Wydaje mi się, że w biznesie ważne są dwie cechy: krótka pamięć i brak zawiści – mówi Wojciech Kot. Szukamy genu, który twórcy Delphia Yachts z Olecka, największego polskiego producenta jachtów żaglowych, ułatwił wypłynięcie na światowy poziom biznesu.

MADE IN: Gen przedsiębiorczości był w pana rodzinie od zawsze?

Wojciech Kot: Dziadek pochodzący ze zubożałej szlachty był nauczycielem. Ale nie mogąc z tej pensji wykształcić trzech synów, założył sklep. Wtedy zupełnie inaczej wyglądał handel. Kiedy przyszedł klient i chciał coś, czego nie było na półce, to babcia robiła mu herbatę, a dziadek wskakiwał na rower stojący za sklepem, jechał do większego sklepu na drugim końcu miasteczka, kupował co trzeba i wracał tylnymi drzwiami z towarem. Więc dziadek ten gen na pewno miał, bo potem powstały kolejne sklepy. Z kolei mój tata od małego zasuwał przy tych sklepach, ale tego genu nie miał. Został adwokatem i był zafascynowany swoją pracą.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Ponoć pewne geny uaktywniają się co drugie pokolenie.

Możliwe, choć u mnie przyszło to z czasem. Urodziłem się w Olsztynie, wychowałem w Mrągowie, a studiowałem znów w Olsztynie, na Wyższej Szkole Rolniczej. Po studiach inżynierskich poszedłem pracować do Zakładu Doświadczalnego w Bęsi. Po pięciu latach dostałem propozycję stworzenia i bycia kierownikiem analogicznego zakładu w Olecku. W międzyczasie wygrałem konkurs i znalazłem się wśród 30 osób zakwalifikowanych na 13-miesięczną praktykę do Stanów Zjednoczonych. Zrezygnowałem, ponieważ moja żona była w ciąży. Jako 27-latek podjąłem decyzję, że biorę byka za rogi i spróbuję stworzyć ten ośrodek. Po dwóch latach byliśmy z nowym ośrodkiem na trzecim miejscu w Polsce, na 40 istniejących już, i to od dziesiątek lat. Wynik był efektem zaradności. Jednak z czasem przestało mi się układać z komitetem PZPR, więc zrezygnowałem z posady i zostałem rolnikiem na gospodarstwie, które zresztą mam do dzisiaj.

Było łatwiej?

W związku z tym, że miałem tytuł inżyniera, ale bez dyplomu wykwalifikowanego rolnika, ustawa nie przewidywała, bym mógł sobie kupić ziemię. Po pół roku starań ktoś się wreszcie obudził, że to jest jawny kretynizm i mnie odblokowano. Ale potem i tak o wszystko musiałem walczyć, bo kiedy we wsi rolnicy mieli drugi i trzeci ciągnik, ja nie mogłem kupić pierwszego.

Bo wszystko było na przydział.

Dlatego połączyliśmy siły w trzech kolegów, by założyć jedno spore gospodarstwo. Łatwiej było o maszyny. Harowaliśmy od świtu do nocy, czyli latem od czwartej, jak się robi widno. Dużo pracowaliśmy fizycznie, z widłami. Aż pękały trzonki. Ponieważ załapaliśmy się na koniec rozwoju drobiarstwa na tym terenie, nie było już dla nas miejsca na lepsze gałęzie biznesu: kurki nioski czy brojlery. Dostaliśmy najmniej opłacalne gęsi, ewentualnie kaczki, których inni nie chcieli brać. A mimo tego, po dwóch latach mieliśmy w województwie drugą co do wielkości i jakości fermę.

Gen operatywności był drogą do stworzenia później w Olecku biznesu jachtowego?

Przybyłem do Olecka w 1976 roku, z założenia na pięć lat. Ponieważ był to czas rozwoju kulturalnego miasta, przyjeżdżali znani artyści, zespoły i to mnie przytrzymało tam. Zawiązała się w Olecku grupa ciekawych ludzi, podobnie jak ja, pochodzących z różnych zakątków, którzy po latach zostawali jednymi z najlepszych w swoich branżach: planistami, dyrektorami banków, przedsiębiorcami. Stworzyliśmy takie opozycyjne towarzystwo.

W pierwszych wolnych wyborach został pan burmistrzem Olecka.

Bo nie mogliśmy znaleźć nikogo takiego, który by nam odpowiadał. Namówili mnie.

Przekonywali, że mam najmniej obowiązków, bo jestem rolnikiem, a wszyscy na etatach. Na radnego dostałem ponad 70 proc. poparcia, a w głosowaniu na burmistrza 24 głosy na 28.

Ale burmistrzem był pan tylko dwa lata.

Byłem społecznie pracującym burmistrzem, przez pierwszy rok w ogóle nie pobierałem wynagrodzenia. Więcej straciłem na gospodarstwie w pierwszych miesiącach bycia burmistrzem, niż wynagrodziłaby mi to pensja. Bo nie dopilnowałem wielu spraw w rolnictwie, gdyż zajmowałem się gminą. Więc doszedłem do wniosku, że muszę wrócić do pracy przy gospodarstwie. Ale uważam, że wtedy dużo dobrego zrobiliśmy w Olecku. Wprowadziliśmy nowe podejście zarządzania miastem, jakie podpatrzyliśmy podczas wizyty studyjnej we Francji. Stworzyliśmy strefę aktywności gospodarczej, która rozkręciła ekonomię.

Kiedy pojawił się pomysł na budowanie jachtów?

Trzeba cofnąć się jeszcze do dzieciństwa. W 1955 roku przeprowadziliśmy się z Olsztyna do Mrągowa, mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym na wyspie, która miała groblę i po niej 200 metrów szło się do miasta. W związku z tym jako dziecko żyłem między wodą a lądem. Kiedy miałem siedem lat, ze starszym bratem sami zrobiliśmy z kajaka żaglówkę. Później pojawił się pierwszy powiew biznesu – zaczęliśmy sprzedawać kwiaty, makulaturę i co tylko się dało. I już w piątej klasie kupiliśmy z bratem żaglówkę za własne pieniądze. Zmurszałą, wycofaną z Bazy Mrągowo, ale udało się ją naprawić. Żeglowaliśmy na niej aż do dnia, kiedy wpłynąłem w czasie dużej wichury i konar wierzby roztrzaskał pokład i maszt. Kolejną kupiliśmy już nową, w Mikołajkach, za ogromne, jak na nas, pieniądze.

Też za własne?

W stu procentach. Moja mama miała w ogródku olbrzymie ilości kwiatów. Sprzedawałem żonkile, narcyzy, tulipany. Np. 100 tulipanów po 3 zł sztuka to razem 300 zł. Jako dzieci dostawaliśmy 50 zł za dzień przy wykopkach. To razem z bratem mieliśmy już 100. Potem namówiliśmy młodszego brata i w trójkę kupiliśmy jacht „Enterprise”, który pływał przez wiele lat. Żeglarstwo było więc nam bliskie od zawsze.

Gdy byliśmy już po 30., w czasie urlopu popłynęliśmy z bratem na Międzynarodowy Spływ Kajakowy. Kiedy dogoniła nas niemiecka ekipa, pomyśleliśmy, że mamy byle jakie kajaki, a oni takie fajne. Ponieważ brat miał wtedy zakład stolarski, postanowiliśmy otworzyć biznes i robić właśnie porządne kajaki. Ale kiedy wróciliśmy, szybko stwierdziliśmy: jakie kajaki? Żaglówki robimy! Od razu weszliśmy w laminat. To był bardzo trudny czas, bo technologia stosowana w komunizmie to była jakaś komedia. Kolejne łodzie były coraz lepsze, udało nam się nawiązać współpracę z najlepszym wówczas projektantem w Polsce, Andrzejem Skrzatem. Widział, że mamy wizję i ciężko pracujemy, by udoskonalać nasze produkty.

Z jakim uczuciem pan to dzisiaj wspomina? Zbudowaliście później największą markę jachtową w Polsce.

Człowiek nigdy nie wie, czy te decyzje, które podjął są dobre, czy złe. Raczej działa się pod wpływem emocji, głębokiej analizy, a czasem owczego pędu. Ale ja wybieram wam te lepsze historie z życia.

A te trudniejsze?

Wspomnieć czasy, kiedy chodziłem do pracy na nocną zmianę od siódmej wieczór do siódmej rano? Nosiłem węgiel w workach na plecach – na zewnątrz zawierucha i 20 stopni mrozu, a w środku trzeba wytrzymać w 30-stopniowym upale. I ciężki rok pracy zakończyliśmy w trójkę z zyskiem 482 złote. Byliśmy w takim szoku, że zapomnieliśmy z wrażenia jak dzieli się taką kwotę przez trzy.

Waszą siłę zbudowały i takie historie. Które lekcje były najcenniejsze?

Nie ma najcenniejszej lekcji. Uczymy się do dzisiaj. Umiem przyjmować krytykę, staram się nie obrażać. Wydaje mi się, że w biznesie ważne są dwie cechy: krótka pamięć i brak zawiści.

Jak udało się wypłynąć na międzynarodowe rynki?

Jeździliśmy na targi, to wtedy była najlepsza możliwość. Pamiętam, jak mieliśmy wystawić pierwszą zaprojektowaną przez Andrzeja żaglówkę. Skończyliśmy ją dopiero nad ranem w dniu wyjazdu. Zaczepiamy na hak i jedziemy do Francji. Po drodze łódka nam spadła, więc opierając ją o drzewo jakoś wsunęliśmy z powrotem na przyczepę, co oczywiście pozostawiło na niej ślady. Takie były początki.

Pan wtedy ciągle łączył obowiązki w gospodarstwie i w zakładzie produkcyjnym?

Tak. W ciągu dnia na gospodarstwie, a wieczorami szedłem do zakładu, gdzie miałem trzy zadania: byłem magazynierem, zaopatrzeniowcem i zajmowałem się transportem. Z początku było fajnie, ale kiedy udało nam się podpisać kontrakt, musiałem z łódką być 24 razy w roku w Holandii. Styczeń, śnieżyca, a mimo to łódkę trzeba było holować Polonezem. Hardcor jakiś. Ale nie ukrywam, że zyski były duże jak na tamte czasy.

Jaki był przełom w podbijaniu świata?

Udało nam się znaleźć pierwszego większego kupca, Holendra. Poznaliśmy się na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Ważne było też nawiązanie współpracy z Francuzem, który kupował łódki w Augustowie i Gdańsku, obiecując, że wpadnie do Olecka. Ale jakoś mu było nie po drodze, więc to my pojechaliśmy do Francji pokazać nasze produkty. Zamówił od nas pierwszą partię motorówek opartych na jego projekcie. Te motorówki były beznadziejne, więc bez pytania o zgodę sami je udoskonaliliśmy. Kiedy zawieźliśmy, ucieszył się jak dziecko. Jego projektanci nie wpadli wcześniej na takie rozwiązania, które my wymyśliliśmy w kilka dni.

Dzięki takim sytuacjom po 2–3 latach mieliśmy już całą grupę bazowych odbiorców ze sporej części Europy. Firma rosła nam więc szybko, ale brakowało nam wizji i nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Nagle zakład miał 14, 30, 100 osób. Staraliśmy się napędzać biznes u siebie – korzystać z dużych zakładów tapicerskich, firm transportowych. Ale nie byliśmy jedyni w kraju, którzy tak szybko się rozwijali, więc okazało się, że polskie stocznie wydusiły te francuskie, niemieckie, holenderskie. I wyszło na to, że większość łodzi europejskich jest robionych w Polsce.

Gdy zapraszaliście kontrahentów na Mazury, co mówili o naszym regionie?

Zawsze byli w szoku widząc jeziora w sezonie, bo tyle łódek na wodzie to dla nich nowość. Na zachodzie kultura jest taka, że w portach stoją łodzie, ale na wodzie ich niewiele. Żeglarstwo portowe.

Pan lubi wypoczywać na Mazurach?

Lubię poznawać Mazury. Zawsze najbardziej podobała mi się Iława, ale nigdy nie chciałem tam mieszkać, bo oznaczałoby to zerwanie ze wszystkim, z Mrągowem, a ja jestem mrągowianinem z krwi i kości. Mam sentyment do jeziora Czos, lubię Wzgórze Czterech Wiatrów, bo tam uczyłem się jeździć na nartach.

Lubię u nas zwiedzać malutkie kościoły. Wiosną byłem w hoteliku koło Bartoszyc i usłyszałem dzwony kościoła. Okazało się, że kościół stoi na murach z 1300 roku. Planuję jeszcze tam wrócić.

Stworzyliście globalną markę. Jakie tkwią w panu emocje, kiedy o tym rozmawiamy?

Miło jest, kiedy znajomi podróżujący po świecie wysyłają mi zdjęcia naszych łodzi z przeróżnych portów. Ale nie mam takiego poczucia, że wszystko zrobiłem.

Co by pan jeszcze chciał zrobić?

Jestem konsultantem młodzieży. (lekki uśmiech)

?

Córka, syn i zięć budują fabrykę – produkcja specjalistycznych przyczep do przewozu jachtów. Dzieci proszą, bym się zaangażował, ale nie wiem czy się zdecyduję. Jestem głosem doradczym, kilka istotnych spraw udało mi się zauważyć. Decydując się na zarządzanie fabryką, podejmują się dużego wyzwania wymagającego nie lada wysiłku. Coś na ten temat wiem.

Rozmawiał: Michał Bartoszewicz, Rafał Radzymiński, obraz: arch. prywatne

Wojciech Kot

z wykształcenia inżynier z dyplomem Wyższej Szkoły Rolniczej w Olsztynie (rodzinne miasto), z zamiłowania i pasji żeglarz (wychowanek Mrągowa), a najbardziej znany jako współwłaściciel Delphia Yacht, największej polskiej stoczni jachtów żaglowych, którą stworzył w Olecku wspólnie z bratem Piotrem (w 2018 roku spółka została kupiona przez francuski koncern).

Zobacz w sobie młodego Kopernika

#GenWarmiiiMazur to akcja promocyjna województwa, która ma przybliżyć nas do postaci nasyconych warmińskim i mazurskim pierwiastkiem. Tych, którzy mają chęć i odwagę działać nie tylko w regionie, ale i w świecie, nie odcinając się od swoich korzeni i wartości, którymi zostali tu naznaczeni. Albo tych, którzy ten gen Warmii i Mazur dopiero tu odkryli po przeprowadzce.

Twarzą kampanii jest postać Mikołaja Kopernika w interpretacji artysty Roberta Listwana. W charakterystycznym kopernikowskim profilu, choć bez twarzy, ale właśnie po to, by doszukać się w tym odbiciu własnej.