To, co widzę pod mikroskopem, jest tak piękne, że można to pokazać światu za pomocą witraży – mówi o swojej pasji Barbara Gawrońska-Kozak, profesor polskiej akademii nauk w olsztynie.

Życie lubi płatać figle. Marzyło jej się, by na emeryturze robić garnki, ale nic z tego nie wyjdzie, bo kurs był przepełniony.
Musimy cofnąć się o siedem lat. I to aż za ocean, do Luizjany. Prof. Barbara Gawrońska-Kozak – jak sama przyznaje – musi coś zrobić z rękoma, by dać ujście energii, emocjom, ale i wyciszyć się po przeciążającej umysł pracy badawczo-naukowej. Całe życie chciała coś tworzyć. Lubi rzeźbę, balet, kung-fu – wszystko co związane z ciałem i energią. Chce też sobie udowodnić, że potrafi coś własnoręcznie stworzyć. Od pomysłu po skończone
dzieło. Stąd pomysł tymi z garnkami. Niestety kurs cieszył się tak dużym wzięciem wśród miejscowych Amerykanek, że wolne miejsce dla pani profesor z odległego Olsztyna zostało tylko na warsztatach witrażu. Niech będzie.

13 lat temu Barbara Gawrońska-Kozak wyjechała na staż naukowy do USA. Jej badaniami nad receptorami LH w olsztyńskiej PAN, zainteresowany był bowiem amerykański profesor badający komórki nowotworowe.

Do Baton Rouge w Luizjanie miała pojechać na rok, choć przez pierwsze trzy miesiące w ogóle nie wypakowała walizek – do Polski wracała każdego dnia.
Pobyt przeciągnął się na 11 lat: zdobyła grant naukowy na pięć lat, potem kolejny, została członkiem rady naukowej i objęła zespół badawczy. Pobyt w USA zalicza dzisiaj do najpiękniejszego okresu w swojej pracy naukowej. – Człowiek nie chce spać, bo już nie może się doczekać, kiedy wróci do laboratorium i zobaczy efekty wczorajszej pracy. To cieszyło bardziej niż nowa sukienka
– tak to obrazuje.

Ale też i uwierać zaczął lęk przed zdobywaniem kolejnych środków finansowych na utrzymanie kadry i badań.
– Można było z tym obciążeniem zwariować – wraca pamięcią. – I musiałam w coś wsadzić ręce, by spacyfikować to napięcie z całego dnia.
Na kursie witrażystyki, pierwszy dzień: – Ukroiłam kawałek szkła i to było to.

Smykałkę techniczną i zdolności manualne (swetry na drutach, sukienki dla koleżanek) Barbara Gawrońska-Kozak miała od zawsze. To po ojcu, złotej rączce. – Uwielbiałam patrzeć jak naprawiał żelazka. Lalek nie lubiłam. Jak dostałam pierwszą, od razu oderwałam jej głowę, by zobaczyć co jest w środku – wspomina początki swoich badawczych skłonności.

Słucham o lalce i słucham o szczególnym szczepie myszy, które prof. Barbara Gawrońska-Kozak bada. A konkretnie ich gojące się bez śladu blizn rany. Szuka czynników, ktore spowodowały, że ludzie stracili zdolności do regeneracji, a ich brak lub obecność funduje nam właśnie blizny po ranach.
– Pani kaleczy dłonie przy cięciu szkła pod witraże?
– Raz. I to w sklepie, kiedy właśnie wybierałam szkło.
– Została blizna?
– (śmiech). Nie!
Witraż wiszący w oknie wypatrzyłem już na powitanie, w progu gabinetu. Milczałem jednak jak grób. Nie siliłem się na bomardowanie niedojrzałymi pytaniami,
by niezgrabnie przejść potem do lukrowania, jakie to ładne. Dopiero po dwóch kwadransach dyskusji uznałem, że nabyłem prawo do uderzenia w temat tego konkretnego witraża.

– To przekrój skóry – mówi profesorka i zaczyna wyliczać nazwy kolorowych szkiełek, które w skórze człowieka faktycznie istnieją w zbliżonych formach. – Brązowe to fibroblasty skóry, niebieskie – makrofagi, złocisto-bursztynowe – keratynocyty. To, co widzę pod mikroskopem, jest tak piękne, że można to pokazać światu za pomocą witraży.

Wiele z nich ma właśnie naukowe podłoże. Recenzentom pracy habilitacyjnej podarowała witraże nawiązujące do ich tematów badawczych, jak np. komórka nerwowa.
Warsztat witrażystki skompletowała zaraz po zrobieniu kursu w Luizjanie. – W sklepie potrafiłam spędzić cztery godziny. Ustawiałam szkiełka na oknie, by widzieć, jak wpada w nie światło – opowiada.

A i do dzisiaj potrafi przywieźć w bagażu ze Stanów ciekawsze tafle szkła. W Polsce, najbliższe sklepy, w których może się w nie zaoparzyć, są w Warszawie i Gdańsku. Nie kryje, że kiedy jedzie na zakupy w kiepskim nastroju, to zwozi szare i ponure odcienie.
Ale kolory, którymi się bawi, zaskakują.

Kiedyś, na wykładzie naukowym, profesor pokazywał na slajdzie komórki z przekroju buraka. Były… niebieskie. Po wykładzie dopytała o te niespotykane dla buraka barwy. Zdradził, że nałożył na slajd żółto-niebieskie kolory, by pokazać, czym się różnią komórki.
– Słuchałam tego wykładu, ale bardziej zafascynowana byłam kolorami buraka. I jaki z tego powstanie witraż – zdradza.
A jakże, przekrój buraka z niebieskiego szkła, wisi w oknie sypialni.

Witraże Barbary Gawrońskiej-Kozak to czyste hobby. Nie traktuje tego jak sztukę. Mówi o sobie – rzemieślnik. – Robiąc to zawodowo, musiałabym zderzyć się z recenzjami, opiniami, no i problemem zbytu.

Póki co, z recenzjami jest dobrze. Znajomi ciągle o coś proszą, a kiedy pani sprzątająca gabinet w PAN po raz pierwszy zobaczyła witraże, nie omieszkała zapytać: ładne, gdzie pani profesor kupiła?
– Zmuszam się, by nie absorbować myśli problemi, lecz pomysłem na kolejny witraż, jego kolorami. Uwielbiam każdy etap tworzenia, od szkicu do prac końcowych.
To super oddech.

W domowej pracowni, urządzonej w piwnicy, wisi pomysł na witraż – wyrwana kartka z Vogue, które kupuje mieszkająca w Stanach córka. Na zdjęciu jest sfotografowana od tyłu głowa modelki z pierzastymi skrzydłami.

Obok zdjęcia wiszą już powiększone kserokopie. Najpewniej rozmiar przyszłego witrażu. – Co mnie ujęło w tych skrzydłach? Niektóre kobiety płaczą na filmach o miłości. Ja zaś na filmach o wolności. Te skrzydła dla mnie to wolność – wyjaśnia.

Podobnie było kiedyś z pięknym obrazem flecistki z rozwianymi włosami. Flecistkę wyrwała ze „Zwierciadła”. Gotowy witraż wisi w pracowni.
Skrzydło zaś zażyczyła sobie kiedyś córka. Popielato-czarne. Wyszło długie na metr dwadzieścia, bo małe nie robiło efektu. Córka wracała z nim samolotem
ze Stanów. Dopiero po negocjacjach celnik przymknął oko na bagaż.

Na warsztatowym stole leży już rozrysowany w mozaikę długi karton. Nad nim niewielki malunek jako podgląd. – To krajobraz Toskanii. Będzie z tego duży witraż. Pod wymiar okna w przedpokoju, by słońce z rana nie świeciło prosto na Benjamina. Pośpi sobie dłużej
– zaskakuje pomysłem.

Benjamin, dwuletni golden retriever budzący się w słońcu Toskanii. Słodkie!

Tekst: Rafał Radzymiński
Obraz: Joanna Barchetto
Make up: Danuta Śmigielska