Pół wieku na scenie, a każdy jej występ wciąż kończy się owacją na stojąco. Mało kto wie, że od ponad 40 lat ma swój azyl na Mazurach, na które przyjeżdżała jako harcerka i zwiedzała autostopem. W sentymentalną podróż nie tylko po kulturze zabiera nas charyzmatyczna wokalistka jazzowa Ewa Bem.
MADE IN: „Śpiewa lepiej niż kiedykolwiek” – skomentował pani sierpniowy występ w Sopocie Staszek Soyka. Poszła pani na całość?
Ewa Bem: Dużo ćwiczę i osiągnęłam w tej chwili pełną moc swojego głosu. Sprawia mi wielką przyjemność, że nie muszę się z nim mocować. Ale że mam dużą świadomość muzyczną, a w każdym występie na scenie zdarza mi się wydobyć jakiś krzywy dźwięk, okupuję to moralnym kacem.
Publiczność i tak okazuje pani uwielbienie.
Rok temu wchodziłam na sopocką scenę na drżących nogach, był to jeden z pierwszych koncertów po czteroletniej przerwie. Spotkała mnie, jak zresztą przy każdym późniejszym koncercie, masa serdeczności ze strony publiczności, owacje na stojąco. Wzrusza mnie to ogromnie i muszę panować nad sobą, aby zaśpiewać, a chcę sprostać, zrewanżować się słuchaczom. Czuję, że gdzieś w tych owacjach jest też współczucie dla mojej osobistej tragedii – śmierci córki Pameli w 2017 roku. Ale to mnie nie zbija z tropu.
Jak dba pani o głos?
Nie piję surowego jajka! Mam przygotowany na scenę kisiel do popijania, albo połykam specyfik, który polecił mi Jasio Borysewicz. Głównie chodzi o nawilżenie krtani. Moje struny głosowe mają 71 lat i już się w życiu naśpiewały. Są jak mięśnie, które muszą podczas koncertu wykonać maraton, więc trzeba sporo trenować.
Zdarzyło się, że wygwizdano panią na scenie?
Nie, nigdy jajkiem ani pomidorem nie dostałam. Ale dawno temu na jednym z festiwali opolskich wykonaliśmy z zespołem Bemibek kapitalny rock’and’rollowy utwór „Po co jechać do Werony”. Skomponował go mój brat Aleksander Bem do tekstu Wojtka Młynarskiego. W jury zasiadał dyrektor Henryk Debich, niezwykle poważny dyrygent i szef orkiestry Radia Łódź. On to właśnie po naszym występie podniósł tabliczkę z punktacją „0,0”, można to uznać za jednoosobowy wygwizd.
Zabolało?
Nie, na tamtym etapie nic sobie nie robiliśmy z takich ocen, za bardzo kochaliśmy naszą muzykę. Liczyliśmy się bardziej ze zdaniem dziennikarzy. Był taki niezapomniany redaktor Jan Borkowski z dawnego Programu Trzeciego Polskiego Radia, który wyszukiwał młode zespoły, dbał o archiwum jazzowe rozgłośni. Zaprosił Bemibek do pierwszej sesji nagraniowej. Pamiętam, że efektu pobiegliśmy odsłuchać do sąsiadki, bo nie mieliśmy jeszcze wówczas w domu częstotliwości UKF.
Jak kombinowaliście ze scenicznymi strojami?
Pewex był poza naszym zasięgiem, ale czasem w Domach Centrum upolowało się coś z kolekcji Barbary Hoff. Jak pojawiły się buty „bitelsówy” to cały zespół musiał się zrzucać aby jeden z muzyków pokazał się w nich na scenie. Na szczęście moja mama Elżbieta miała złote ręce do wszystkiego i sama robiła mi kostiumy. Na przykład jednorazowy zestaw ze srebrnego materiału na papierowej podbitce. Spódnica, wiązany stanik i do tego ozdoba na rękę – zrobiłam w nim furorę, aż nie mogę wyjść z podziwu oglądając stare zdjęcia. Mama malowała ręcznie na tkaninach, miała ogromny gust i zmysł artystyczny. Nawet ze zwykłych kapci z tekstury, które farbowała, dorabiała pompony, tworzyła eleganckie obuwie.
W tamtych czasach kreatywność ludzka była nieziemska.
Proszę zerknąć na archiwalne filmy z warszawskich ulic, festiwali w Opolu, z plaż sopockich, kronik filmowych. Młodzi ludzie zawsze próbowali wyglądać przynajmniej po europejsku. Świat jednak zmierza w kierunku ujednolicenia, zatracamy własny styl mając podane wszystko na tacy. Od razu potrafię wyłapać na ulicy np. ręcznie dziergany sweter lub oryginalną ręcznie uszytą spódnicę, bo to nisza, którą się zachwycam.
Dzisiaj ma pani swojego stylistę?
Od roku współpracuję ze stylistą Maciejem Spadło, a on nie pozwala mi manifestować na scenie tych 50 lat pracy. „Pani jest młoda!” – to jego hasło. Nie każdy strój sprawdza się na scenie, więc każda kreacja musi być dobrze przemyślana. Przez lata skoków mojej wagi sama decydowałam co ubierać, aby wyglądać jak najsmuklej. Każda kobieta „przy ciele” doskonale mnie zresztą zrozumie. Maciek zdaje się nie widzieć moich wymiarów, a raczej to, jaką jestem artystką.
Już zaakceptowała pani siebie?
Niestety nie. Schudłam kiedyś do rozmiaru 38, ale mówili mi, że choro wyglądam. Ale też nie lubię siebie w obecnym wydaniu. Leki, które przyjmuję mają zapewne wpływ na moją wagę, a poza tym nie mam już siły na drakońską dietę. I bardzo brakuje mi systematyczności przy obecnym trybie życia. Zastanawiam się ile mi w ogóle zostało jeszcze energii i na co ją spożytkować: na pewno na ukochane wnuki, córkę Gabrysię, męża, no i na scenę. Koncentruję się na tym, aby utrzymać formę do zagrania porządnego półtoragodzinnego koncertu. I tyle mi się udaje.
Mówię, że jestem na scenie 50 lat, bo to dobrze brzmi, ale tak naprawdę jestem już parę lat dłużej. Mój brat Aleksander, szalenie muzykalny człowiek, w 1969 roku zaciągnął mnie za rękę do warszawskiego klubu „Stodoła”, gdzie odbywało się przesłuchanie do grupy bluesowej. Siedząc przy biurku w gabinecie kierownika muzycznego klubu zaśpiewałam a capella jakąś piosenkę i zostałam przyjęta. To był lont, który odpalił moją sceniczną przygodę.
Dźwięki jazzowego klubu brzmiały pewnie jak głos z innego świata.
Jazz był świeżym powietrzem, ludzie tłumnie przychodzili na koncerty i spijali dosłownie jak śmietanę każdy dźwięk. Była w tej muzyce przestrzeń, swoboda wolność, pragnienia, których nie można było realizować. To był paskudny czas. Dlatego zupełnie nie rozumiem zapału, mody na PRL. Nie wiem dlaczego ludzie tworzą muzea, chcą koniecznie odtwarzać tamte klimaty. Ja wymazałabym ten czas z pamięci, gdyby nie możliwość uczestniczenia wówczas w życiu muzycznym. Graliśmy w klubach studenckich za grosze, albo za przysłowiowe żarcie i spanie. Sypialiśmy w akademikach, czasami w klubach. Ale trzymaliśmy się tej muzyki, bo oddzielała nas od szarzyzny PRL. A władze przymykały oko wiedząc, że tego zjawiska nie da się ludziom odebrać.
Długo odmawiano pani paszportu.
Chyba kilkanaście lat. Pamiętam wypełnianie kwestionariusza, kiedy dochodziłam do rubryki „rodzina zamieszkała za granicą”. Nasz ojciec wyemigrował do Norwegii, potem do Niemiec Zachodnich. Dostawałam odmowę za odmową. Czułam rozgoryczenie, że dostaję ciosy nie z mojej winy. To odgradzało od intratnych propozycji tras koncertowych, a mieliśmy muzycznie dużo do powiedzenia. Zamiast tras do USA były koncerty w Rosji, albo Bułgarii. Nie powiem, że to było złe, ale zupełnie inna ranga i perspektywy. Koledzy zaczęli się trochę buntować, a ta ideowość trochę rozbijać. I rozbiła się. Ja w końcu wyszłam za mąż, pojechałam na kontrakt do Norwegii, gdzie spędziłam trzy lata.
Emigracja nie była dla pani?
Mam wrażenie, że my Polacy nie jesteśmy predestynowani do emigracji. W czasie moich tournee po świecie poznałam wielu polskich emigrantów i rzadko miałam wrażenie, że są szczęśliwi. Nawet jeśli wszystko z pozoru im się układa. Obserwowałam to u brata Aleksandra, który mieszkał w Niemczech ponad 30 lat. Myślę, że Polak marzy, aby z drugim Polakiem po prostu pogadać w swoim języku, nawet o byle czym. I chociażby poczuć smak polskiego chleba, ale w Polsce. Ja nie znoszę wyjeżdżać, podróżować. Wystarczy mi mój warszawski dom pod lasem.
Wiele utalentowanych wokalistek, które zaczynały w tym samym czasie, dawno zniknęło z estrady. Pani wciąż zdobywa nowych fanów.
Różne są życiorysy artystów, którzy zaczynali w tym samym czasie, niektórych po prostu już nie ma. Niektórzy nie rozwijali swoich osobowości i ulegli komercji. Publiczność jest na to wyczulona. Poza tym ten zawód jest szalenie wymagający i trzeba mieć niezłą siłę wewnętrzną, żeby w nim wytrwać. U mnie wynika to chyba z poczucia obowiązku i z tego, że jestem wśród przyjaciół na scenie, jest między nami sztama, porozumienie, dajemy sobie nawzajem przestrzeń. Budowałam to wszystko pomalutku, z własnych niezachwianych przekonań artystycznych, przemyśleń, z osobowości, którą uważam za dosyć skrystalizowaną.
Co mogłaby pani robić w życiu, gdyby nie była pani wokalistką? Zodiakalne ryby mają olbrzymie pokłady empatii, kochają ludzi i zwierzęta.
Moim pragnieniem było zostać aktorką, uwielbiam kino i teatr. Mam w swoim portfolio kilkuletni udział w pięknym przedstawieniu dyrektora Adama Hanuszkiewicza pt. „…i Dekameron” w Teatrze Narodowym w Warszawie. Śpiewałam tam sonety Szekspira z genialną muzyką Wojtka Karolaka. Moim tryumfem filmowym jest udział w kultowym filmie „Miś” pana Barei, na co namówił mnie Stasio Tym, pisząc słowa do pięknej pastorałki Jurka Derfla. Mama jednak mówiła, że powinnam zakotwiczyć się na prawie i mam takie skłonności, interesuje mnie nawet więziennictwo.
Co do zwierząt – cierpię wraz z nimi. Jestem psiarą, ale kocham wszystkie ogony, uwielbiam obserwować ich naturalne zachowania. Przez lata bardzo udzielałam się finansowo i w inny sposób na rzecz schronisk i przytułków dla zwierząt, pamiętam jak woziłam pokrojone parówki sparaliżowanemu owczarkowi. Wiele razy jednak sparzyłam się i jestem przerażona, że niektórzy próbują łatwo zarobić na nieszczęściu ludzi i zwierząt. Ja mogę śpiewać charytatywnie nawet w przejściu podziemnym, ale żadnych pieniędzy już raczej nie przekażę. Pomagam tylko rzeczowo, chyba że dobrze znam ludzi, fundację i mam do niej zaufanie.
Jest pani asertywna?
Nie, asertywność to cecha kompletnie mi nieznana. Od kiedy uznałam że jest potrzebna człowiekowi, to na różne sposoby próbuję się uasertywnić, ale to po prostu nie leży w mojej naturze.
Nazwa profilu na facebooku „Ewa Bem od Nova” jest manifestacją nowego etapu w życiu?
Tytuł został wymyślony przez administratorkę, która opiekuje się tym profilem – Grażynę Studzińską-Cavour. Wydawał mi się początkowo mało czytelny i kontrowersyjny. Ale mamy już dzisiaj pięć tys. obserwatorów i tytuł bardzo się sprawdza. Prawda jest też taka, że po śmierci córki na nowo uczyłam się żyć. Nie ma takiego sposobu abym mogła zresetować swoją przeszłość, bo życie zafundowało mi przepotworny ból. To przepaść, której nie próbuję nawet zasypać. Ale trzeba żyć, bo jest jeszcze córka Gabrysia, ukochany mąż i ukochane wnuki – cudni potomkowie zmarłej Pameli. Przez pierwsze dwa lata po jej odejściu nie oglądałam nawet telewizji, nie czytałam i nie śpiewałam. Nie przypuszczałam, że dam radę kiedykolwiek wrócić na scenę.
Szukała pani ukojenia w muzyce czy w ciszy?
Muzyka potężnie na mnie działa. Wie o tym mąż, który jest ze mną 42 lata, zawsze niezwykle uważny na to, co gra w naszym domu, samochodzie. Kiedy na playliście odpala się utwór, który może uruchomić u mnie wodospad wspomnień, żalu, bólu – szybko go przełącza.
Otwarcie przyznaje pani, że korzysta z terapii. Wzięła pani na warsztat demony przeszłości czy uczy się patrzeć w przyszłość?
Każdy kto potrzebuje pomocy, wsparcia – szczególnie tego psychologicznego – powinien czym prędzej po nie sięgnąć. A czasy są takie, że prawie wszyscy tego potrzebujemy. Mam cudowną terapeutkę, która przygotowywała mnie do wyjścia na scenę. Bałam się wszystkiego, ogromu emocji, spotkania z muzykami i z ludźmi na widowni. Miałam obawy, że to za dużo na moje poharatane serce. Dzisiaj wiem, że człowiek sam dla siebie jest najlepszym terapeutą i powinien ze sobą dużo rozmawiać. Czasem sięgam do dzieciństwa, taty, który odszedł i zrobił nam tym ogromną krzywdę. Ale staram się blokować żale, bo one pogłębiają zły stan, niczemu nie służą. Jestem zdecydowanie za terapią „do przodu”. Do przodu żyj.
Pochodzi pani z katolickiego domu, słowo Bóg często się przewijało w pani wypowiedziach. Tragedia wywołała kryzys wiary czy przeciwnie?
Ja i moich dwóch braci zostaliśmy wychowani przez babcię i mamę w duchu wiary, co niedzielę byliśmy na mszy. Ale potem bywało z tym różnie. Choroba Pameli zdemolowała tę wiarę. Pan Bóg przesadził. Nie mogę już pogodzić się z tym, że pozwala na tak wiele cierpienia na świecie. Rozmawiałam z wieloma księżmi, absolwentami teologii, chciałam się dowiedzieć jak to wygląda od strony „fachowców”. Jedyna odpowiedź jaką słyszałam to „niezbadane są wyroki niebios”. Mnie to nie zadowala. Bliżej mi do wiary w nieśmiertelność duszy. Nie wydaje mi się prawdopodobne, że te doświadczenia i umiejętności, które człowiek uciułał przez całe życie, po prostu gdzieś wsiąkają. To musi się gdzieś zapisywać. Moja babcia Felicja śpiewała z nut, malowała, grała na fortepianie, do tego robiła obłędne pasztety i drożdżowe ciasto. I tyle talentów po prostu przepadło?
Przeszły na kolejne pokolenia.
Muzyka to był od zawsze mój chleb powszedni. W domu słuchało się nie tylko jazzowych płyt, ale tak dalece różnej muzyki, że moi rówieśnicy z podstawówki zachodzili w głowę, co my słuchamy – np. Count Basiego. „Desafinado” śpiewałam lepiej niż „Szła dzieweczka do laseczka”. Ojciec był pianistą, mama wybitnie utalentowana, wszyscy wujkowie grali na instrumentach. Mama dostrzegała nasze talenty muzyczne i zawsze będę jej wdzięczna za to, że motywowała nas, żebyśmy nasze pasje i umiejętności wykorzystywali dla zacerowania życia, które mieliśmy. A my mieliśmy naprawdę biedę. Muzyka to element, bez którego nie wyobrażam sobie życia i nie rozumiem jak można się bez niej obejść. Nie mówię o przypadkowych decybelach z radia, ale świadomym słuchaniu, wyborze dźwięków, które towarzyszą nam w życiu.
Pewnie ma pani tysiące płyt w domu.
Mamy kompakty, winyle, ale zwykle je rozdajemy, a sami odpalamy spotify i youtube na dobrych nośnikach. Słuchamy wszystkiego oprócz disco polo i heavymetalu, którego nie potępiam, ale nie potrafię konsumować i cieszyć się nim. Z młodych twórców polskich cenię np. Vito Bambino, Dawida Podsiadło. Generalnie jednak współczesna scena to dla mnie w dużej mierze przerost formy nad treścią. Liczy się widowiskowość, lasery, bajery, a nie dobry tekst i muzyka. Kiedyś komponowali wykształceni kompozytorzy, którzy znali się na tym fachu. Podobnie z tekstami, to byli niemalże poeci, a nie tekściarze. A teraz mam wrażenie, że zespół siada w kawiarni i każdy pisze na serwetce po jednym zdaniu od czapy. Takie utwory nie mają racji bytu na dłużej, natomiast tamte, nawet odkopane po latach, są nadal świetne. Ja nie mówię, że trzeba słuchać przedwojennych piosenek, ale warto wracać do muzyki od lat 50. do 80. XX wieku i inspirować się nią. Jest jej dużo na naszych domowych playlistach, o które dba mąż Dindi, nasz didżej pokładowy.
„Dindi” to z jakiejś piosenki?
Tak, to tytuł pięknej bossa novy Carlosa Jobima. Kiedy Ryszard poznał Pamelkę, owoc mojego pierwszego małżeństwa, miała niecałe dwa lata, A on właśnie wrócił z Afryki, miał na rękach skórzane bransoletki, które nazywały się gri gri. Córka jeszcze mało mówiła i ja tak sobie myślałam, jak ona ma się zwracać do niego? Ryszard? Wujek? Ja zaczęłam mówić na niego Dindi, a Pamelce bardzo się to spodobało, było dla dziecka proste do powiedzenia – no i tak zostało. Był i jest obłędnym ojcem.
I niespełnionym muzykiem?
Jest prezesem wielkiej firmy Endemol Shine, a więc działa w branży rozrywkowo-muzycznej. Jednak jego pasją jest granie. Nie robi tego publicznie, gra dla siebie. Ostatnio ćwiczy na basie w zaciszu swojego gabinetu.
Pewnie często pytają was o receptę na udany związek.
Jak się nad tym zastanowić, to jedyną receptą wydaje się „festiwal kompromisów”. Ciągłe ustępowanie sobie, łagodzenie sporów. Można nazwać to szacunkiem. Świat jest szybki i wymagający, czas jest katem, a związek musi rozgrywać się jakby obok. Ważne aby dobrze zapiąć dzień, nawet jeśli zdarzyły się niesnaski. I sięgnąć do źródeł związku – gestem, żartem, wspomnieniem. To, co połączyło dwoje ludzi, nie może być zamknięte w złotej szufladce, bo jest kołem ratunkowym. Mamy z mężem głęboką świadomość związku, rodziny i wiemy, że są warte wszelkiego zachodu.
W latach 90. Ewa Bem śpiewała z zespolem Bemibek „…drzewa nad jeziorem Dłużek – przed obłędem miejskim schron”. Dom na Mazurach to nadal jej azyl?
Absolutnie tak. Tekst tego utworu napisał Wojtek Młynarski, który znał Dłużek, bywał w jego okolicach na wakacjach z rodziną. Teraz prowadzi tam dobra droga, ale kiedyś jechało się dwa razy dłużej. Do wysokości Mławy byliśmy zestresowani, odbieraliśmy telefony zawodowe, przypominaliśmy sobie co chwilę, o czym zapomnieliśmy. Od Mławy: wszystkie obowiązki i stresy – won! To była granica po której wsiąkało się w inny świat.
Mazury znała pani z jakichś młodzieńczych wypraw?
W Starych Jabłonkach była klubokawiarnia i grywał w niej mój brat. Kiedy byłam nastolatką pojechałyśmy tam z mamą. Tak mi się spodobało, że namówiłam koleżankę i wyprawiłyśmy się autostopem w okolice Ostródy. Swoim córkom nigdy nie pozwoliłam na takie odważne eskapady, ale wtedy było to zupełnie bezpieczne. Jeździło się z książeczką autostopowicza, z której wycinało się kupony dla kierowców – za jeden uśmiech, za pocztówkę trójwymiarową, albo dźwiękową. To był dla nas inny świat. Spało się na sianie u chłopa, piaskiem myło gary w jeziorze, chodziło z kanką po mleko do gospodarza, gotowało nad ogniem. A kiedy kupiliśmy nasz dom, to żeby posadzić drzewko w ogrodzie, trzeba było najpierw wykopać je w lesie. Nie było rododendronów, automatycznych bram. Moje wspomnienia mazurskie zahaczają też o czasy harcerstwa, cała nasza trójka – ja i bracia przyjeżdżaliśmy tu na obozy.
Moje wnuki Basia i Tomek to „dłużkowicze” – uwielbiają bywać w naszym mazurskim domu. A Pamela była „Królową lasu”. Tak zresztą zatytułowała dedykowany jej film młodsza córka Gabrysia, która zajmuje się animacją komputerową. Film ten przyniósł Gabi sporo nagród. Pamela jeszcze jako nastolatka codziennie wieczorem zakładała rękawiczki i sprzątała brzeg jeziora Dłużek z butelek, śmieci, które zostawiali turyści. Ot tak, bezinteresownie(…).
Pewnie była pani gwiazdą podczas wieczorów przy ognisku.
Bardziej pamiętam jak dziewczyny ściskały pasem mundurki i rozpinały głębiej bluzy, żeby zrobić wrażenie na moich przystojnych braciach. Co rusz męczyły mnie, żeby umówić je z którymś z nich. Była taka kawiarnia obozowa, gdzie wstęp kosztował sto szyszek. Rozpalało się nimi pod samowarem z herbatą i spędzało wieczory przy muzyce. Buzował ogień i hormony.
Nie było w okolicach lokali gastro?
Była w pobliskim Jedwabnie Restauracja Mazurska. Wystrój słaby, ale genialna kuchnia. Dziś to Gościniec Mazurski, równie wspaniały. Kiedyś była jeszcze smażalnia ryb niedaleko nas: dwa stoliki z ceratą i ławki jak z sali gimnastycznej, ale pstrąg fantastyczny. Teraz wszystko jest nowoczesne, ale wolimy „kurny” klimat sprzed lat. Sklepy są obecnie całodobowe, a kiedyś w sklepie GS trzeba było godzinę stać po genialny jedwabiański chleb. Do dzisiaj nie jadłam lepszego. Jak były czasy kartkowe, to zapasy jedzenia przywoziliśmy z Warszawy, gdzie było lepiej z towarem. A raz w tygodniu był dzień szczytnowski – jeździliśmy buszować na tamtejszym rynku. Lokalne sery i wędliny z wędzarni – niebo w gębie.
Pani mazurskie danie popisowe?
O proszę pani, ja nad Dłużkiem mam malutką kuchenkę, którą kocham. Potrafiłam na niej przygotowywać i przyjęcia, i święta. Pamiętam, że mieliśmy problem z nornicami na działce, co parę kroków były kopce i żadne domowe sposoby na to nie działały. Znajomi wegetarianie, którzy mieszkali po drugiej stronie polany, mieli jamnika. Wpadliśmy na pomysł, że zaprosimy ich na kolację, a pies w tym czasie zajmie się przeganianiem nornic. Nakroiłam się sałatek, było pysznie. Znajomi wyszli od nas po zmroku, rano wstajemy, a na działce zamiast 30 kopców, jest 60. Bo przy każdym jamnik zrobił swój dodatkowy. Ot, takie wspomnienie kulinarno-ogrodowe.
Takich anegdot mazurskich pewnie ma pani więcej.
Znalazło by się trochę. Baśce, która zwabiła nas nad Dłużek i miała niedaleko dom, zachciało się uprawiać pomidory. Zasadziła maleńkie sadzonki na długiej grządce, która po kilku dniach zarosła chwastami. Zaoferowałam się, że ją wypielę. Po godzinach znojnej pracy byłam zniechęcona. Zakradłam się z pomidorem przywiezionym z Warszawy i przymocowałam go do patyka. Wołam Baśkę, która nie wymawiała litery „r”: chodź zobacz! A ona: „o kułwa, pomidoł”.
Nie myślała pani żeby napisać książkę o swoim życiu?
Od lat mam wiele propozycji od różnych wydawnictw, ale nie mogę się zmobilizować. Wszyscy teraz piszą biografie, nawet jeśli nie mają wiele do powiedzenia. W pewnym momencie pomyślałam, że może warto zostawić wnukom pamiątkę, ale nie mam pojęcia jak się do tego zabrać. Jestem niezłym mówcą i podobno ładnie opowiadam, ale mowa pisana to nie jest mowa mówiona. Nie wiem czy moja biografia kiedykolwiek dojdzie do skutku.
O nową płytę pewnie też wszyscy pytają.
Na razie mam dużo planów, szykuję program „Ewa Bem symfonicznie” z Krzysztofem Herdzinem, z którym od jesieni będziemy odwiedzać filharmonie. Trzeba mieć otwartą głowę, aby zacząć pracę nad nowym albumem, a ja nie jestem już na tym etapie drogi artystycznej, żeby zrobić coś koniecznie, bo wszyscy na to czekają. Jeżeli będzie ku temu nastrój, odpowiednie, satysfakcjonujące mnie samą pomysły muzyczne, to nagram.
Od dawna jestem emerytką, ale źle mi się kojarzy to określenie. Słowo „legenda” podobnie. Niedawno miałam spotkanie z młodymi wykonawcami i jeden z nich, kłaniając mi się nisko, powiedział: „jest pani dla mnie legendą, moja mama od dziecka pani słuchała”. No tylko zapaść się pod ziemię.
To kim jest Ewa Bem?
Dzisiaj jestem przede wszystkim babcią Basi i Tomka.
Kim jeszcze?
Artystką.
Spełnioną, czy ma pani jakieś niezrealizowane marzenie sceniczne?
Nigdy nie byłam marzycielką, ale chciałabym jeszcze kiedyś zaśpiewać w takim chórku jak Bemibek. To był najpiękniejszy okres mojej kariery, tęsknię za nim.
Rozmawiała: Beata Waś, obraz: Iza Grzybowska