TO CHYBA JEDYNY ZNANY PRZYPADEK, KIEDY ZBIERA CI SIĘ NA WYMIOTY, A ZARAZEM JEST CI TAK BARDZO PRZYJEMNIE. DWÓCH BRACI Z FIRMY V-TECH OLSZTYN DOSKONALE WIE, CO TAK NAPRAWDĘ PODNIECA I UZALEŻNIA KIEROWCÓW. PASY ZAPIĘTE? NO TO PRZYSPIESZAMY!  

 

Na wysokości czterech kilometrów stanąłem kiedyś ze spadochronem w progu otwartych drzwi samolotu. Przeciążenie i nagłe nabieranie prędkości, kiedy rzucasz się w dół, wyzwala taką dawkę adrenaliny, że to szare życie z poziomu chodnika zmienia barwy. I chyba dlatego ludzie tej adrenaliny poszukują. To jest jak narkotyk – tak Michał Gałon wybrnął z rzuconego mu pytania na wstępie rozmowy: dlaczego przyspieszenie tak podnieca?

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Wraz ze starszym o sześć lat bratem Piotrem zajmują się podnoszeniem mocy w silnikach samochodów – „pacjentów”, jak mówią o przyjeżdżających tu autach. – Dostarczamy ludziom przyjemność, bo samochód, który dobrze przyspiesza, wytwarza coś w rodzaju wewnętrznego podniecenia. Myślę, że tak odczuwa to 90 procent mężczyzn i 60 procent kobiet – szacuje Piotr.

Przebieg życia, geny i rodzaj pasji nie dały braciom szansy wyboru ścieżki zawodowej. Zdani byli na samochody. Od 16 lat prowadzą w Olsztynie oddział ogólnoświatowej dzisiaj marki V-tech – kliniki mocy, bo tak mówią o swoim warsztacie.

Piotr, choć jest z wykształcenia ekonomistą, odkąd tylko sięga pamięcią, rozbierał na czynniki pierwsze i modyfikował wszystko, co we wnętrzu kryło elektronikę. – Cechowała nas odwaga do eksperymentowania – dodaje, a Michał wtrąca: – Tak, największą pasją brata było rozbieranie każdego sprzętu elektronicznego, jaki miał.

Sam również zafascynował się elektroniką, ale i informatyką.

No i do tego motoryzacja, którą zaraził ich ojciec, pasjonat samochodów, niegdyś startujący w rajdach i od zawsze właściciel wersji z silnikiem o nadmiarze mocy, która – jak powiadał – zawsze się przydaje. Mocą zarażone jest już kolejne pokolenie – synkowie Piotra i Michała mają to na co dzień w fotelikach Recaro.

Połączenie motoryzacji, inżynierskiej smykałki i rozumienie zaawansowanej elektroniki były idealnymi argumentami dla krakowskiej marki V-tech, specjalizującej się w podnoszeniu mocy. W 2000 roku szukała swoich regionalnych przedstawicielstw (dzisiaj ma oddziały nawet za oceanem).

Nim pojechali na pierwszą rozmowę do Krakowa, już przygotowali pod ewentualną działalność warsztat, który jednak nieco się wyróżniał: miał biurko, meble i raczej styl gabinetu. „No dobra chłopaki, biuro macie ładne, a gdzie warsztat?” – pytali zdziwieni Krakusy.

Spotkanie w V-tech to nie był impuls. To było jak grom z nieba – obrazuje Piotr Gałon. – Wtedy już wiedzieliśmy, co chcemy robić.

Na tej pierwszej wizycie poznali efekt przyszłego zajęcia – przy okazji wyjechali z Krakowa mocniejszym o 20 koni Fordem Focusem.

Pierwsi do ich warsztatu zaczęli zjeżdżać offroadowcy swoimi Land Cruiserami i Jeepami, którym w terenie zawsze brakowało mocy.

Do dzisiaj stanowią tandem, choć wiele razy próbowali rozbudować zespół. Tu jednak pojawiał się problem. Trudno bowiem dobrać kolejnego do składu, który dysponowałby podobną wiedzą, a przy tym miałby taką samą obsesję na punkcie perfekcji. Skalę problemu obrazuje przykład sprzątaczki. Ta z sąsiedniego biura mogłaby wpadać do warsztatu zrobić porządek. Chłopaki uznali jednak, że sami sprzątają… lepiej.

Kim są ich klienci? Właściciele samochodów, którym brakuje mocy, a tą mocą chcą się cieszyć, choćby po to, by bezstresowo wyprzedzać. Kiedy ma się pod nogą 150 koni, to chce się 200. Kiedy ma się 200, chce się 250. I tak aż do granic wyobraźni (i portfela). – To jest jak oswajanie organizmu z adrenaliną. Ciągle trzeba jej więcej. Kto spróbował czegoś mocniejszego, nie wraca do słabszego. Trochę jak z narkotykami – obrazuje Michał i szybko demaskuje siebie samego. Jego Audi A5 właśnie przechodzi regulację wtrysków zasilania. Kilka dni nie ma do niego dostępu. – I już chodzę jak na głodzie – dodaje.

Wyróżniające się minimalizmem w kwestii wizualnej Audi A5 z silnikiem diesla i firmową rejestracją to poligon doświadczalny braci Gałon. Trzylitrowy silnik generuje prawie 800 niutonometrów momentu obrotowego. A jak wiadomo, to wartość siły przekazywanej na koła (właśnie moment obrotowy wyrażany w niutonometrach) odpowiada za przyspieszenia. Od 100 do 200 km/h katapultuje w dziewięć sekund. W mieście prawo jazdy można stracić za jego kierownicą już po 4,2 sekundach od ruszenia. Tu właśnie występuje zjawisko, którym się zajmują. Mówią o nim: „Ta chwila, która ściska w brzuchu”. Faktycznie, na pierwszych trzech przełożeniach trudno oderwać głowę od zagłówka w Audi.

W niepowołanych rękach taka moc jest równie niebezpieczna, jak broń. Jak podkreśla Michał, ważne jest, by dawkować ją stopniowo. – I nie skakać na skróty z trzeciej klasy do szóstej (czytaj: nie przesiadać się ze 100 na 300 koni). Bo o ile ciało szybko się zaadoptuje do dużych przyspieszeń, to prędkościomierza nie da się już oszukać – Michał obrazowo mówi o rozsądku. – Kto tego nie zrozumie, zwyczajnie stanowi zagrożenie na ulicy – kwituje.

Ile kosztuje przyjemność z przyspieszania i bezstresowego wyprzedzania? Cennik mierzy się w sekundach. Podniesienie mocy, by auto przyspieszało do setki nie w 10, a osiem sekund, to relatywnie niski koszt. Ale każde zejście poniżej pięciu to już droga zabawa. – A do złamania granicy „czwórki” musi być już koks – wtrąca żargonem Piotr. Koks to doładowanie zasilania (np. podtlenkiem azotu), kiedy sama benzyna już nie wystarcza. Dalsza praca skupia się też na usprawnieniu układu wydechowego i walce z odwiecznym wrogiem przyspieszenia: masą (A5 ma karbonową maskę i ultralekkie felgi – ważą 9 zamiast 17 seryjnych kg, a każdy kilogram masy rotacyjnej to jak cztery kilogramy masy statycznej).

Stołem operacyjnym „kliniki mocy” V-tech Olsztyn jest profesjonalna dwuosiowa hamownia. To jak badanie wydolnościowe organizmu. Po analizie pojazdu na hamowni właściciel w zasadzie dostaje diagnozę silnika w swoim aucie. – Jak to w klinice, trzeba poznać najpierw pacjenta, nim przystąpi się do operacji – dodaje Michał. – Dzięki hamowni, podłączając auto do aparatury diagnostycznej, możemy jeździć samochodem w miejscu i badać parametry pod obciążeniem, czego nie da się sprawdzić na drodze.

Bywa, że deklarowanej przez producenta mocy brakuje nawet fabrycznie nowym samochodom. Ale i Piotr, i Michał potrafi ocenić moc już przed testem na hamowni. – Śmiejemy się, że po tylu latach doświadczenia mamy już w mózgach żyroskopy. Po jeździe testowej jesteśmy w stanie rozróżnić, czy samochód przyspiesza do setki w 5,5 czy 5,8 sekundy i jaką dysponuje mocą – rzuca przykładem starszy z braci. – Kiedyś przyjechał do nas właściciel zawiedziony dynamiką swojego 150-konnego Audi. Przejechałem się nim po placu i powiedziałem: „Nic dziwnego, że jest słaby, skoro ma jakieś 115 koni”.

Klient niedowierzał, więc postanowił sprawdzić parametry na hamowni. I dostał precyzyjny wydruk: 115 koni.

Michał: – Czasami podczas testowania aut na hamowni zakładamy się z bratem, ile koni i niutonometrów pokaże dany egzemplarz. Brat na przykład typuje 131, ja 134. Wynik testu – 131,5. I mówię: „Okej, dzisiaj ty wygrałeś”. To takie nasze zajawki.

Tekst: Rafał Radzymiński, obraz: Michał Bartoszewicz

vtech1   vtech2