Pewnie każdy kojarzy markę Dachland, ale mało kto wie, jakie kulisy wywindowały ją do pozycji najważniejszego gracza nie tylko w branży dekarskiej, ale też prestiżowego dewelopera D.Dom, a od niedawna i generalnego wykonawcę znaczących inwestycji w kraju. Właśnie zabierają się do najważniejszej budowy w Olsztynie, a my do rozmowy z nietuzinkowym twórcą imperium Markiem Maleszką, który biznes zaczął od zakupu… skrzynki narzędzi. Takie kariery Hollywood bierze na seriale ze zwrotami akcji. My spróbujemy naszkicować scenariusz.

MADE IN: Dachland – nazwa marki sugerowałaby, że rozmowę oprzemy o dach. Tymczasem wy z dachów zeszliście też na ziemię.

Marek Maleszka: A nawet wyszliśmy z Inicjatywą Budowlaną.

Cóż to za inicjatywa, pisana z dużej litery?

Dachland tak mocno się rozwinął, że rynek sam wymusił na nas stworzenie kolejnych filarów. Stąd kilka lat temu poszerzyliśmy działalność o spółkę deweloperską D.Dom, która dała się rozpoznać w Olsztynie jako twórca prestiżowych inwestycji jak Warmiński Port czy przyciągający uwagę apartamentowiec Grzegorzewska. A dzisiaj startujemy ze wspomnianą Inicjatywą Budowlaną – spółką, która będzie kompleksowo realizować inwestycje przemysłowe, kubaturowe i mieszkaniowe. Znamy rzemiosło, wypracowaliśmy w branży autorytet, więc chcemy rozwijać nasz potencjał. 

Mamy niezwykle bogate doświadczenie i portfolio z realizacji, jakim niewiele firm może się wykazać. Nieskromnie mówiąc, w branży marka Dachland szeroko otwiera drzwi do rozmów o najważniejszych inwestycjach. Uznaliśmy, że jesteśmy gotowi podjąć kolejne wyzwania – być generalnym wykonawcą prac większego kalibru. Mamy już za sobą np. Piekarnię Tyrolską w Barczewie, której obiekt ma dwa hektary dachu czy ostatnio – największą fabrykę styropianu w Europie, dla firmy Yetico. 

Faktycznie, gdyby zajrzeć w to portfolio od dachów, odnosi się wrażenie, że kryjecie wszystko, co najbardziej prestiżowe i znane.

Wyspecjalizowaliśmy się w dachach skośnych i stromych, m.in. kościołów czy innych budynków sakralnych, ale również obiektów użyteczności publicznej i oczywiście prywatnej. Tu działa prosta zasada – jeśli świetnie wywiążesz się z trudnego i spektakularnego zadania, masz kolejne kontrakty.

No to pochwal się kilkoma przykładami.

Najwyższy obiekt, jaki kryliśmy dachem płaskim to blok energetyczny w Kozienicach na wysokości 107 m. Mamy też na koncie najniżej położoną realizację – specjalistyczna izolacja nowego tunelu pod Martwą Wisłą w Gdańsku. Poza tym współtworzyliśmy takie obiekty sportowe jak Stadion Narodowy w Warszawie, stadion w Zabrzu czy piękną, złotą elewację Areny w Gdańsku. W Olsztynie realizowaliśmy większość znaczących inwestycji, włącznie z dachem na nowym dworcu PKP.

Ale działamy też za granicą: w Norwegii, Anglii, Francji, Niemczech, gdzie robiliśmy np. teatr w Wolfsburgu czy dach na fabryce Rolls-Royce’a we Frankfurcie. To było trudne wyzwanie, niczym praca na żywym organizmie, bo w hali nieprzerwanie montowano silniki samolotowe, z których przecież znana jest ta marka. Swoją drogą jako Dachland intensywnie podbijamy niemiecki rynek.

Inicjatywa Budowlana będzie grać w tej samej lidze co jej siostrzane Dachland i D.Dom, które stały się synonimem prestiżu i jakości?

Dobra jakość jest klasą sama w sobie, czyli po prostu klasą premium. Tyle że my nie chcemy afiszować się samą nazwą premium, a naprawdę ją dostarczać. Nie boimy się podejmować ryzyka, trudnych tematów, sięgania po nietuzinkowe rozwiązania. Wręcz lubimy ambitne wyzwania.

Zagospodarowaliście najwyższą półkę z kalkulacji finansowej?

Nigdy w pierwszej kolejności nie szukałem oszczędności przy inwestycjach, bo mnie po prostu od zawsze kręci jakość. Tego wymagam i od siebie, i od innych. Szukam za to najwyższej klasy na każdym kroku, nawet przy zakupie urządzeń i maszyn do pracy, których używamy na co dzień na budowach.

Lata temu pracowaliśmy przy budowie dachów w Hotelu SPA Dr Irena Eris na Wzgórzach Dylewskich. Dostawcą dachówek była słynna francuska marka Edilians – pozycja numer 1 w branży. Byłem zafascynowany jakością tych materiałów, a dzisiaj możemy się pochwalić, że to właśnie my jesteśmy wyłącznym jej dystrybutorem w Polsce i w Niemczech. Jest to marka, z którą chciałem być utożsamiany.

Dobieracie projektantów do waszych realizacji z jakiegoś specjalnego klucza? Ich dizajn i estetyka wprowadziły do Olsztyna nową jakość.

Współpracujemy z projektantami nie tylko z ogromnym doświadczeniem, ale też wizjonerami, którzy nie boją się niesztampowego myślenia. My, jako wykonawca, kładziemy duży nacisk na estetykę, dobrej jakości materiały, wyjątkowe układy funkcjonalne. To właśnie w tym połączeniu realizowane przez nas apartamenty oddają swój indywidualny charakter. A do tego dochodzą wyjątkowe lokalizacje, jak położony nad brzegiem jeziora Ukiel kompleks Warmińskiego Portu, gdzie zaczynamy właśnie kolejny etap czy apartamentowiec Grzegorzewska, u podnóża którego przepływa Łyna. W planach mamy kolejne nietuzinkowe inwestycje, ale potrzymamy jeszcze wszystkich w tajemnicy.

Od kogo uczyłeś się biznesu?

Sam sobie byłem nauczycielem i mentorem.

Jak wszedłeś w branżę?

Jako 18-latek zatrudniłem się na budowie w firmie, która kładła dachy. Od podstaw uczyłem się na cieślę. Drobny incydent sprawił, że stałem się też kierownikiem brygady. Otóż podczas montażu okna dachowego, niefortunnie podłożyłem palec pod ostrą krawędź i jeden z pracowników niechcący odciął mi kawałek kciuka. Pognałem samochodem do szpitala z tym odkrojonym palcem i o dziwo lekarzom udało się go doszyć. Efekt był taki, że na pół roku byłem wykluczony z prac fizycznych, więc zostałem oddelegowany do nadzoru, bo miałem już całkiem niezłe rozeznanie na placu budowy. I wtedy zacząłem dostrzegać coraz więcej błędów w funkcjonowaniu tej firmy, od gospodarowania finansami, po organizację pracy. Kiedy podzieliłem się moimi sugestiami z szefem, ten skwitował: nie pouczaj mnie, jak się nie podoba, możesz iść na swoje.

I tak też zrobiłem. Posiadałem wówczas dwa leciwe motory crossowe, Hondę i Yamahę, którymi lubiłem jeździć po bezdrożach, ale z wielkim żalem sprzedałem je, by mieć za co kupić niezbędne narzędzia do pracy. Miałem już wypracowane jakieś kontakty, więc szybko złapałem pierwszą robotę. Ale, niestety, nie dostałem za nią zapłaty, bo pechowo jednej nocy budowę okradziono, a całą złością za zaistniałą sytuację właściciel ukarał – nie wiedzieć czemu – mnie.

Twardy start zaliczyłeś.

W tej branży trzeba było szybko nauczyć się być twardym. Ale wpadało coraz więcej fuch i w wieku 21 lat już zatrudniałem kilku ludzi do pomocy. Swoją drogą, również wspomnianego byłego szefa, bo popadł w tarapaty finansowe, a ja czułem wdzięczność za to, że wprowadził mnie w zawód. 

Polubiłem swoją pracę. Dachy same w sobie zaczęły mnie fascynować, rozumiałem je, pomagałem projektować, lubiłem doradzać inwestorom w temacie materiałów. Przyznaję, że do dzisiaj sprawia mi to frajdę, i choć jako firma zajmujemy się już ogromnymi realizacjami, to z wielką satysfakcją doradzam znajomym nawet przy drobnych zadaszeniach. Po prostu odnajduję w tym dużo przyjemności.

I tak powstał Dachland?

Tak. Z pasji do dachów. Chciałem nie tylko je kłaść, ale też jako firma dzielić się zdobytymi umiejętnościami i wiedzą.

Wykonawstwo szybko rozbudowaliśmy o sprzedaż towaru, bo czasy były takie, że na dachówki i akcesoria niekiedy się czekało, co powodowało opóźnienia na budowach. Wkurzało mnie to do tego stopnia, że sam zacząłem ściągać do siebie towar hurtowo, by mieć zagwarantowane zaplecze materiałowe. W biznesie zawsze celowałem w dużą skalę. Było to dość ryzykowne, ale i dochodowe.

No właśnie, w latach 90. łatwo było zbić fortunę, ale i zbankrutować, a rozkwitająca branża budowlana przyciągała oszustów i nierzetelnych kontrahentów jak żadna inna.

Na pewno pomocne było wprowadzenie ustawy o solidarnej odpowiedzialności inwestora – państwo pomogło w trudnym czasie, kiedy faktycznie wiele firm padało przez nieuczciwe zagrywki. Jako Dachland też niemal dołączyliśmy do tego grona. Realizowaliśmy duży kontrakt w Warszawie na pokrycie dachów budowanego osiedla mieszkaniowego, a finalnie padliśmy ofiarą celowo zaplanowanego bankructwa. Zainwestowaliśmy niemałe pieniądze w cały materiał, opłaciliśmy wszystkich ludzi za wykonaną pracę, w tym naszych podwykonawców, a zleceniodawca wynajął ochronę i wygnał wszystkich z placu budowy. Na koniec obwieścił upadłość. Niestety, póki ta ustawa nie weszła w życie, to duże firmy z premedytacją wykorzystywały luki prawne i w efekcie rozkładały branżę na łopatki. Dla mnie to była bolesna lekcja. Po męsku mówiąc, musiałem przyjąć to na klatę. Gdyby nie bufor finansowy, możliwość zastawienia czegoś i zapożyczenia się, nie byłoby nas.

Jak to odreagowałeś?

To ciekawa historia, bo kiedy startowałem w branży i sprzedałem te dwa wspomniane crossy, to zawsze sobie obiecałem, że przyjdzie taki czas, że zapracuję na motocykl. I wyobraź sobie, że stało się to dopiero równo po dziesięciu latach, bo przez ten czas wszystkie zarobione pieniądze inwestowałem w rozwój firmy, a nie w moje przyjemności. Wreszcie kupiłem Hondę Transalp i kiedy pytasz, jak odreagowałem to oszukanie mnie na wielkie pieniądze, to właśnie wsiadłem na motocykl i ruszyłem przed siebie, by oderwać myśli. I niestety, miałem wtedy dość poważny wypadek. A rozbity motocykl sprzedałem, bo już nie mogłem na niego patrzeć.

Miałeś siłę mentalnie się z tego podnieść?

Sam się dziwię, skąd miałem taką kurpiowską zajadłość. Ale jak już wspomniałem, w tej branży wszyscy muszą być nieugięci i stale szukać rozwiązań. A ja już wtedy miałem twardy tyłek, bo czasy były takie, że kontrakt można było zerwać z byle powodu. Sam nie wiem ile razy latałem po budowach ratować sytuacje. To mnie zahartowało.

Mimo że strasznie podupadłem finansowo, przetrwanie na rynku zapewniły mi mocne referencje.

Z perspektywy czasu uważam jednak, że ta wola działania w młodym wieku bierze się stąd, że nie masz świadomości zagrożeń, więc się ich nie boisz, odważniej podejmujesz decyzje. Po prostu nie widzisz jeszcze szerszego kontekstu sprawy i trudniej ci dostrzec w tym wszystkim ryzyko.

Dzisiaj łatwo się o tym opowiada, ale osiągnąłem to wszystko – jak to określam – ciężką „siermiężgą”.

Jeździsz dzisiaj motocyklem?

Mam pięknego Harleya, ręcznie malowanego, ale stoi jako mebel w domowym salonie.

Jako Dachland osiągnęliście bardzo wysoką pozycję. Brakowało ci już nowych wyzwań, że wszedłeś w rynek deweloperski jako spółka D.Dom?

Pracowaliśmy już od lat jako podwykonawca przy inwestycjach deweloperskich, ale to, że się rozwinęliśmy samodzielnie, to znowu zbieg kilku okoliczności. Otóż kilkanaście lat temu uległem dość dziwnemu wypadkowi i połamałem kręgosłup. Konsekwencją urazów i wielu zawiłych operacji był kolejny problem – ze strunami głosowymi. Straciłem bowiem głos. Ja, lider i dusza towarzystwa, nagle zamilkłem i to na pięć lat, bo tyle czasu szukałem w świecie przeróżnych metod na odzyskanie mowy. Psychicznie mnie to dobiło, co przełożyło się na funkcjonowanie spółki – nie mogłem efektywnie uczestniczyć w rozmowach biznesowych, a na budowach szef bez głosu nie może… zabrać głosu. Musiałem przemodelować styl mojego zawodowego funkcjonowania, z czegoś się wycofać, ale za to wejść w coś nowego. Wtedy Dachland już świetnie działał bez mojego nadmiernego nadzoru, a ponieważ mieliśmy kupione tereny pod budownictwo i doświadczenie jako podwykonawcy w mieszkaniówce, postawiłem na branżę deweloperską. Chciałem budować osiedla o jakich marzą ludzie. Pierwszą samodzielną inwestycją było Osiedle Kwiatowe na olsztyńskich Jarotach. Byłem w nie tak zaangażowany, że brałem udział w planowaniu najdrobniejszych szczegółów każdego mieszkania. Bawiłem się niczym dziecko z kredkami. Ale zdradzę, że jeszcze wcześniej wymyśliłem Warmiński Port nad jeziorem Ukiel, bo ten grunt też należał już do nas. Tyle że tam długimi latami walczyliśmy o wszelkie zgody na realizację.

Deweloperka od razu dała ci satysfakcję?

Dziś mogę przyznać, że ukoronowaniem tego pierwszego projektu była satysfakcja, z jaką obserwowałem zadowolenie nowych mieszkańców. Dużo czasu spędzałem na osiedlu in cognito, bo miałem nieziemską frajdę patrząc, jak te 130 mieszkań zagospodarowują właściciele. Stworzyliśmy im kameralne, przyjazne do życia miejsce. Mentalnie poczułem duży skok naprzód.

Teraz tym dzieckiem, które cieszy, jest Inicjatywa Budowlana?

Zawsze trzeba mieć cele na przyszłość i podnosić poprzeczkę do góry. Ja lubię wyzwania, tworzyć wizje. Cały czas coś planuję. Mam pomysł na własne biuro projektowe dla inwestycji deweloperskich oraz biuro konstrukcyjne właśnie dla Inicjatywy Budowlanej.

A coś dla matczynego Dachlandu?

Dla niego chciałbym zbudować fabrykę dachówki pod własną marką. Jeszcze nie wiem czy będzie to uzasadnione ekonomicznie, ale pomysł jest.

Staliście się jednym z hojniejszych mecenasów i sponsorów sportu zawodowego oraz dzieci i młodzieży. To jakiś osobisty bodziec czy społeczna misja firmy, że możecie dzielić się swoimi sukcesami z tymi, którzy już tak łatwo nie mają?

Choć sam nie trenowałem sportu, to mam bardzo usportowione rodzeństwo. Siostra walczyła w randze mistrzostw Polski w zapasach, a bracia w maratonach. Z kolei Dachland i D.Dom tę społeczną odpowiedzialność biznesu mają wpisaną w swoje fundamenty. Od początku wspieramy inicjatywy, które przyczyniają się do rozwoju społeczeństwa i promocji wartości, które uznajemy za ważne. Wynika to w dużej mierze z naszego przywiązania do regionu, w którym na co dzień żyjemy i pracujemy. Dlatego wspieramy sport, aktywny tryb życia i krzewienie kultury fizycznej – zarówno na poziomie zawodowym, jak i amatorskim. Cieszy nas to, że pomagając młodym sportowcom, przyczyniamy się do rozwoju talentów, co może wpłynąć na ich sukcesy nie tylko na arenie sportowej, ale także w życiu osobistym. Tak było np. z Joanną Jędrzejczyk, którą wspieraliśmy na początku kariery.

Co dzisiaj jest największą wartością waszej marki?

Nasza intuicja i struktura organizacyjna, którą oparliśmy na świetnie dobranych zespołach ludzi. Ciągle jesteśmy w trakcie przekształceń, bo rozwój właśnie tego wymaga. Tylko w ub. roku zatrudniliśmy 30 osób, które pasują do naszej filozofii działania. Każda ze spółek ma swoje profesjonalne działy, na każdej płaszczyźnie. I świetnych, doświadczonych pracowników. Dla mnie to pierwszoligowcy. Do tego współpracujemy ze sprawdzonymi podwykonawcami, bo bez nich nie ogarnialibyśmy aż tylu tematów. 

Ostatnio zostaliśmy wybrani jako generalny wykonawca największej inwestycji, jaka będzie realizowana w Olsztynie – szpitala dziecięcego za 100 mln zł. Dla mnie największą satysfakcją przy tym jest to, że te sukcesy są zasługą naszych ludzi, których latami kompletowaliśmy do struktury firmy. Oni są już po prostu lepsi ode mnie.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński, obraz: Piotr Tutka