcze cenniejsza.

Ale nim nadejdzie wiosna, musi nadejść jeszcze marzec. A to prawdziwa próba, miesiąc ruinerskiej inicjacji, wyzwanie, które niejednego ruinerskiego śmiałka wysadziło z siodła i zawiodło z powrotem do stołecznego Miasteczka Wilanów. Wśród przyjezdnych krąży nawet powiedzenie, że kto przeżyje marzec na Mazurach, przeżyje wszystko. Nie zimę i nie remont stuletniej ruiny. Nie. Gra jest o to, by przeżyć marzec.

Bo mazurski marzec jaki jest, wiedzą tylko lokalsi. A ruinersi co roku wpadają w dygot, obwiniają świat, że nikt ich o marcu nie uprzedził, kiedy kupowali tę cholerną ruderę. Marzec na Mazurach nie przynosi nadziei. Nie cieszy pierwszymi promieniami słońca. Zupełnie po nim nie widać, by kiedykolwiek miał nastąpić kwiecień. Marzec jest szary wszystkimi odcieniami szarości, beżu i brudu. Błotnisty po kostki, marznący wściekłym deszczem padającym zawsze poziomo i w twarz. Zimny jak luty i bywa, że śnieżny jak styczeń. I to wszystko wtedy, kiedy już naprawdę mamy dość, a te cwaniaczki z Dolnego Śląska pokazują na Instagramie kwitnące po ogrodach forsycje, na które my musimy poczekać do maja – oczywiście jeśli jeszcze nadejdzie jakiś maj. Wyczerpani prawie półrocznym zimnem i ciemnością, wątpimy w nasze decyzje o przeprowadzce, sens życia na Mazurach i porządek świata w ogóle. 

Marzec w Worynach. Foto Tadeusz Morysiński

Jednak gdy marzec się kończy, ruinersi nagle odzyskują formę. Działają, znów remontują i wreszcie przestają jęczeć, bo nie ma czasu na marudzenie, kto ma robotę w ogrodzie. Oto nadchodzi wiosna – ta późna, gwałtowna, niesamowita mazurska wiosna, która wszystkie swoje zaległości chce nadrobić w tydzień. Znowu w zielone gramy!

Tekst: Ewa Bakota

Obraz, arch. Ewy Bakoty,  Igor Dziedzicki, Agnieszka Morysińska, Tadeusz Morysiński, 

EWA BAKOTA – warszawianka, która wybrała życie na mazurskiej wsi i dziennikarka, która rzuciła etat, by żyć wolniej, a zamiast szpilek nosić kalosze. Jako freelancerka pisze o wszystkim, ale najchętniej o Mazurach. Kiedy nie pisze, tka, ćwiczy jogę, zwiedza i czyta – też głównie o Prusach Wschodnich. Pomysłodawczyni i organizatorka cyklicznych spotkań społeczności mazurskich ruinersów – ludzi, którzy ratują od zniszczenia przedwojenne siedliska i osiedlili się na mazurskiej prowincji w poszukiwaniu sielskiego slow life, a znaleźli o wiele więcej.