Ojciec zrobił z nich zawodników judo, ale sami przyznają, że po jego odejściu, odeszła też jego trenerska charyzma. Zdążył jeszcze wyryć im w pamięci słowa: cokolwiek robicie w życiu, róbcie to najlepiej na świecie. No i mamy w Olsztynie najsłynniejszy duet fryzjerski świata: Andrzej i Paweł Matraccy.

Made in: Pobiliście się kiedyś?
Andrzej Matracki: – Wiele razy. Tak na poważnie. Ale puściliśmy to w niepamięć. To jest tak jak z wojną: bum i potem spokój. Takie oczyszczenie atmosfery. Więc jak już się pobiliśmy, to potem bardzo szybko wszystko wracało do normy.
Paweł Matracki: Andrzej początkowo miał przewagę, ale potem to się wyrównało. Było parę wyprowadzonych ciosów, z różnymi skutkami!

Na podwórku powoływałeś się na starszego brata?
Paweł: Rzadko. Musiała to być ostateczność. Andrzej chodził już na boks, pokazał mi parę sztuczek, więc umiałem sobie radzić z kolesiami wiekiem o pięć lat do przodu.
Andrzej: Mieszkaliśmy w Olsztynie przy Skłodowskiej. Ta dzielnica wymagała bycia sprawnym. Laliśmy się nonstop. Taki olsztyński Bronx.

Ojciec trenował judo. Was również. Byliście obiektami prowokacji?
Andrzej: W szkole wszyscy chcieli mnie próbować, więc miałem walczący tryb życia. Zacząłem trenować w wieku siedmiu lat, Paweł akurat się rodził.
Paweł: Ja odkąd zacząłem chodzić, byłem już na macie.

Kto zapoczątkował memoriał pamięci ojca Józefa Jerzego Matrackiego?
Andrzej: Spotkaliśmy się z Andrzejem Grudzińskim, prezesem Warmińsko-Mazurskiego Okręgowego Związku Judo, pamiętam – na Gwardyjskich Zawodach w Strzelaniu w Gutkowie. Padły słowa, by zrobić memoriał. Wzruszyłem się, łza poleciała. W tym roku memoriał wypada 31 maja. To już siódma impreza z rzędu. Skupiamy się na młodzieży, która zaczyna przygodę z judo. Ojciec kształtował młode organizmy, nie cisnął zawodnika, by robił wynik za wszelką cenę, tylko budował jego charakter.

Czego was nauczył?
Andrzej: Stale nam powtarzał: cokolwiek będziecie robić w życiu, róbcie to najlepiej na świecie. Jak widać, był skuteczny. Wpajał w nas też drugą zasadę, by być po prostu dobrym człowiekiem. To są jedyne przesłania wypisane na tablicach w naszych głowach.
Paweł: Kiedy ojciec umarł, miałem 11 lat. Pamiętam, wychodziłem do szkoły kiedy dostaliśmy telegram. I choć trenowałem dalej, byłem rozbity. To już nie było to.
Andrzej: Ja trochę zająłem się amatorskim trenowaniem Pawła. Na turnieje przygotowywałem go, by zwyciężał dosłownie dwoma, ale perfekcyjnie wyuczonymi rzutami.
Paweł: Tak, trochę powygrywałem tym sposobem zawodów. Dlatego szybko wzięli mnie do wyższej kategorii. I to się źle skończyło. Gość o 20 kg cięższy rzucił mnie i spadł na mnie. Zgniótł mi żebra, potrzebna była reanimacja. Przerwałem judo.

Walczycie razem na macie?
Andrzej: Przelaliśmy to na fryzjerstwo. Fajnie byłoby się powygłupiać, ale nie mamy wolnego czasu. Dlatego dzięki za taką sesję. Wróciły wspomnienia, ale i myśli o powrocie do ćwiczeń na macie.

Andrzej, z fryzjerstwem zacząłeś od razu na swoim?
Andrzej: Nie, zacząłem u mistrza Aleksandra Stankiewcza, który był już w tym fachu znany w kraju i na świecie. Ma do dzisiaj salon na starówce, jest trenerem, sędzią międzynarodowym i jeździ z nami na zawody. Po śmierci ojca bardzo pomógł nam w życiu. Mistrz Aleksander wychował się na Śląsku, na dzielnicy gdzie trzeba było sobie dawać radę. Poznali się z ojcem i zaprzyjaźnili dzięki sportom walki. Ojciec zabierał go na matę, więc kiedy usłyszał, że chcę być fryzjerem, zaprowadził mnie właśnie do mistrza Aleksandra, jako do najlepszego fryzjera w Olsztynie. Powiedział: chciałbym żebyś zrobił z mojego syna mistrza. Zaopiekował się mną nawet gdy ojciec odszedł. Potem zaczął wpadać Paweł.

Ty na jakim etapie zainteresowałeś się fachem?
Paweł: Na naszej dzielnicy było dużo skinów, których goliłem. Miałem maszynkę, zarabiałem kasę, a przy okazji miałem kumpli i najlepszy układ w okolicy. Wszyscy najwięksi przychodzili do mnie się strzyc.
Andrzej: Ja praktykowałem kiedyś na wsi. Paweł też miał jeden sezon wiejski. Kiedy ja miałem tylko nożyczki i grzebień, Paweł wyróżniał się już maszynką.
Paweł: Pamiętam jedną niedzielę, kiedy pojechałem na wieś do rodziny. Do kościoła chodziło się na godz. 11. Rano ciocia mówi: „byś chłopaków ostrzygł”. O dziewiątej zacząłem, chyba czterech, przed jedenastą wychodzę do kościoła, a na zewnątrz kolejka, następnych siedmiu. Więc cisnąłem prawie całą niedzielę.
W zawodowe fryzjerstwo wkręcił mnie Andrzej. Miałem 17 lat, gdy przygotowałem się do pierwszego międzynarodowego konkursu im. Antoina Cierplikowskiego. Andrzej był już kilkukrotnym mistrzem Polski.

Łatwiej było ci z tego względu?
Paweł: Właśnie gorzej. Kiedy pojawiliśmy się we dwójkę, już próbowali nas wykiwać. Bo chyba dwóch Matrackich to za dużo.

Kto wam sponsoruje starty? To wygląda tak jak w sporcie?
Andrzej: Przede wszystkim możemy jeździć po świecie na mistrzostwa, bo mamy zaufany zespół, któremu spokojnie możemy pozostawić nasz biznes. Bez nich nie osiągnęlibyśmy tego wszystkiego. Z kolei w mistrzostwach wspiera nas Wella. Odkąd mamy salony, w biznesie jesteśmy wierni jednemu i tylko temu partnerowi. Ja teraz wizerunkowo też wspieram Wellę, jako mistrz świata. Regionalnie zawsze możemy liczyć na wsparcie Urzędu Marszałkowskiego i Urzędu Miasta. W 2008 roku przyszedłem do marszałka i zadeklarowałem konkretnie: „panie marszałku, pojedziemy i zdobędziemy mistrzostwo świata”. Pomógł nam. Na konferencji prasowej mówił potem: „przyszedł do mnie pan Andrzej i powiedział, że jedzie po złoto do Chicago. I przywiózł je”.

Ile macie tytułów?
Andrzej: Z setka będzie.

Który więcej?
Andrzej: Nie liczymy. I ze sobą nie walczymy.

Nie walczycie ze sobą jak bracia Kliczko. Boks oglądacie?
Andrzej: Interesujemy się sportami walki, ostatnio MMA, który łączy te style. Mamy dobry kontakt z zawodnikami MMA, ale nigdy nie byliśmy z nimi na macie. I raczej nie będziemy, bo musiałbym wziąć nożyczki, albo brzytwę, by sobie pomóc.

Jedziecie w maju na kolejne mistrzostwa świata. Jest lepszy zestaw braci we fryzjerstwie?
Andrzej: Są nieźli Francuzi. Starszy jest fryzjerem rajdowca Sebastiana Loeba, tego rozczochranego z zaniedbanymi włosami. Więc chyba nie są aż tacy dobrzy (śmiech).

Wy strzyżecie za to „Hołka”, zawsze eleganckiego. Na swoich głowach trenowaliście kiedyś?
Paweł: Dawno temu kiedy Andrzej zaczynał, tak mnie wyrąbał, że nie poszedłem do szkoły. Normalnie rondel mi zrobił! Popłakałem się. Mama próbowała poprawiać, choć nie było z czego.
Andrzej: Była moda na grzybka, ja jeszcze nie miałem doświadczenia i robiłem ten sam schemat na wszystkich głowach. A że Paweł ma włosy kręcone, tego już nie brałem pod uwagę. Na tamten moment ta fryzura na pewno szokowała, ale dzisiaj tak się nosi. Trochę więc wyprzedziłem epokę.

Andrzej jedzie na mistrzostwa jako trener reprezentacji, ale ty jeszcze jako zawodnik.
Paweł: I chyba ostatni raz jako zawodnik.
Andrzej: To bardzo źle, że tak mówisz. Nie miej takich myśli! Jak wbijesz sobie, że kończysz karierę, to ten start ci nie pójdzie. Mówię ci, bo też tak miałem. Wszystkie momenty kiedy kończyłem karierę, nie szły mi dobrze i dlatego nie kończyłem kariery. A jak się tego myślenia wyzbyłem, wygrałem wszystko co miałem wygrać i wtedy właśnie skończyłem… (cisza). Hmm… rywalizacja psychologiczna. Jakby za to jeszcze medale dawali, to też byłbym mistrzem. To dzięki wiedzy, którą przekazał nam psycholog sportowy Dariusz Nowicki.
Paweł: Rywalom grzebienie piłował, zmieniał płyn w lakierach (śmiech). Żartuję.

To co robiłeś?
Andrzej: Była np. konkurencja, w której nie można korzystać z maszynek. Wszyscy zawodnicy, z różnych krajów, czekamy na start. My trzymamy w rękach maszynki, których – wiadomo – nie można mieć na zawodach. Pierwszy przychodzi Włoch. I pyta zdziwiony: „można maszynki?!”. Potem podchodzi Japończyk. Pyta o to samo. Mówię im: „no nie wiem, ale sprawdźcie w regulaminie”. Wprowadziliśmy takie zamieszanie, że wszyscy latali w popłochu i pytali o te nieszczęsne maszynki. Psychologicznie rozjechaliśmy wszystkich przed startem.

Bycie trenerem też daje tyle satysfakcji?
Andrzej: Tak, choć oczywiście innej. Ale też jest miło. Na przykład rok temu zaangażowano mnie, bym poprowadził reprezentację juniorów Tajwanu. Wiesz jak do mnie piszą w mailu? Anj, skrót od an-dżej.

Jak wygląda twoja praca na Tajwanie?
Andrzej: Rano zaczynamy treningi, kończymy tuż przed nocą. Kiedy ja wychodzę już do hotelu spać, daję im jeszcze zadanie domowe. Azjaci są tak pracowici, że nikt nawet nie pomyśli o narzekaniu. Ale efekty też są. W listopadzie na mistrzostwach Azji reprezentacja Tajwanu, którą prowadzę z dwoma Amerykanami, przywiozła ze wszystkich konkurencji 20 złotych medali, 14 srebrnych i 11 brązowych. Robotę wykonaliśmy ponad plan. Teraz przygotowujemy ich na mistrzostwa świata.

W ich środowisku jesteś gwiazdą z Europy?
Andrzej: Ostatnio zaproszony zostałem z wykładem na University of Technology na wydział designu i mody. Trzy godziny opowiadałem o kreowaniu wizerunku człowieka, więc nie tylko o fryzurze, ale i o szeroko pojętej modzie. Na koniec zaczęli się ze mną fotografować.
Początkowo pojedynczo, a potem już całymi grupami, bo 200 osób byśmy nie ogarnęli. To już czwarte zaproszenie do Tajwanu – atmosfera i obsługa są na najwyższym poziomie. Na lotnisko przyjeżdża po mnie kierowca, który pomaga mi poruszać się po mieście. Jak chcę pojechać na masaż, to mnie wiezie na masaż, jak chcę zjeść rybę, to wiezie mnie na rybę.

Czym cię wozi?
Andrzej: Takim azjatyckim Nissanem. Widać, że to auto do przewożenia gości, bo jak siedzę z tyłu, to mogę guzikiem złożyć przedni fotel, by wyciągnąć nogi.
Paweł: Widzisz, a ja robotę w salonie ogarniam (śmiech).

Po waszych fryzurach nie widać, że jesteście wymiataczami w światowym fryzjerstwie.
Paweł: Przeważnie ci, którzy mają problem z wyrażeniem swojej osobowości, robią to poprzez wygląd i włosy właśnie.
Andrzej: Ktoś sobie myśli, że my na jednym uchu mamy pewnie zawieszoną popielniczkę, a na drugim butelkę. I jeszcze wytatuowane nożyczki na przedramieniu. Nie. My swoim wyglądem nie musimy pokazywać, że jesteśmy mistrzami. Uważam wręcz, że mężczyzna musi wyglądać jak mężczyzna, a nie jak papuga.

Fotel fryzjera to jak konfesjonał dla kobiety?
Andrzej: Często jesteśmy jedynymi facetami dla kobiet, poza ich mężami, którzy swobodnie dotykają ich włosów, ucha, czy karku. Więc sam rozumiesz.

Podrywają was?
Andrzej: Że niby telefony: call me after an hours? Nie ma.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński
Obraz: Joanna Barchetto
Make up: Danuta Śmigielska