ŻEBY STANĄĆ NA SZCZYCIE, TRZEBA MIEĆ W SOBIE SPORO NIEPOKORNOŚCI, BUNTU I PRZEBOJOWOŚCI. KTOŚ DORZUCI JESZCZE: A SZCZĘŚCIA? OWSZEM, ALE ONA UMIAŁA JE SOBIE ZORGANIZOWAĆ. IZABELA TROJANOWSKA ZABIERA NAS W TOURNE PO SWOICH NAJLEPSZYCH LATACH.

 

MADE IN: (sprawdzając dyktafon) Zawsze stresuję się, czy nagrywa.

Izabela Trojanowska: Ja miałam taki stres, jak robiłam kiedyś wywiad dla pisma „Halo” z Joan Collins.

 

?!

Tak, to było na początku „Klanu”, grałam przecież wtedy taką polską Alexis, więc poproszono mnie, żebym towarzyszyła dziennikarce podczas wywiadu. Umówiliśmy się w hotelu Marriott w wynajętym apartamencie na ostatnim piętrze. I kiedy otworzyła drzwi, zwróciła się do dziennikarki: „Z tobą nie”, a pokazując na mnie: „Ty wejdziesz”. Przed nami miał z nią wywiad do Radia Zet Wojciech Jagielski i podejrzewałam, że to on musiał powiedzieć, kto czeka następny w korytarzu. Zrobiła mnie na szaro, ale powiedziałam sobie: nie dam się!

 

Dlaczego na szaro?

Bo musiałam wejść z dyktafonem w ręku, kompletnie nie wiedząc, jak się go włącza. A Joan Collins powiedziała: „Proszę sprawdzić, czy się nagrywa, bo już miałam takie wywiady, że się nic nie nagrało”. I nalegała: „Sprawdź, sprawdź”. Przekonywałam ją, że jest okej i nagrywa się. Próbowałam nawet udawać, że coś przewijam, odtwarzam, naśladując przy tym jakieś dźwięki. I udało się, choć w trakcie nie miałam pewności, czy to się nagrywa. Na koniec wywiadu miałyśmy nawet z Joan Collins małą sesję fotograficzną, która zaowocowała wspólną okładką w „Halo”.

 

Niezły wstęp do naszego wywiadu. Witam elegancką rockmankę!

Hej!

 

Często tak panią tytułowali?

Zdarzało się, nie powiem. Lubię, jak się tak o mnie mówi.

 

To zasługa i elegancko odśpiewanego rocka, i co tu ukrywać, elegancji w ogóle.

To miłe, dziękuję. No właśnie, rock to nie tylko wrzask.

 

Chociaż mógłbym też przywitać, jak to kiedyś na panią mówiono, „Boską-Trojanowską”.

(śmiech) Też bardzo miłe.

 

Jaki ma pani stosunek do takich komplementów?

Kiedyś miały sympatyczniejszy wydźwięk, bo dzisiaj gwiazduje się wszystkich, nawet tych, którzy ledwie pokazali się w jakiejś nowej telenoweli. Każdego tytułuje się gwiazdą, więc te tytuły mocno się zdewaluowały: królowa muzyki, gwiazda czy wspomniana „boska” są na porządku dziennym. Więc jeśli pan mówi o tych komplementach w kontekście wspomnień, to jest to przyjemne.

 

No właśnie, w które lata uciekamy?

Proszę wybierać.

 

W początek lat 80. i ten wybuch popularności?

Jasne!

t5

Wracała pani wtedy do Olsztyna? Jak reagowała ulica?

Zawsze cudownie. Ale może zacznę od tego, że gdyby nie wyrzucono mnie z liceum, to nigdy nie wyjechałabym z ukochanego Olsztyna. A zawodowo oznaczałoby to dla mnie klęskę. Nigdy nie byłoby Trojanowskiej, i to dosłownie, bo nie poznałabym przyszłego męża Marka Trojanowskiego.

 

Gdzie się poznaliście?

Tuż po przyjeździe do Warszawy, jak miałam 17 lat. Był na drugim roku Politechniki Warszawskiej. Zaprzyjaźniliśmy się przez moją koleżankę. Któregoś wieczoru bawiła się ze swoim towarzystwem i on był wtedy jedynym chłopakiem, który miał samochód. I ta moja koleżanka, z którą byłam tego wieczoru też umówiona, żeby nie jechać do mnie tramwajem, powiedziała mu, że pozna go z fajną dziewczyną, jeśli ją podwiezie.

 

To i koleżance za to nazwisko trzeba podziękować, bo z panieńskim Schüetz pewnie trudniej byłoby się wybić?

(śmiech) Nie wiadomo. Pierwszy film „Strachy” nagrałam jeszcze pod panieńskim nazwiskiem. Ale prawda jest taka, że ani on mnie, ani ja jemu nie przypadłam do gustu, bo paliłam wtedy papierosy „Carmeny”.

 

Wcześnie.

Tak. I jak w wieku 19 lat rzuciłam, to już na zawsze. Przyszło mi to z łatwością, bo nie zaciągałam się, a paliłam, żeby dodać sobie powagi i dla fasonu. Modne były wtedy srebrne indyjskie bransoletki, w których miałam całe ręce, a dodatkowo na każdym palcu pierścionek. No więc musiałam to przecież jakoś zademonstrować, a trzymanie papierosa było wtedy świetnym pretekstem.

Wracając do koleżanki, to w tym samym towarzystwie była raz jeszcze i ponownie namówiła Marka, by odwiózł ją do mnie. I wtedy zaczęliśmy rozmawiać o muzyce. Miał dużo nagrań, bo sporo jeździł po świecie. To u niego słyszałam pierwszy raz Roxy Music z Bryanem Ferrym, Led Zeppelin, Pink Floyd i całe to wspaniałe zachodnie muzyczne bogactwo, które u nas było niedostępne. Zaprzyjaźniliśmy się, a po siedmiu latach wzięliśmy ślub.

t4

Za co panią wylali z liceum?

Za udział w Telewizyjnej Giełdzie Piosenki z zespołem Hagaw z Andrzejem Rosiewiczem, wówczas kierownikiem muzycznym. Po moim sukcesie na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze w 1971 roku [nagroda Związku Kompozytorów Radzieckich – red.] zaproponował mi nagranie dwóch piosenek napisanych extra dla mnie – „Który mnie wybierze” i „Nie mam woli do zamęścia”. Dyrektor szkoły nie zgodził się, żebym tam wystąpiła, a mimo to pojechałam. Zaśpiewałam. „Giełda Piosenki” odbywała się w Teatrze Żydowskim i była emitowana w telewizji. Nie wygraliśmy, ale byłam bardzo zadowolona z występu. Z liceum zostałam oczywiście dyscyplinarnie zwolniona. Było mi strasznie głupio. Wyjechałam z Olsztyna, maturę zdałam w Gdańsku. W rodzinnym mieście zostawiłam rodziców i dwóch braci. Rodzice byli bardzo przeciwni temu, ale kochali mnie, wierzyli we mnie i w to, co robię.

 

To prawda, że już wtedy artystycznie zainteresował się panią Andrzej Wajda?

Zobaczył mnie, kiedy debiutowałam w Opolu w 1972 roku [I nagroda za debiut – red.]. Chciał sprawdzić mnie podczas zdjęć próbnych w roli panny młodej w „Weselu”. Ale jeszcze nie miałam pojęcia o wierszu, więc naturalnie nie mogłam dostać tej roli. Szczęśliwie poznałam wówczas Daniela Olbrychskiego, u boku którego miałam zagrać. Jak on pięknie mówił wierszem! Zakochałam się wtedy w wierszu, w jego rytmie, melodyce. Też tak chciałam potrafić mówić. Więc kiedy przeczytałam o naborze do Studium Wokalno-Aktorskiego przy Teatrze Muzycznym w Gdyni, zgłosiłam się. Jednak spóźniłam się na termin egzaminu. Dyrektorka teatru Danuta Baduszkowa znała wcześniej moje występy, które się jej podobały, więc kiedy widziała moje zgłoszenie, zrobiła wyjątek i specjalnie dla mnie zrobiła egzamin wstępny w innym terminie. To niesamowite, jak się czuje, że ktoś wierzy w twój talent. A była bardzo surową dyrektorką. Często miałam gorzej od innych studentów, bo wymagała ode mnie dwa razy więcej niż od innych. Lądowałam u niej na dywaniku, ale byłam szczęśliwa, że chciała mnie u siebie kształcić. Za jej namową zmieniłam nauczyciela śpiewu. Wcześniej byłam prowadzona przez prof. Halinę Mickiewiczównę w kierunku sopranu koloraturowego. Dyrektorka uświadomiła mi jednak, że osoba mówiąca altem nie może być z natury rzeczy sopranem. Więc zaproponowała mi specjalistkę od niskich głosów, Zofię Schiller-Czepielównę. Bardzo jestem jej za to wdzięczna, bo zaczęłam śpiewać naturalnym mocnym głosem. Miałam też dużo szczęścia, gdyż trafiłam na rok, którym opiekował się wspaniały aktor Henryk Bista. Prowadził nas przez cztery lata wraz ze swoją małżonką Urszulą Mordzewską, która uczyła nas prozy. Na drugim roku, w nagrodę za wyniki w nauce, dostałam pokój wspólnie z Ireną Jasman, która później zasłynęła z postaci Edith Piaff. Irena była przebojowa, ja bardzo nieśmiała, więc miałyśmy się trochę powymieniać tymi cechami.

 

Jak po tych udanych latach w Gdyni wylądowała pani w Warszawie?

Po dyplomie Danuta Baduszkowa dogadała się w mojej sprawie z przyszłym dyrektorem Teatru Syrena w Warszawie, Witoldem Fillerem, wówczas redaktorem naczelnym „Szpilek”. Właśnie kompletował obsadę teatru. Przyjechał do mnie na plan filmu „Strachów” do Ciechocinka i namówił, żebym zaraz po zakończeniu zdjęć przeszła do jego teatru do Warszawy. Długo się broniłam, bo świetnie czułam się w Gdyni, gdzie już wyrobiłam sobie jakąś markę i grałam znaczące role. Czułam się tam jak ryba w wodzie, wolna, daleka od mediów, prasy i całego tego zgiełku. A Warszawę podejrzewałam o większy lans w całej tej kulturze, na co zupełnie nie miałam ochoty.

 

Kiedy w ogóle zaczęła pani śpiewać?

W naszym domu muzyka była od zawsze. Najpierw mama śpiewała kołysanki, później też podśpiewywała. Bracia grali na gitarze, zresztą całe podwórko na Bałtyckiej było muzykalne. Spotykaliśmy się przy trzepaku i albo właśnie graliśmy i śpiewaliśmy, albo chodziliśmy na jabłka do sąsiadów lub przez tory na plażę miejską. Miałam też przyjaciółkę Alusię, z którą założyliśmy zeszyty z piosenkami i wspólnie śpiewałyśmy aktualne przeboje. W Szkole Podstawowej nr 7 wręcz etatowo śpiewałam i mówiłam wiersze na wszystkich akademiach. Pierwszemu mojemu występowi towarzyszył starszy brat z gitarą. Zaczęliśmy od „Francois Viillon” Okudżawy. To musiała być trzecia albo czwarta klasa. Potem już każda akademia była moja. Później do dyrektorki zgłosiła się jedna z jednostek wojskowych z Olsztyna z prośbą o wypożyczenie dziewczyny do śpiewania w międzyjednostkowym konkursie muzycznym. Mieli zespół, a nie mieli wokalistki. I zostałam wypożyczona. Zaśpiewałam „Powrócisz tu” i „Gdybyś kochał, hej”. To z kolei mogła być piąta, szósta klasa. Ale wyglądałam poważniej, bo byłam z tych wyższych, przez co niestety zawsze nauczyciele sadzali mnie w ostatniej ławce.

Potem zaczęłam śpiewać w amatorskim zespole „Tęcza” pod kierownictwem Janiny Stankiewicz i Zbigniewa Chabowskiego. Niektóre zawiązane w nim przyjaźnie przetrwały do dziś, na przykład z konferansjerką Basią Małek, piosenkarką Elinką Różańską, Danutą Stankiewicz czy Mario Chabowskim.

t3

W wieku 16 lat dostała pani błogosławieństwo za śpiewanie od samego kardynała Karola Wojtyły, kiedy wręczył pani nagrodę na Festiwalu Pieśni Sakralnej „Sacrosong” w Chorzowie.

Mam niesamowicie dużo szczęścia, że to wszystko tak się potoczyło. „Sacrosong” był dla mnie szczególny, bo i nagroda z takich rąk, i mój ojciec był ze mną – a był tylko na tym jednym jedynym konkursie. Ojciec, ścisły umysł, uważał, że śpiewanie może być tylko traktowane jako hobby, nie jako zawód. I kiedy sam kardynał podziękował mu za katolickie wychowanie córki, to widziałam, że coś w nim pękło. No i ta nagroda – akurat imię Maksymilian jest w naszej rodzinie szczególne, dostaje je każdy pierwszy męski potomek. Maksymilian miał na imię mój dziadek, ojciec, potem najstarszy brat. A nagroda z rąk Karola Wojtyły była właśnie imienia Maksymiliana Kolbego.

 

Doczytałem, że przez to, że tak brawurowo pani szła potem w konkursach, nie była pani tolerowana przez środowisko. Jak mówiono: przyszła nie wiadomo skąd i zgarnia wszystkie nagrody.

Tak, to może nie jest fajne i nie wiem, ile w tym prawdy, ale słyszałam, że nagrody już przed festiwalami były rozdzielane. I tak mi też trochę wyglądało Opole ‘80. Publiczność nie chciała mnie puścić ze sceny. Nie spodziewano się tego i nie wiedziano, co ze mną zrobić. Ustanowiono specjalnie dla mnie nagrodę za interpretację. Wręczono mi „Karolinkę”, niestety bez tabliczki dla kogo i za co, bo najwyraźniej nie była gotowa. Mieli dosłać.

 

Interweniowała pani?

O! Wielokrotnie.

 

I co?

I nic, prawdopodobnie nikt już nie będzie sobie tym głowy zaprzątał. Ale to, wbrew pozorom, nie jest takie ważne. Przytoczyłam to jako ciekawostkę. Wspomnienia z Opola ‘80 mam fantastyczne. Zdobyłam dwie nagrody, drugą była nagroda fotoreporterów i uroczysta koronacja na scenie. No i bisom nie było końca. To publiczność mnie wylansowała!

 

Ma pani chyba jakiś patent na elektryzowanie tej publiczności. Jak pani pamięta, spotkaliśmy się na pożegnalnym koncercie z Budką Suflera w olsztyńskiej Uranii w grudniu 2014 roku. Kiedy Romuald Lipko zapowiedział panią, na widowni się zakotłowało.

Wzruszona byłam tą piękną reakcją. Olsztyn to miejsce, w którym się urodziłam i ciągle mam tam przyjaciół, wiem, że kilkoro z nich było wtedy w Uranii.

 

Często przyjeżdża pani do rodzinnego miasta?

Jak tylko mam ku temu pretekst. W ubiegłym roku byłam częstym gościem. Przy okazji oczywiście odwiedzam swoje kąty. Bałtycka z moich czasów bardzo się zmieniła, ale oglądałam Olsztyn z lotu ptaka i bardzo mi się podoba.

 

W dodatku z kabiny szybowca. Brawo za odwagę.

Odwaga odwagą, ale mam mały problem z klaustrofobią, której nabawiłam się na planie Teatru Telewizji „Carmilla”, w którym grałam tytułową wampirzycę. Reżyser Janusz Kondratiuk dla żartu zostawił mnie w trumnie i zrobił przerwę obiadową. (wybucha śmiechem) I od tamtej pory źle się czuję w małych pomieszczeniach, nie każdą windą pojadę.

 

To jak pani do tego szybowca wsiadła?

No właśnie, to rodzaj terapii – zrobiłam to celowo, żeby nad sobą pracować. Mózg to nasz system sterowniczy, więc jeśli coś nie działa, to trzeba znaleźć sposób, żeby to naprawić. Pierwszy raz spróbowałam tej metody w Lublinie podczas pracy nad moją autorską płytą „Chcę inaczej”. Pracowałam nad nią z Adamem Abramkiem i Pawłem Sotem, którzy są zaprzyjaźnieni z pilotem ze Świdnika i czasami z nim latają. Zabrali mnie tam i zdecydowałam się na lot szybowcem. Haubę szybowca zamykaliśmy chyba dziesięciokrotnie, aż wreszcie strach odpuścił. Pilot zapytał tylko, czy mu się wpiję w plecy i będzie wypadek, czy jednak dam radę. Powiedziałam: dam radę. I dałam! Szybowaliśmy raz po razie jednego dnia i z klaustrofobią miałam spokój na jakieś trzy lata. A samo szybowanie jest wspaniałe. Po odpięciu szybowca jest tak cudowna, nieporównywalna z niczym cisza, że warto to przeżyć.

 

Chciałbym podpytać o tę fryzurę „na Izkę”, tak to się wtedy mówiło?

Albo „na Trojanowską”. Ale może być i „na Izkę”.

t1

Kto ją wykreował?

Najpierw sama ją sobie ścięłam, tylko że nieudolnie. Wymyśliłam tę fryzurę, bo uważałam, że mam za długą, chudą szyję, duże słowiańskie kości policzkowe i że moja drobna twarz nie może mieć kompletnej grzywki, więc trzeba ją trochę wystrzyc. Pejsami zakryłam kości policzkowe, końcówkami szyję i tak jakoś wyszło. Jak odwiedziłam w Londynie przyjaciółkę, zaprowadziła mnie do salonu Vidal Sassoon, do swojej fryzjerki, która nota bene ścinała wcześniej modelki na okładki prestiżowych magazynów. Przysypiałam jej z kawą w ręku, bo ścinała mnie cztery godziny. W pewnym momencie otworzyłam oczy, a za mną stał sam Vidal Sassoon. Zachwycał się fryzurą, więc skończyło się na sesji do znanych pism fryzjerskich. Po miesiącu moje zdjęcia wisiały na wszystkich salonach w Londynie. Ta fryzura nazywała się a’la Polka. I teraz uwaga – kiedy mieszkałam w Berlinie, dowiedziałam się, że jest tam salon fryzjerski Vidal Sassoon. Zamówiłam sobie wizytę u mistrza fryzjerstwa, bo można było umówić wizytę u czeladnika, fryzjera i mistrza. No i ten mistrz popatrzył na mnie i ściął mnie na kogo?

 

Na Trojanowską?

Na Trojanowską! Jaka byłam wściekła, bo mieszkając w Berlinie, chciałam zwyczajnie odpocząć od tego wizerunku. A on ściął mnie tak, bo – jak się dowiedziałam – na swoim egzaminie miał popisową fryzurę a’la Polka.

 

Wiedział, kim pani jest?

Nie. Ale moja buzia jakoś mu pasowała do tej fryzury. I trafił w dziesiątkę!

A propos fryzury, to z wywiadu Tomasza Raczka z panią dowiedziałem się, że przez tę modę na panią przypięto pani plotkę w temacie pornobiznesu.

Tak, posądzano mnie o to, że pojechałam do Niemiec zarabiać inną twarzą, ale szybko ucięłam plotki, kiedy wyznaczyłam milion marek nagrody dla tego, kto mi dostarczy kasetę z filmem, w którym rzekomo gram. I nikt się nie zgłosił .

Podejrzewam, że przyczyniła się do tej plotki Teresa Orlowski, która w tym samym czasie wyjechała z Polski i zrobiła wielką karierę w tej specyficznej branży. Nosiła wówczas make-up i fryzurę na mnie. Wcale się nie dziwiłam temu zjawisku, bo sama się łapałam na tym, że kiedy np. biegłam do teatru bez makijażu, z założoną czapką, to widziałam na ulicy lepiej zrobione „Trojanowskie” niż ja w danej chwili.

 

W szczycie popularności ponoć fani okupowali pani klatkę schodową non stop.

No tak, to było niesamowicie oszałamiające i przyjemne, chociaż przez te wizyty musiałam odnawiać co jakiś czas tę klatkę, bo sąsiedzi słusznie wymagali tego ode mnie, gdyż gorące napisy na ścianach były nie tylko malowane, ale i wydrapywane.

 

Co pisali?

„Nienawidzę cię z miłości” i inne wyznania. Do tego chóralnie śpiewali moje piosenki.

 

I czego oczekiwali, kiedy siedząc na klatce, zobaczyli panią?

Witali się ze mną entuzjastycznie, mieli ze sobą płyty do podpisu, chcieli porozmawiać. Reakcje były rozmaite i fanatyczne, łącznie z taką, by oderwać kawałek sukienki. Zawsze fani czekali i pod teatrem, i pod domem. Nie nudziłam się, szczególnie, że przy tym chórku pod drzwiami uczyłam się w domu ról do sztuk teatralnych, teatrów TV, seriali, np. „Blisko, coraz bliżej” czy „Kariera Nikodema Dyzmy”. Mój mąż w tym wszystkim był zaskakujący. Pracował wtedy naukowo w PAN i ze stoickim spokojem czytał swoje mądre książki, jak gdyby nic specjalnego się nie działo.

 

Ponoć Lech Wałęsa ma legitymację numer 1 fanklubu Izabeli Trojanowskiej?

Zgadza się. W Gdańsku, jak zawiązała się Solidarność, oni mieli obrady blisko ulicy Garncarskiej, gdzie mieścił się ten mój fanklub, w „Rudym kocie”. Na spotkania do nas przychodziła i Anna Walentynowicz, i Bogdan Lis, i Lech Wałęsa. No i fani zaproponowali mu wówczas legitymację nr 1. Pamiętam, że te spotkania były filmowane, ale potem, w czasie stanu wojennego, ktoś te nagrania zarekwirował. Pewnie gdzieś są, chętnie bym je obejrzała.

 

A my byśmy chętnie obejrzeli panią w dłuższej roli w „07 zgłoś się”, a nie jedynie w epizodzie, jako byłą żonę tego kobieciarza Borewicza.

A i tak zostałam wybrana na najciekawszą z jego kobiet, ha ha… [w 2013 roku, z okazji rocznicy serialu, magazyn „Świat seriali” przeprowadził konkurs internetowy na Miss Borewicz; wygrała Trojanowska. Na forum dyskusyjnym #BG napisał: „WIADOMO, ŻE IZKA THE BEEEEST!!!!!!” – red.]

 

Nieźle jak na taką konkurencję kochanek. Jak trafiła pani do Budki Suflera?

Szukałam kogoś, kto mi zrobi aranż do świetnej kompozycji Ryszarda Poznakowskiego „Liczy się tylko czas”. Ta piosenka była już nagrana, ale w stylu disco, a ja nie czułam się w disco komfortowo, bo słuchałam innej muzyki. Jak wspomniałam, z moim przyjacielem, a potem mężem, połączyła nas klasyka rocka. I Marek rzucił luźno, że może warto się wybrać do Budki Suflera [Marek Trojanowski pochodzi z Lublina – red.]. Pojechałam, ale nie dostałam się do jej lidera Romualda Lipko, bo na bramce Radia Lublin, gdzie nagrywali, stał cerber Jerzy Janiszewski, redaktor opiekujący się zespołem. Ale miałam to szczęście, że do Janiszewskiego przyszła akurat żona i zobaczyła mnie stojącą w tej bramce. I mówi mu: „Jak to, przecież to nasza Teresa Sikorzanka ze <<Strachów>>, którą tak lubimy!”. I on dopiero zatrzepotał rzęsami i zmienił ton: „Aha! No to jest inna rozmowa, bardzo proszę”. I się udało! Sprzyjało mi szczęście – sforsowałam bramkę Radia Lublin, Romkowi spodobała się piosenka i nagraliśmy ją w nowej gitarowej aranżacji. Poznałam tam wówczas Andrzeja Mogielnickiego, który przyjechał do studia z Ireną Jarocką. Nagrywali coś wspólnie z Romkiem Lipko i Budką, a ja ucieszyłam się, że mogłam po niej wejść i zaśpiewać. Poszło na tyle dobrze, że Andrzej Mogielnicki zapalił się do współpracy i powiedział coś w stylu: „No, to jest dziewczyna z jajami!”. Wiedział, co mi pisać i tak powstała nowa płyta, okazuje się ponadczasowa – „Iza”.

Może jak opowiadam, to wydaje się, że wszystko samo się układało. Otóż łatwo nie było nigdy, raczej miałam zawsze pod prąd. Ale najważniejsze, że te bramki miałam sforsowane w sobie, bo wiedziałam, czego chcę.

t2

 

Ta Budka wiele razy pojawiała się w pani przełomowych momentach kariery. Kiedy zespół zaprosił panią w trasę na 20-lecie zespołu, zdecydowała pani, że wróci z Berlina do kraju.

Ta trasa była dla mnie ważna, tęskniłam już za koncertami! No i też od razu dostałam propozycję zagrania w „Klanie”.

 

Co trwa już 19. rok. Sporo.

„Klan” ma swoją wierną publiczność. A póki ma oglądalność, to naszą misją jest robienie go. Dzisiaj seriale rozpączkowały się, wchodzą na ekrany, schodzą, nie mają oglądalności. Po moich koncertach mnóstwo ludzi przychodzi i opowiada mi właśnie o wrażeniach z „Klanu”. Często wypytują, co będzie dalej, uświadamiają mi, jak jesteśmy potrzebni. Szczególnie w małych miejscowościach, gdzie nie ma teatru, kina. Często się zdarza, że identyfikują nas na ulicy z rolami. Zaczepiają: „O! Dzień dobry pani Moniko, jak się czuje syn?”.

 

Gdyby cofnęła się pani o 18 lat, mając możliwość obrania na nowo roli w „Klanie”, to…

… wyłącznie Monika, choć bardziej poszłabym w czarną postać. Dlaczego? Bo wdzięcznie się gra nie siebie. Czarna postać to najlepszy materiał do grania. Monika jest zwariowana i niestabilna emocjonalnie, ale myślę, że mogę dodać jej jeszcze pazurków. Choć chciałabym tu podkreślić, że nie ja wymyślam wątki i mam na nie mały wpływ.

 

Czego pani brakuje w portfolio?

Jakiegoś nowego polskiego musicalu. Romuald Lipko pracuje nad musicalem, więc jak go skończy i zechce mnie zatrudnić, bardzo chętnie wystąpię. Ciągle gramy razem, bo po rozwiązaniu Budki Suflera Lipko założył Romuald Lipko Band i zaprosił mnie, Felka Andrzejczaka i Grzegorza Wilka do współpracy. Już występujemy, więc grafik koncertów mam napięty, tym bardziej, że sporo występuję też z moim zespołem. A mimo to mam już kolejne plany nagraniowe. Z Janem Borysewiczem pracujemy nad nową płytą dla radia. Jak dobrze pójdzie, do studia wchodzimy już w lutym [rozmawiamy 30 stycznia – red.].

 

Rozmawiał: Rafał Radzymiński

Obraz: Justyna Radzymińska FB / Justyna Radzyminska Photography & Camera Work Studio

Stylizacja: Ernest Kurek

Podziękowania dla Teatru Syrena za pomoc w realizacji sesji.