Kiedy dzwonię z propozycją wywiadu i pytaniem czy spotykamy się w teatrze, czy na mieście, szybko decyduje: „tylko nie w teatrze, siedzę tam non stop”. Między próbami do spektakli, a pracą w studium aktorskim, aktorka Milena Gauer, związana z Teatrem im. S. Jaracza w Olsztynie i pedagożka opowiada o duchowych poszukiwaniach, warmińskiej przyrodzie i apostazji. Okazją do zwierzeń jest deszcz festiwalowych nagród dla spektaklu „Łatwe rzeczy”, w którym razem z Ireną Telesz-Burczyk grają… siebie.

Wywiad z aktorką Mileną Gauer 

MADE IN: Możesz pozwolić sobie na zupełnie szczery wywiad?
Aktorka Milena Gauer: Jest to trudne, tu w Olsztynie wszyscy się znamy, zwłaszcza w środowisku artystycznym, medialnym. Myślę, że moje życie miłosne to bariera, przez którą chyba nie przebrnę. Co nie znaczy, że mamy w ogóle nie poruszać spraw prywatnych.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Aktorka Milena Gauer o sile spektaklu Łatwe Rzeczy

Siła nagradzanego spektaklu „Łatwe rzeczy” tkwi chyba właśnie w szczerości?
Tak, i to jest niezwykłe, że próbujesz latami na scenie pokazać swój wachlarz możliwości aktorskich i zawodowy warsztat, spełniać oczekiwania, a największy sukces odnosisz pokazując się z wewnętrznymi ranami, bólem, fizycznymi kompleksami, odsłaniając fałdę na brzuchu. To najbardziej uznany ze spektakli, w których brałam udział i solidna gimnastyka dla mojego ego.

Z czym się gimnastykujesz?
Siadamy przed widzami takie, jakie jesteśmy, choć nasze zwierzenia są oczywiście wkomponowane w spektakl. Jest takie zdanie sufickiego poety Rumiego: „rana jest miejscem, przez które wnika w ciebie światło”. Mnie ten spektakl leczy krok po kroku, jest formą terapii. I choć zabrzmi to górnolotnie – również formą misji. Czuję, że to, co mówimy o naszych doświadczeniach, wpływa na ludzi dobrze, kojąco, pozwala im zbadać ich relacje z własnym ciałem. Widzą, że my, aktorki, też mamy w głowie trudne myśli, wewnętrzne krytyczki. Jesteśmy takim lustrem dla publiczności.

Łatwiej pokazać siebie prawdziwą i nagą, niż wcielać się w role?
Tak, mnie jest łatwiej, ale dlatego że wiem dokładnie z jakiego miejsca to płynie, co niesie. To jest dopiero stres, aby wyglądać dobrze, bardzo atrakcyjnie, na przykład w bardzo obcisłej sukience, aby nie odcisnęła się na niej gumka od majtek. W najnowszym spektaklu „Warmia i Mazury. Ballada o miłości” gram sexy wokalistkę i występuję w kusych wieczorowych strojach. Muszę odpowiednio ustawiać się w świetle, wciągać brzuch, poruszać się zmysłowo.

Aktorka Milena Gauer wcielaniu się rolę w atrakcyjnych kobiet:

Dla mnie to paradoksalnie bardziej stresujące pod kątem kompleksów ciała, niż pokazanie się w negliżu i zamanifestowanie „jestem taka jaka wy”. To nie jest trudne dlatego, że jest ważne. Jakbym pytała: kto decyduje o tym, że czyjeś ciało jest nieodpowiednie, za duże, niewłaściwe, czy może jeszcze nie nadające się na scenę czy na plażę? Gdzie przebiega ta granica? Te bariery są tylko w głowach, w mojej też.

To taka nasza pokoleniowa naleciałość, że trzeba być super szczupłą, nie tylko będąc na scenie.
Młodsze kobiety już nie mają tych problemów, przynajmniej tak mi się wydaje, kiedy obserwuję chociażby moje studentki. Dzisiaj ceni się różnorodność. A my – nasiąknięte w dzieciństwie nieskazitelnymi wizerunkami modelek z lat 90., jakbyśmy miały wgrany program, że szczupła znaczy piękna. Kate Winslet powiedziała gdzieś, że od 15 lat się nie ważyła, bo nie chce aby ją definiowano przez pryzmat ciała i nie ma ochoty się bez przerwy kontrolować. Ja zawsze miałam „okrągłe” kształty, to jest dla mnie „gruby” temat.

Przewidziałyście, że mówienie o tym w „Łatwych rzeczach” będzie miało taką siłę uderzeniową?
Docierało to do nas stopniowo. Po spektaklach zjawiają się w kulisach ludzie, którzy mają jakąś osobistą trudność z ciałem. Czują się wdzięczni, wyzwoleni. Niektórzy nawet nie widzieli spektaklu, tylko usłyszeli rozmowę z nami w radiu i piszą maile, że są wzruszeni naszą otwartością. Odnajduję na widowni ludzi, którzy przychodzą po raz kolejny. Spektakl za każdym razem jest inny, dużo improwizujemy.

To już twój drugi tak osobisty spektakl po „Czasie porzucenia”.
„Czas porzucenia” powstał tuż po „Łatwych rzeczach” i jest w jakimś sensie opowieścią o moim rozstaniu z mężem, chociaż w spektaklu nie pada ani jedno „moje” słowo, mówię tekstem włoskiej pisarki Eleny Ferrante. Kiedy trafiłam na tę powieść, poczułam, że mam zasoby, aby to zagrać. To bardzo odważna literatura, która „nie bierze jeńców”, pozwala wyrazić żal i gniew, zawód życiem małżeńskim, stylem rozstania, w sposób niezwykle dosadny, właściwie niedostępny dla kobiecych bohaterek. Jest takim powrotem do siebie, przejściem od rozpaczy do rozwoju. I szczególnie w małych miejscowościach ma niezwykły odbiór. Pojechałam z tym spektaklem m.in. do Dźwierzut. Na sali 150 osób, w większości kobiety przyzwyczajone raczej do śledzenia męskich bohaterów na scenie. I nagle ta historia daje im taki rodzaj podbudowania, wiatr w żagle, że po spektaklu przychodzą, aby mnie przytulić, podziękować. W spektaklu jest doświadczenie każdej kobiety, i tej porzuconej, i tej, która porzucona nie była. Najpiękniejszy komplement, który usłyszałam po „Czasie porzucenia” to: „dziękujemy, zrobiła to pani za nas wszystkie”.

I żadnego hejtu po tych spektaklach?
Tak otwarcie, to nie. Pewien znajomy dziennikarz po „Łatwych rzeczach” powiedział lekko zawiedziony: „to wielka sztuka tak się rozebrać, żeby nic nie było widać”. A po „Czasie porzucenia” ktoś ze znajomych usłyszał rozmowę pary. On: „mnie się nie podobało”, a ona dobitnie: „a mnie bardzo!”. Mężczyźni są przyzwyczajeni, że kobieca nagość, ale i sceniczna obecność weźmie ich jakoś pod uwagę, uwzględni męskie spojrzenie. A tu niespodzianka! Nic z tego!

Teatrolożka, kobieta, feministka

Badanie kobiecej wolności na scenie to twoja ścieżka zawodowa?
Tak, to chyba temat mojego życia. Udało się dosyć szybko odkryć, że o tym będzie moja droga zawodowa, kiedy w 2007 roku poznałam reżyserkę Weronikę Szczawińską. Nasza współpraca trwa do dzisiaj i teraz już świadomie zastanawiamy się, jaki następny obszar eksplorować w tych naszych kobiecych poszukiwaniach. Moja praca doktorska „Transformacje wizerunku kobiecości, sposoby wytwarzania płci” jest właśnie o moich rolach u Weroniki w „Jackie”, „Nożach w kurach”, „Kamasutrze”, „Ciotuni”. Obroniłam ją na Akademii Teatralnej w Warszawie, w tej samej sali, w której w trakcie egzaminów wstępnych ówczesna dziekanka Wydziału Aktorskiego powiedziała mi, że nigdy nie zostanę aktorką. Zrekompensowałam to sobie tym doktoratem.

Aktorka Milena Gauer o swoim feminizmie: 

Zawsze się przyglądałam kobiecym i męskim postaciom w literaturze, i w teatrze, patrzyłam krytycznie na relacje damsko-męskie w życiu społecznym, politycznym, ale też np. przy opiece nad dziećmi. Nawet teraz, kiedy wyszłam do toalety w czasie naszej rozmowy, sprawdziłam czy przewijak, który tam zastałam, jest również w męskiej toalecie. Oczywiście nie ma!

Teatr to także męska dziedzina?
Teatr od wieków opowiada o męskim bohaterze, jest narzędziem patriarchatu, kobieta w większości tradycyjnych dramatów jest konstruktem stworzonym z męskiej perspektywy. Jako teatrolożka przyglądam się temu od strony naukowej: jak by było, gdyby kobieta nie była jedynie męskim wyobrażeniem. W „Czasie porzucenia” chociażby, siedzę w szerokim rozkroku, jakbym trzymała wiolonczelę między nogami. Już sam taki drobiazg wychodzi poza schemat oczekiwanej przez widza, kobiecej pozycji na scenie.

Uczysz się stawiać granice reżyserom?
Teraz już pracujemy z reżyserami marzeń, świadomymi nowych praktyk, uważnymi na innych. Dawno nie miałam do czynienia z tzw. reżyserem starej daty, który np. chamsko by się odzywał, jak to miało miejsce, kiedy zaczynałam pracę na scenie 20 lat temu. Zresztą tego typu reżyser by mnie już nie obsadził, bo „wyguglowałby”, że mam związek z tym strasznym słowem na „F”. Teatr się zmienił, szkoły aktorskie też. Kiedyś, jak reżyser był palaczem, miał podczas próby obok siebie wiadro z wodą, do którego wrzucał pety, a jarał jednego za drugim. I oczywiście nikt nie mógł palić oprócz niego. Używanie wulgaryzmów, awantury na próbach były na porządku dziennym. Dzięki młodszemu pokoleniu twórców to już nie do pomyślenia.

W „Łatwych rzeczach” przytaczasz słowa reżysera, który stwierdził, że na scenie jesteś niewidzialna.
Tak było, jeden z dyrektorów Teatru Jaracza powiedział, że na mnie w ogóle się nie patrzy na scenie, bo jestem totalnie niewyrazista. No i nie wiadomo było, co robić z taką uwagą, jak z tym pracować. Albo uwaga typu: weź schudnij, ale masz słabe te nogi. O tym, że trzeba schudnąć, słyszałyśmy podczas nauki w Studium Aktorskim non stop. To podcinało skrzydła, ale nikt się nie przejmował, jak krytyka działa na młodych aktorów. Dzisiaj teatr jest w procesie zmian, już nie komentuje się wyglądu w sposób nic nie wnoszący. Feedback podczas pracy nad spektaklami wreszcie stał się konstruktywny.

Aktorka Milena Gauer o budowaniu silnego wewnętrznego „ja”

 

Mimo tych uwag dostałaś po tutejszym Studium Aktorskim etat w Teatrze Jaracza.
Myślę, że dostałam go, bo byłam dziewczyną zdolnego aktora i chodziło o to, żeby jego zatrzymać w teatrze. Oczywiście nie wiem tego na pewno, ale nie czułam się doceniona na początku drogi zawodowej. Dopiero reżyserka Julia Wernio we mnie uwierzyła, zainwestowała, poświęcając mi czas i dając bardzo ciekawe zadania. Zaraz później było spotkanie z Weronika Szczawińską i poczułam się w zawodzie bezpieczniej, pewniej. Ale do wewnętrznego poczucia, że naprawdę zasługuję na uznanie i jestem warta uwagi, musiałam dojrzeć. Zajęło mi to 20 lat.

Już czujesz się widzialna?
Eksperymentuję z tym i obserwuję sama siebie. Teraz na przykład jestem na etapie odcinania się od social mediów, od miesiąca nic nie opublikowałam, wykasowałam aplikacje z telefonu, poczułam, że nie chce mi się sprawdzać lajków pod zdjęciami. Staram się nie szukać gratyfikacji na zewnątrz, tylko od środka. Próbuję zobaczyć jak mi jest bez tego, zobaczymy ile wytrzymam. Pewnie ciężko będzie mi nie opublikować okładki „MADE IN Warmia & Mazury”. (śmiech) Musiałam sama dojść do tego i poczuć, że zasługuję na docenienie i mogę wygrywać festiwale. Dopiero po zaprzyjaźnieniu się ze sobą i porzuceniu konieczności bycia zauważoną, to się zaczęło wydarzać. Trochę na zasadzie: „miej wyjebane, a będzie ci dane”. Puszczasz do wszechświata marzenie, ale nie przywiązujesz się do wyniku. Ufasz, że wydarzy się właśnie to, albo jeszcze coś lepszego. Gdzieś w swoim dzienniku mam zapisane marzenie sprzed lat: „nagroda na festiwalu Boska Komedia”. Przyszła do mnie, kiedy wewnętrznie byłam gotowa, aby ją przyjąć. Kiedy przestałam to blokować swoją niską samooceną.

W każdej dziedzinie życia stosujesz „odpuszczanie”?
Nie jestem jeszcze mistrzynią manifestacji marzeń w każdym aspekcie, ale widzę ogromne postępy w swoim życiu. Trzy lata temu wdrożyłam ostrą życiową dyscyplinę, wstaję o godzinie 5–6 rano, każdy dzień zaczynam i kończę medytacją, pracuję nad wewnętrznym spokojem. Co nie oznacza oczywiście, że nie zdarza mi się wybuchnąć. Ale pamiętam, że w Wielkanoc 2022 roku obudziłam się rano, nie musiałam nigdzie jechać, moje córki hałasowały w drugim pokoju. A we mnie coś kliknęło, przeniknęła mnie głęboka akceptacja, poczucie, że wszystko jest dobrze. Od tamtej pory pozbyłam się napięcia, żalu, smutku, cieszę się drobiazgami, głośno się śmieję. To może być irytujące dla otoczenia, czasem mam wrażenie, że ludzie patrzą na mnie i myślą: a ta z czego się cieszy?

Może masz jakiś patent na manifestowanie pieniędzy?
(śmiech) Jeszcze go nie rozpracowałam, a chciałabym mieć możliwość np. swobodnego podróżowania z moimi córkami. Im marzy się Japonia, mnie – Tajlandia, Indie. Ale pensje w teatrze są, jakie są, więc mój umysł sabotuje te pomysły: a skąd miałyby się pojawić duże zarobki w moim życiu? Mam świadomość, że to są głęboko zakorzenione ograniczające przekonania i zapisałam się nawet na roczny program coachingowy, gdzie pracuję nad blokadami w tym zakresie.

Nie próbujesz zarobić dużych pieniędzy na planach filmowych?
Nie mam do filmu szczęścia, a może raczej serca, to nie moja dziedzina. Od lat nie jeżdżę na castingi, nie lubię aktorstwa telenowelowego, gdzie wszystko jest dosłowne, nudne i służy bardziej lokowaniu produktów, niż sztuce. Nawet nie za dużo filmów oglądam, chyba że to kino formalne i wyjątkowe, jak film „Biedne istoty”. Może w takim dziwnym, nieoczywistym filmie mogłabym się odnaleźć. Ale kto zrobi taki w Polsce? Może tylko Jagoda Szelc czy Olga Chajdas.

Zagrałaś jednak m.in. u Juliusza Machulskiego.
To było bardzo miłe, krótkie spotkanie. Jest przyjacielem mojego taty, operatora filmowego, więc znał mnie dobrze, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką.

Droga do Olsztyna 

Ojciec wspierał cię w wyborze drogi zawodowej?
Tato marzył chyba, abym została reżyserką. Nie czułam nigdy takiego powołania, moją twórczością jest moja praca aktorska, niezwykle się w nią angażuję, poza tym ze studentami co pół roku przygotowuję egzamin, tam mam przestrzeń na ogarnięcie całości od strony reżyserskiej. Kiedy byłam dzieckiem, rodzice szybko zauważyli, że dobrze się czuję podczas występów przedszkolnych, nie mam lęku przed audytorium, za to jakiś urok osobisty, który się sprawdza na scenie. Skończyłam prestiżowe liceum w Łodzi, byłam niezłą uczennicą, ale moja mama, która jest lekarką, powiedziała, że „po jej trupie” pójdę na medycynę. Nigdy też specjalnie mnie to nie interesowało. Przystali na aktorstwo. Wozili mnie niestrudzenie na egzaminy do szkół teatralnych w Krakowie, Warszawie, Wrocławiu, do których się jednak nie dostawałam.

Aktorka Milena Gauer o tym, jak znalazła się w Olsztynie 

W jednej z nich znalazłam ulotkę Studium Aktorskiego w Olsztynie. I pomyślałam sobie: dobra, jeśli się znowu nie dostanę – a czekałam na rozpatrzenie odwołania w Krakowie, gdzie doszłam do ostatniego etapu – to pojadę do tego Olsztyna. No i przyjechałam tu „na fochu”, byłam obrażona na cały świat, że przyszło mi trafić na prowincję. Przepłakałam tę „zsyłkę” i długo zwlekałam z podpisem na dokumencie deklarującym gotowość do studiowania.

Próbowałaś po pierwszym roku zdawać na wymarzone uczelnie?
Wtedy w studium w Olsztynie nie wolno było w trakcie nauki zdawać gdzie indziej. Zabraniał tego dyrektor teatru i szkoły. I przychodząc tu, podpisywaliśmy weksel na pięć tys. złotych – a wtedy to było dużo pieniędzy – zobowiązując się, że nie będziemy zdawać do innych szkół. Parę osób zaryzykowało i zapłaciło, kiedy odkryto, że w międzyczasie próbowały szczęścia na innych uczelniach. Ja zostałam, choćby dlatego, że trafiłam na wspaniały rocznik. Byliśmy ambitni, oglądaliśmy po nocach spektakle, jeździliśmy razem do teatrów w innych miastach, mobilizowaliśmy się nawzajem. Dobrze wspominam naukę w studium.

Dzisiaj jesteś jego kierowniczką i wykładowczynią. Lubią cię studenci?
Myślę że tak, uważają pewnie, że jestem zabawna, ale też chyba się mnie trochę boją. Bardzo się staram, żeby wybrać właściwy materiał, wyznaczyć kierunki, a później zostawiam im dużo swobody, aby to każdy poprowadził samego siebie w procesie tworzenia. Priorytetem jest dla mnie nauka samodzielności, pokazanie im narzędzi, które pomogą im potem w życiu zawodowym.

Po skończeniu nauki nie próbowałaś się stąd wydostać?
Wiele lat próbowałam i to się nie udawało. Rozmawiałam z dyrektorami innych teatrów, np. w Wałbrzychu, ale zawsze coś stawało na drodze.

Aktora Milena Gauer o swoim dzisiejszym stosunku do Olsztyna:

Dopiero od niedawna czuję, że kocham Olsztyn. Jestem w silnej relacji z tutejszą przyrodą, niedaleko domu mam las. Spacer tam daje poczucie, że wszystko jest dokładnie tak, jak powinno. Moje córki zbudowały nad Łyną szałasy, niezłomne, nawet podczas wichur, ja mam swój pieniek medytacyjny na skarpie. Czuję, że w tym magicznym lesie spływa na mnie spokój, bez względu na to jakie trudności napotykam na co dzień. Podobnie mam z jeziorem Żbik w Olsztynie, które obchodzę dookoła w ciągu pół godziny i w tym czasie zazwyczaj znajduję odpowiedź na nurtujące mnie pytanie czy dylemat.

W Łodzi, gdzie dorastałaś, brakowało tego?
W Łodzi był wszędzie beton. Pamiętam śmierdzące tramwaje, ale mam bardzo mało wspomnień związanych z przyrodą. Tutaj jest na każdym kroku, można po nią sięgać w dowolnym momencie. Wożę córkę na zajęcia capoeiry, czekam na nią w okolicy jeziora Długiego. W Łodzi przesiedziałabym ten czas z telefonem w ręku, tutaj spaceruję przez godzinę. Trudno byłoby mi już żyć bez krajobrazu Warmii. Wakacje spędzamy w ośrodku wypoczynkowym nad jeziorem Dadaj. To miejsce dzierżawione przez Teatr Jaracza od gminy Biskupiec. Warunki są spartańskie, ale dla mnie to raj na ziemi, w którym razem z przyjaciółmi i ich dziećmi spędzamy dwutygodniowe turnusy bez telefonów i telewizji. Maluchy bawią się szyszkami, patykami, sami wymyślają sobie rozrywkę. A my, dorośli, mamy wreszcie czas, aby zasiąść z książką i kawą na tarasie.

Ale posada w olsztyńskim teatrze i studium pewnie nie jest bez znaczenia.
Zawsze mówię Irenie Telesz, że nie jestem kandydatką na nestorkę tutejszego teatru. W jej wieku będę odpoczywać gdzieś w Hiszpanii, zamiast tłuc się autobusem, w listopadzie na próbę jak ona. (śmiech) Ale jeśli miałabym dostać dzisiaj propozycję pracy gdzie indziej, byłoby mi ciężko wyjechać. Obecna linia repertuarowa Teatru Jaracza jest zgodna z moimi marzeniami zawodowymi. Jest nowa dobra energia, dzieje się, a ja dostaję sceniczne wyzwania, które mnie totalnie kręcą.

Singielka, która lubi i akceptuje siebie, też może być szczęśliwa.

Co kręci aktorkę Milenę Gauer? Teatr eksperymentalny?
Piękne w olsztyńskim teatrze jest to, że mamy podział na trzy sceny, każda ma swój profil, swoją publiczność. Ja głównie gram na Scenie Margines, jestem postrzegana jako aktorka od eksperymentów, teatru progresywnego i nie mam nic przeciwko temu. To nie znaczy, że nie lubię zagrać czasem w czymś bardziej tradycyjnym, ale faktem jest, że na Dużej Scenie nie miałam większej roli ze cztery lata, ostatnio w „Dulskich” w 2020 roku.

Jesteś rozpoznawalna na ulicach Olsztyna?
Bez przesady, czasem ktoś obcy powie mi „dzień dobry”. Bywa, że wpadam do Biedronki po spektaklu w środku tygodnia, ze scenicznym brokatowym makijażem na twarzy nijak nie pasującym do reszty wizerunku. Patrzą na mnie ze zdumieniem, ale nikt nie zaczepia. Ludzie w moim otoczeniu raczej wiedzą czym się zajmuję. Po obejrzeniu spektaklu „Czas porzucenia” znajoma widzka powiedziała do mnie: „To czuć, że to pani historia. Mam nadzieję, że już ułożyła sobie pani życie”. Wkurzył mnie ten stereotyp. Tak jakby znalezienie nowego faceta po rozwodzie było wyznacznikiem ułożenia sobie życia. Widziałam gdzieś mema: kobieta stoi na wysypisku śmieci i wyciąga rękę. I podpis: „kiedy samotna matka dwójki dzieci chce cię zaprosić do swojego życia”. Myślę, że moje życie nigdy nie było bardziej ułożone, radośniejsze niż teraz. Singielka, która lubi i akceptuje siebie, też może być szczęśliwa.

Masz swój fanklub widzów, którzy śledzą twoje role?
Szczerze, to nie wiem. Atrakcyjną bohaterkę pewnie częściej zaczepiają mężczyźni, a ja takie rzadko gram. Po spektaklu „Czyż nie dobija się koni”, gdzie grałam zalotną Lilian, znajdowałam czasem jakieś śmiałe zaczepki na messengerze w folderze „inne”. W „Łatwych rzeczach” moja nagość nie jest prowokacyjna, nie kokietuję, siedzę w „domowej” pozie i jem kurczaka, albo we wcześniejszej wersji – tort. Nawet paznokci nie mam pomalowanych.

Co pomogło ci oswoić się z ciałem, pozbyć wstydu?
Jestem weteranką różnych form terapii i pracy nad sobą. Podczas psychoterapii brałam na warsztat trudne tematy z przeszłości, programy, blokady, które mi wgrało otoczenie. Myślę, że być może właśnie aktorstwo uratowało mnie przez depresją, chorobami autoimmunologicznymi. Swoim ranom przyglądam się na scenie, uwalniam je, „wpuszczam światło”, zaglądając w głąb. A praca z ciałem podczas warsztatów tantry dla kobiet sprawiła, że zaczęłam zaprzyjaźniać się z nim, traktować jako święte. To rozwój w „karmiącym” kobiecym środowisku, pomagający pozbyć się wstydu, ograniczeń, pełen tańca, witalności, poczucia humoru. Raz do roku jeżdżę na takie transformujące, tygodniowe spotkania. Po drodze odstawiłam też to, co nie służy mojemu ciału: alkohol, papierosy, cukier. Próbuję też nie jeść glutenu.

Jesteś certyfikowaną instruktorką medytacji aktywnej Osho. Mogłabyś zajmować rozwojem duchowym zawodowo?
Gdybym nie była aktorką, to przy moim umiłowaniu życia duchowego myślę, że mogłabym być kapłanką. No, ale nie można nią być w Polsce, a bycie siostrą zakonną to nie to samo. Stanie przy ołtarzu, prowadzenie mszy dla dużej liczby osób, to mógłby być ten kierunek, naprawdę. Poczułam to mocno prowadząc grupowe medytacje. Inklinacja z teatrem też jest tu mocna: prowadzę publiczność, pilnuję rytmu, przebiegu jakiegoś procesu.

To może pastorka w kościele ewangelickim?
No ale jak nie masz takiego backgrandu, bo zostałaś wychowana w katolicyzmie, to nie szukasz innej religii, w której mogłabyś zaistnieć. To byłoby sztuczne, nieszczere. Jako nastolatka byłam zaangażowaną, praktykującą katoliczką, czytałam biografie świętych, np. Faustyny. Fascynowały mnie rytuały podczas mszy, zapach kadzidła, bolało mnie, że nie mogłam być ministrantką. Zazdrościłam chłopakom, którzy byli dopuszczani do ołtarza, podawali hostię, mogli czyścić kielich. Byłam w kościele do momentu rozpoczęcia życia seksualnego, nie wiedziałam jak się z tego wyspowiadać. A potem podejście instytucji kościoła do praw kobiet zraziło mnie do tego stopnia, że trzy lata temu oficjalnie dokonałam apostazji. Ksiądz w mojej parafii zapytał: „zna pani tego konsekwencje?”. Zbyłam go: znam. Chyba chodziło o ogień piekielny.

A za chwilę wystąpisz w spektaklu „Nie smućcie się” o objawieniach maryjnych w Gietrzwałdzie…
Dotyka on moich fascynacji religią, duchowością kobiecą. Zagram Justynę Szafryńską, jedną z dziewczyn, którym objawiła się Matka Boska. W wieku trzydziestu paru lat wystąpiła z zakonu, są jakieś ślady, że wyszła potem za mąż, ale jej dalsze, dokładne losy nie są znane, spektakl będzie dotykał tej zagadkowej historii. Przy okazji reaserchu do tej roli czytałam książkę „Kościół kobiet” wydawnictwa Krytyka Polityczna. Znalazłam tam ciekawe spojrzenie sióstr zakonnych i feministycznych teolożek na żeński aspekt boskości, cykle i pory roku, które coraz śmielej próbują wdrażać w dyskurs chrześcijański. Ale uhonorowanie aspektu żeńskiego zdecydowanie lepiej wygląda chociażby w hinduizmie.

Dostajesz role, które pozwalają ci łączyć duchowe inklinacje i poszukiwania.
Tak, przyciągam ostatnio role skrojone na mnie. Jakiś czas temu grałyśmy z Ireną cudowny spektakl „Łatwe rzeczy” w nieczynnym kościele w Barczewie. Siedziałam nago na ołtarzu i jadłam tort w ostatniej scenie. Nie mogłam się powstrzymać i powiedziałam: „Boże, jakie to wspaniałe, siedzę na ołtarzu i żrę tort!”. To jest piękne co się wydarza, kiedy uda się wyjść poza katolickie programowanie w nas winy i wstydu. Mogę wreszcie poczuć, że można żyć bez tego. I mam nadzieję, że moje córki już nie będą musiały się z tym zmagać. Dzisiaj słuchają ze mną sikhijskich mantr, które, jak już wiem po sobie, działają cuda.

Rozmawiała: Beata Waś, obraz: Piotr Ratuszyński,
fryzura: Bożena Tylicka, make up: Anetta Laskowska
Podziękowania dla Teatru Warmii i Mazur im. S. Jaracza w Olsztynie za pomoc w realizacji sesji.