Nie lubi wywiadów ani sesji fotograficznych, ale zrobiła wyjątek. Jadąc 12 marca do Folwarku Łękuk na Mazurach nie przypuszczaliśmy, że weźmiemy udział w ostatnim przed narodową kwarantanną koncercie Magdy Umer. Przed poetycką ucztą wybitna piosenkarka opowiedziała nam czego się boi i jak radzi sobie z codziennością. I dlaczego ma sentyment do Warmii i Mazur, ale nie chciałaby zamieszkać tu na stałe.

MADE IN: Piosenka w czasach zarazy ma szczególną moc?

Magda Umer: Nie tylko w czasach zarazy, ale teraz zapewne szczególnie. Bo chociaż nie można iść na koncert, jesteśmy zamknięci w czterech ścianach, to mamy ją na płycie, w internecie i możemy sobie pomóc dobrymi dźwiękami. Nawet koncerty odbywają się on line, ale ja na taką formę nie jestem jeszcze gotowa…

Chociaż ma pani 64 tys. fanów na facebooku.

To fanpage, który założyła wytwórnia płytowa. Na początku bałam się takiego kontaktu z ludźmi, nie wiedziałam do końca z czym wiąże się np. opcja „dodaj znajomych”. Ale fanpage to rodzaj znajomości, nad którymi panuję. I mogę decydować, kiedy być z ludźmi i kiedy może mnie nie być. Jestem zdumiona, że nauczyłam się z tego korzystać. To dla mnie, starej, choć młodej duchem kobiety, wielkie osiągniecie. Po raz pierwszy nacisnęłam klawisz komputera po 50. roku życia.

I wciągnęło panią?

Ale nie na tyle, aby to było moim nałogiem. Nigdy jeszcze nie grałam w żadną grę.

Jak pani radzi sobie z lękiem przed chorobą, zagrożeniem?

Nie radzę sobie. Nie wpadam jeszcze w panikę, ale boję się. Nie o siebie, bo swoje życie przeżyłam, ale o dzieci, wnuki, bliskich i dalekich młodych ludzi. Mam odwołane koncerty, jestem wolna, wolne są wnuki, bo nie mają przedszkola i szkoły, i moglibyśmy się widywać. Na co dzień jest to niemożliwe, bo intensywnie żyję zawodowo. I nagle oni nie mogą się ze mną spotykać, bo zagrażają babciom i dziadkom. Wszyscy wisimy na telefonie i tym czymś, dzięki czemu możemy się widzieć.

(Rozlega się cykanie świerszcza – dźwięk telefonu Magdy Umer, dzwoni młodszy syn, który wraca z nart w górach. „Powiedz czy zrobiłeś test na koronawirusa? Ja czuję się dobrze, choć myślę cały czas, że mam sto koronawirusów, ale to pewnie histeria. Podobno teraz wy, młodzi macie opiekować się nami” – pada do słuchawki)

Pani też jeździ na nartach?

Nie, w zakresie łyżew i nart mi nie dopisuje hart – jak pisał Jeremi Przybora. Kilka razy próbowałam, ale jak orczyk walnął mnie niesłusznie w twarz, to i zniechęcił do tej pasji na całe życie. Za to obaj moi synowie są trenerami narciarstwa i zarażają wnuki miłością do tego sportu.

Co panią jeszcze niepokoi w tych niepięknych czasach?

Do czasu koronawirusa niepokoiła mnie głupota ludzka, to co robimy z naszą planetą i taka głupota światopoglądowa. To, że ludzie z powodu odmiennych przeżyć i doświadczeń nie potrafią się pięknie różnić, zabijają się słowami. I myślę, że nigdy przez 70 lat życia nie spotkałam się z aż taką niechęcią i nienawiścią jednych do drugich. Mnie to straszliwie bolało przed epidemią, ponieważ starzy ludzie szykowali straszny świat młodym. Uczyli niechęci do innych. A dziecko to niezapisana biała kartka i od tego kogo spotka na swojej drodze zależy, jakim się stanie człowiekiem. Gdyby nie było niekochanych, albo niemądrze kochanych dzieci na świecie, nie byłoby wojen. Więc obawiam się tego straszliwego podziału i hodowania w sobie nienawiści. Ale teraz to już boję się głównie o to, że ten wirus zrobi porządki, o jakie nam nie chodziło. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień zakończyła się epoka przedkoronawirusowa i zaczęła nowa, której jeszcze nie umiem nazwać. Świat jaki był, przestał istnieć – dla wszystkich ludzi na świecie.

Trochę za to odetchnęła przyroda.

Tak, i ja bym tego nie bagatelizowała. Przecież my popełniamy zbiorowe samobójstwo niszcząc planetę, nie łącząc skutków z przyczyną. W szkole powinien być przedmiot „nauka o klimacie”, nie wiem czy dzisiaj nie byłby ważniejszy od języka polskiego i matematyki.

Wsparła pani nawet inicjatywę społeczną „Ratujmy Mazury”, która chce zapobiec planowanej budowie trasy ekspresowej S16.

No bo przecież autostrada przez środek takiego regionu to skandal! Ale mimo że obudziłam się dzisiaj z zachwytem patrząc na mazurskie jezioro, to jednak poszerzyłabym to do apelu „ratujmy przyrodę, gdziekolwiek by jeszcze nie była”. Człowiek prowadzi taką gospodarkę, jakby troszczył się wyłącznie o dzieci. A o wnukach i prawnukach w ogóle nie myśli, gdyż ich nie doczeka. Takie szlacheckie „po nas choćby potop”.

A jak wygląda sytuacja w lesie, gdzie ma pani swój azyl?

Strasznie, jeżdżę tam w każdą wolną chwilę. Niby leśnicy sadzą nowe drzewka, ale takiej ilości ścinanych zdrowych drzew nigdy nie widziałam. Rozmawiałam z leśnikami, którzy dostają coraz nowsze maszyny z Unii Europejskiej, aby sprawniej pracować, bo mają polecenie odgórne, trzeba wykonać limity. Z bólem obserwuję tę postępującą dewastację krajobrazu, kiedy spaceruję z moim psem Fejsbukiem w lesie.

Pies o imieniu Facebook?

Podobnie, ale pisze się zwyczajnie po polsku – Fejsbuk. Kiedy mnie nie ma, opiekują się nim zaprzyjaźnieni sąsiedzi. Jest niesmutnym psem, który ma dużo roboty – pilnuje moich kur, drzew, ziemi i koguta Twittera. Jak mawiał Jeremi Przybora, to pies zewnętrzny. Ma wszystko, śpi na futrze od mojej teściowej i wygląda jak król. Jest ze schroniska oczywiście. Piękny i kochany.

Imiona zwierzaków na cześć nowych technologii?

Trochę na ich cześć, a trochę się śmieję z tych internetowych światów. Sąsiedzi nie wiedzieli na początku co to znaczy „facebook” kiedy wołali psa w lesie. Dopiero ich dzieci wytłumaczyły, że chodzi o inny świat – wirtualny.

Znowu świerszcz – dzwoni Wojciech Mann. „Wojtusiu mój kochany, cała Polska o tobie mówi. (…) Jak Bóg da, to doczekamy lepszych czasów. Kocham cię jak dawniej i zawsze będę cię kochać. I tę panią Anię (Gacek – red.) też ucałuj ode mnie. Co u mnie?…aaa u mnie niewiele dobrego, ale jeszcze walczę. Będziemy mieli zaraz chyba ostatni koncert na żywo”.

To są straszne czasy i denerwuje mnie, że młode pokolenie nie rozumie grozy tego, co się dzieje. A do tego przez 20 lat rozrywki niskich lotów, wyrosło nam pokolenie mniej wrażliwych ludzi, którzy innej rozrywki nie znają …a głupszymi łatwiej rządzić.

Słucha pani radia, ogląda telewizję?

Rzadko. Unikam mediów, ale jak czuję się silniejsza to włączam i momentalnie paraliżują mnie te wiadomości. Dzisiaj w nocy włączyłam TVP, bo w pięknym łękuckim folwarku nie było TVN24. I to co się lało z ust dwóch mężczyzn to był jad. Wiem, że grzechem jest ucieczka od rzeczywistości, eskapizm, ale ratuję swoje nerwy. Za mocno to wszystko przeżywam, nie mogę dać sobie rady ze snem i lękiem. Siebie mi szkoda. A jak jestem silniejsza, trzymam się z daleka od złych wiadomości, to mogę dać więcej siły bliskim. I ludziom, którzy przychodzą na koncerty. Nie mam charakteru osoby, która pójdzie na barykady i jeszcze pociągnie sto tysięcy ludzi. Raczej myślę jak Witkacy, że usiadłabym pod drzewem i zakończyła przygodę z życiem.

Jak się pani odcina od tej rzeczywistości?

I las jest wielkim ratunkiem, i mój pies. Ale podstawowa jest świadomość, że mam dzieci, wnuki. Mam dla kogo żyć. Z tego co miałam szczęście obserwować, mogę wysnuć wniosek, że to będą przyzwoici i szlachetni ludzie, i to napawa mnie szczęściem. Umiłowana przeze mnie poetka Wisława Szymborka dlatego uwierzyła na początku swojej drogi w komunizm, bo myślała o dobru ludzkości. Próbuję zrozumieć to pokolenie moich rodziców, na którym wykonywano operację na otwartym sercu. Dziś wiemy, że nie chodzi o dobro ludzkości, tylko należy się zająć poszczególnym człowiekiem, istnieniem. 

I pani pomaga swoją muzyką.

Kontakt artysty z publicznością to silna „chemia”. Na tym etapie mojego życia, od kilku lat to jest taka zbiorowa terapia. Każdego wieczoru mam bezpośrednie dowody na to, że pomagam ludziom i oni mi. Po koncercie długo nie mogę ochłonąć, zasnąć. Emocje są bardzo silne, ale i budujące. Te dźwięki przechodzą z duszy do duszy, następuje wymiana między mną a wami, którzy przychodzicie tego słuchać.

Lubimy najbardziej piosenki które znamy?

To nie ma znaczenia. Po pół wieku śpiewania uważam, że ludzie nie przychodzą na konkretne piosenki, tylko na bycie z osobą o określonej barwie głosu i stosunku do świata. Przychodzą na spotkanie ze mną jako człowiekiem, a dopiero potem ze mną, jako osobą, której pan Bóg dał nieprzykry dla ucha głos. Śpiewając piosenki, które mają sto lat filtruję je przez swoje emocje, doświadczenia. Pokazuję jaki ja mam do tych słów i muzyki stosunek. I za każdym razem są piosenkami, które rodzą się tu i teraz. Czas i przestrzeń, jak mówi filozof, są nieoczywiste.

Nadal zasypywana jest pani propozycjami wydawniczymi? Jest w planach jakaś płyta?

Jestem zasypywana, ale nie mam planów. Po śmierci mojej przyjaciółki i mojego męża powiedziałam do Krysi Jandy, że nie mam planów nawet na następny tydzień. Ale moja menadżerka, nieoceniona Małgosia Borzym, jakoś jednak umiejętnie przekonuje mnie do pracy i kontaktu z publicznością. Tym bardziej, że widzę i słyszę, iż to jest teraz ważne i potrzebne. Nie planuję więc, ale chciałabym przede wszystkim być samowystarczalna, aby nie robić sobą kłopotu dzieciom. I bardzo chciałabym długo i zdrowo żyć. Długo i niezdrowo nie chciałabym.

W środku jest pani wieczną dziewczyną, jak mówiła Agnieszka Osiecka.

Kiedyś wywiad ze mną robiła studentka z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie i pytała czy ja zazdroszczę czegoś młodym. A ja na to, że niczego nie zazdroszczę, bo w środku jestem młodsza od niejednej studentki. W ogóle nie zazdroszczę młodości zewnętrznej, cielesnej. Wzięłam sobie do serca to, co mawiał Jeremi Przybora, że jedyną urodą starości jest mądrość. Moje największe marzenie to nie zgłupieć. A te zmarszczki na twarzy to przecież mapa życia.

Nigdy nie poprawiała pani urody?

A w życiu! Nawet zbytnio się nie maluję. Jak się urodziła siedem lat temu moja wnuczka Janka, to przestałam nawet farbować włosy, żeby wyglądać jak babcia. Ale widzę, bez zazdrości, że niektóre moje rówieśniczki są coraz młodsze… Nie krytykuję tego, jeżeli im to pomaga psychicznie.

Jaką wspólną cechę mają pani słuchacze? Bo na pewno nie wiek.

Wrażliwość, a chwilami nadwrażliwość. Oczywiście jest także taka grupa ludzi, którzy zabijają słowami, robią to np. pod piosenkami na youtube, albo piszą do mnie maile nie podpisując się z imienia i nazwiska. Kiedyś strasznie to przeżywałam. Obejrzałam niedawno film „Sala samobójców Hejter” Jana Komasy, który pokazuje, uświadamia mechanizm, w jaki sposób zabija się słowami w internecie. W internecie najpierw, a potem w życiu. Ten chłopak ma może największe szanse pogodzić Polaków. Demaskuje, a jednocześnie ma umiejętność humanisty – próbuje zrozumieć każdego. Na przykład we wspaniałym „Bożym ciele” Janek Komasa nie narzuca swojej wizji, tylko zmusza nas do myślenia, pokazuje jakie mamy problemy z ludźmi i sami ze sobą. Wybitny reżyser.

Uodporniła się pani na hejt?

Parę lat mnie to zabijało, leczyłam się u psychoterapeuty. Ale teraz, po przeżyciu strasznych rzeczy, śmierci bliskich, to zabijanie słowami nie przebija się już przez pancerz, który sobie wykuwam od lat. Jest na tyle gruby, że rzadko mnie aż tak niszczy, aby położyć na kilka dni do łóżka. A tak bywało.

Korzysta pani z klasycznej psychoterapii?

Kiedyś bardzo pomagała mi joga, którą ćwiczyłam osiem lat. To były początki jogi w Polsce. Wyjeżdżaliśmy do Indii, poznawałam sztukę pranajamy – głębokiego oddechu. Polecił mi to Jacek Santorski, wspaniały psycholog i terapeuta do którego się zgłosiłam jak już sobie nie dawałam rady. Pomagał mi też Michał Skalski, największy w Polsce specjalista od problemu snu.

Dlaczego odpuściła pani jogę?

Bo wyprowadziłam się z Warszawy na tyle daleko, że przez korki spóźniłam się na zajęcia pięć razy z rzędu. A Sławek Bubicz, nasz nauczyciel, miał restrykcyjny stosunek do punktualności. Jakiś czas ćwiczyłam sama w domu, ale miałam za słaby charakter. A potem zaczęła się starość, kłopoty z kręgosłupem itd. Asan według Iyengara już nie uprawiam, ale medytuję i z charakteru jestem joginką, mam na uwadze bycie „tu i teraz”, wierzę w samoleczenie.

Je pani mięso?

Bardzo rzadko i z poczuciem grzechu. Ale po ośmiu latach wegetarianizmu lekarz powiedział, że z moją grupą krwi 0 nie poradzę sobie bez mięsa. Moje synowe nie jedzą go i wykluczają z domowego jadłospisu. A ja za to mam swoje kury i wszystkie dzieci karmię zdrowymi jajkami. Jestem hodowcą szczęśliwej trzody drobiowej, której pozwalam dożywać szczęśliwej starości.

Mimo dostępu do terapii i psychologów, elektorat smutnych ludzi wciąż rośnie – jak kiedyś pani zauważyła.

Może dlatego tak długo mam pracę? Często się śmieję podczas spotkań z ludźmi: wychodzi do was 70-letnia staruszka, śpiewa smutne utwory i tym poprawia wam samopoczucie. To paradoks. (śmiech) Ale człowiek, który ma depresję, niesłusznie nazywany jest człowiekiem smutnym. Często ma poczucie humoru, czasem do głowy nam nie przyjdzie, że choruje. Ludzi z tą chorobą nie trzeba prowadzić do cyrku, aby poprawić samopoczucie. Najbardziej je poprawia świadomość, że nie jesteśmy sami.

Pokolenie naszych rodziców nie miało dostępu do psychologów. Jak oni sobie radzili?

Mieli albo kościół, albo partię. Moja mama jako dziewczynka podobno była chorobliwą dewotką, nie wstawała z posadzki kościelnej. I nagle przewaliła się wojna, na jej oczach ginęły miliony ludzi, a po wojnie wysłuchała tysiąca audycji radiowych, bo nie było jeszcze Kronik Filmowych i telewizji. Po indoktrynacji nowych władz zamieniła pana Boga na Włodzimierza Lenina.

Najpiękniej smutna pani Magdo – zwracają się do pani internauci. Zaakceptowała pani w sobie ten smutek?

To wielka umiejętność zaakceptowania tego, jakim przyszło się na świat, z jakimi genami, życiorysem rodowym. Czas, który poświęcam aby sobie pomóc, nie ma nic wspólnego z narcyzmem. Tylko próbą zrozumienia człowieka, który we mnie siedzi. Im jestem starsza, tym lepiej wiem, że to czasami nie jeden człowiek, a wiele wykluczających się osobowości – tzw. osobowość wieloraka. Trzeba te wszystkie osoby poznać i się z nimi spróbować zaprzyjaźnić. I jak to się stanie, będziesz mieć w sobie siłę, aby pomagać innym.

A kiedy to się u pani stało?

Późno, po przeżyciu wielu smutnych rzeczy, odejściu bliskich przyjaciół. Młodość się buntuje, a starość się zgadza, że musi być różnie. Jeśli nie masz na coś wpływu, to walka z tym jest walką z wiatrakami. Najbardziej w sobie lubię, to że nie zazdroszczę młodości i nie ubolewam, że już wszystko za mną. Cieszę się, że los dał mi tak intensywne, ciekawe życie, że spotkałam tylu wspaniałych ludzi, przeżyłam cudowne rzeczy. Umiem za to dziękować każdego dnia i z największą przyjemnością patrzę na szczęście innych. Łapię chwilę wszystkimi zmysłami.

I chyba obiektywem – robi pani świetne zdjęcia.

Właśnie nie mogę tego odżałować, że nie wzięłam dziś aparatu. Jak rano wyszłam na balkon, pomyślałam: „znowu czegoś zapomniałaś”. I to są te nieprzyjemne sprawy związane z wiekiem. Ale za to nie zapomniałam mikrofonu i od razu pogratulowałam sobie tego. Chodzę po lesie z tym aparatem w plecaku, fotografuję tę samą ukochaną aleję lipową. Modlę się, żeby tych drzew nie wycięli. Mam zamiar z tych stu zdjęć ułożyć mozaikę czterech pór roku i sobie to powiesić na ścianie. Czyli jeszcze mam jakieś marzenia.

Na pewno jest ich więcej.

Żeby założyć gniazdo bocianie i żeby zniknął koronawirus, żeby ludzie przestali się oblewać błotem, nienawidzić. I żeby te zmiany klimatu pozwoliły ludzkości jeszcze pożyć przez wiele wieków. To młodzi nam uświadamiają, że kupując plastikową torebkę robimy źle. To niełączenie przyczyny ze skutkiem widzi dopiero młode pokolenie i nas uczy. Ja mam swoje siatki z materiału, a jak zapomnę, to wybieram torebkę, na której jest napisane, że pochodzi z recyklingu.

Ma pani jakieś codzienne rytuały?

Ponieważ mam kłopoty ze spaniem to nauczyłam się korzystać się z każdej chwili, aby zasnąć choćby na godzinę. Rozwiązuję codziennie wykreślanki, „Jolki”, gimnastykuję umysł. Jestem po dwóch operacjach oczu, więc z czytaniem mam problem. Moim ukochanym pisarzem jest pan Wiesław Myśliwski, bardzo cenię panią Olgę. Aby przeczytać „Księgi Jakubowe”, musiałam na tydzień wyjechać do lasu. Dzieci kupiły mi czytnik Kindle co ułatwia sprawę i nie jest ciężkie jak książka. Ostatnio przeczytałam, po 50 latach, „Kalendarz i klepsydrę” Tadeusza Konwickiego. Po raz pierwszy sięgnęłam po nią jako świeżo upieczona magister filologii polskiej. Po latach to zupełnie inny utwór. Świetny, ale inny. Dobre filmy także oglądam po kilka razy. Tak obejrzałam „Boże ciało” czy ukochany „Co się wydarzyło w Madison County”. Mimo że znam go na pamięć to zawsze odkryję nowy kadr.

A z ulubionych płyt?

Mam ogromną kolekcję, dużo ich także dostaję. Ostatnio zachwyciła mnie płyta Maseckiego i Młynarskiego. Bogdan Hołownia, który gra Wasowskiego, to moja obowiązkowa płyta przed zaśnięciem. Z zagranicznych – ukochana Diana Krall czy Billy Holiday, Nat King Cole, Frank Sinatra. No i oczywiście Bach, Mozart. Ja jestem staroświecka, niewiele rzeczy nowszych jest lepsze od ich twórczości.

Kiedyś poezja śpiewana była formą kontestacji wobec rzeczywistości politycznej. Co dzisiaj kontestuje?

Nie lubię tego terminu „poezja śpiewana”, wolę piosenka poetycka, literacka, piosenka z tekstem. Dawniej to była gałąź piosenki myślącej. Dzisiaj kontestuje bylejakość i jakiś przerażający upadek gustu. W naszych czasach nie było na nic pieniędzy, więc w nieładnych opakowaniach sprzedawaliśmy ludziom diamenty. A dzisiaj jest dużo złotek, sreberek, pięknych sukien, szpilek, a środek pusty.

Byliśmy potęgą jeśli chodzi o teksty.

Nie uświadamialiśmy sobie, że żyliśmy w złotej epoce piosenki. Przybora, Osiecka, Młynarski, Kofta to była potęga i wszystko potem wydawało się średnie, gorsze. Ale tworzy przecież jeszcze Jan Wołek, Magda Czapińska, Andrzej Poniedzielski, jednak to nie ich piosenki słyszymy w radio. W radio im żywsza melodia i głupszy tekst, tym więcej tzw. wejść, z których są pieniądze.

Ale Spotkania Zamkowe „Śpiewajmy poezję” w Olsztynie mają się dobrze.

Darzę je wielkim sentymentem, kilka koncertów sama robiłam w Olsztynie, np. w 1998 roku, albo piosenki Jeremiego Przybory z Anną Marią Jopek i Grzegorzem Turnauem. Chyba w 2005 roku. Ktoś mógłby to zmontować i wydać, bo to ciekawy materiał. Cierpiałam, kiedy wichura zakończyła życie pięknej zamkowej lipy, jakby na znak, że skończyła się pewna epoka.

Do jakich miejsc na Warmii i Mazurach ma pani sentyment?

Na Mazury po raz pierwszy przywiozła mnie Agnieszka Osiecka – do Karwicy, Pisza. Zawiozła mnie do leśniczówki w Praniu, oprowadziła po swoich Mazurach. Ale jeszcze zanim się spotkałyśmy, byłam w Wilkasach pod Giżyckiem z moim kabaretem Stodoła w którym występowałam. Muszę zdradzić jednak, że na dłuższą metę z trudem wytrzymuję jezioro, bo… się nie rusza. Jest piękne do namalowania, do fotografowania, ale za bardzo zamiera, jest za smutne chociaż piękne. Na mnie dobrze działa morze, jestem organicznie z nim związana. Ale moim ukochanym żywiołem jest powietrze. Mój leśny azyl leży 300 metrów od jeziora, do którego nie schodzę, bo wolę las, pole i obłoki, dużo nieba. Mazury to piękno, ale i wilgoć i komary, a ja mogłabym raczej mieszkać na pustyni albo przy Morzu Martwym.

Pamięta pani kiedy pierwszy raz zobaczyła kabaret Mumio?

Ja się zakochałam w nich kiedy usłyszałam „Jesień, jesień”. Okazało się, że to miłość wzajemna. W tej chwili moim najukochańszym przedstawieniem jest „Przybora na 102” z którym jeździmy z Mumio po Polsce. Daje ludziom i nam masę radości. Każdy występ jest inny. Mamy stałe piosenki i sceny napisane przez Jeremiego, ale dialogi między nami są często improwizowane, dzięki czemu nigdy się nam nie znudzi. Ja gram Ciotkę Mizerię do której wszyscy przychodzą na miłosne zwierzenia.

Są chętni na twórczość Przybory w młodym pokoleniu?

Przychodzi kilka pokoleń, babcia z córką, czasem wnuczką. Widzę po reakcjach, że niektórzy po raz pierwszy słyszą te utwory. A ja je popularyzuję od dekad. Najpierw był program „Zimy żal” w 1989 roku i potem przez ćwierć wieku jeździłam z tym przedstawieniem w wersji skróconej. I za każdym razem ludzie je nadzwyczajnie przyjmowali.

Ma pani jeszcze numer Jeremiego Przybory w komórce?

Sama jestem ciekawa, zaraz spojrzę. (po chwili) Nie, nie mam już, zmarł w 2004 roku, a to nowszy aparat. Jeremi mi powiedział „zobaczysz, doczekasz się, że jeszcze ci wyślę smsa”, ale się nie nauczył pisać. Nasza telefoniczna rozmowa o 9.15 przez lata była codziennym rytuałem.

Wisława Szymborska powiedziała, że „żyjemy dłużej, ale mniej dokładnie i krótszymi zdaniami”. Pani to chyba nie dotyczy?

W zasadzie tylko w czasie wywiadów mówię dużo. Ogromną ilość czasu spędzam sama ze sobą, nie jestem osobą towarzyską. Choć jak mówię, to zdaniami złożonymi podrzędnie. Ale uwielbiam haiku, podoba mi się to, że w trzech słowach można powiedzieć więcej, niż w długim wierszu.

Nie jest pani towarzyska, ale grafik pęka w szwach.

To paradoks mojego życia. Ja nie chcę żadnych planów i zajęć, ale to wszystko się samo przydarza. Kwestia słabości charakteru, braku asertywności. Nie chce mi się śpiewać, ale jak kończę występ, to jestem zadowolona. Pytam kiedyś mojego pianistę Wojtka Borkowskiego, dlaczego nie mogę iść wreszcie na emeryturę skoro śpiewam takie smutne piosenki, a Wojtek na to: „bo twój smutek jest promienny”. Cieszę się, że nie jest dołujący i pomaga ludziom.

Młodość przychodzi z wiekiem?

Powiedział to Manoel de Oliveira, który żył 102 lata. Ja swoją starość fizyczną bardzo czuję i jak nie jestem czymś pochłonięta to boli prawie wszystko. Ale jak jestem pochłonięta śpiewaniem, słuchaniem muzyki, krajobrazem czy obserwowaniem szczęścia dzieci, to zapominam ile mam lat.

Wciąż się na coś czeka – brzmi tytuł pani płyty. Na co teraz pani czeka?

Na koniec tej okropnej epidemii i na to żeby ludzie stali się mądrzejsi o to doświadczenie. Ale staram się żyć tu i teraz, zachwycać się chwilą. Kiedy nie zachwyca mnie to co powinno, to wiem, że zbliża się moment mroku i depresji. Ale już tyle razy przez to przechodziłam… i wiem, że minie.

Po co wtedy pani sięga?

W małej depresji pomaga czytanie czy rozmowa z bliskimi, ale kiedy wchodzi się w głębszy tunel, to trzeba po prostu przeleżeć i przeczekać.

Słuchając dobrej piosenki?

Dobra piosenka to taki rodzaj leku jak sanatorium, wysłuchawszy mądrych słów człowiek się staje lepszy, spokojniejszy. Trzeba słuchać dobrej muzyki, czytać poezję, mieć dobrych ludzi na wyciągnięcie ręki. No i umieć rezygnować z telewizji. Mam wrażenie, że dobrzy aktorzy i scenarzyści świadomie gorzej grają, piszą i reżyserują, aby mieć większą publiczność. Robi się takie koło, jest większy zysk. I to przerywanie akcji ogromną ilością reklam – trudne do wytrzymania.

Co jest wisienką na torcie pani życia – jak śpiewacie z Januszem Gajosem?

Przyjaciele, w tym moje dzieci i wnuki.

Dużo ma pani przyjaciół?

Niektórych już zabrakło niestety. Ale kilkoro jeszcze mam. Na przykład Wojtek Mann, z którym nieczęsto rozmawiamy. Był moim szefem w Studio 2, robiliśmy w Trójce razem program „Snuje i łomoty”. Zadzwonił dzisiaj, bo chciał podziękować za emotikony, które mu wysłałam: serduszko, pocałunek i medal. Emotikonów nauczyły mnie moje wnuki.

Jakich emotikonów najczęściej pani używa?

Serduszka, pocałunku, wykrzyknika, czterolistnej koniczynki na szczęście.

A pani ma szczęście w życiu?

Mam wielkie szczęście i wielkie nieszczęście w życiu. Może żeby mi się w głowie nie poprzewracało.

Pół na pół?

Na szczęście, trochę więcej mam szczęścia. I ciągle powtarzam, że szczęście to brak nieszczęścia.

W latach 70. podczas praktyk w LO i.m. Juliusza Słowackiego w Warszawie na ostatnim roku polonistyki uczyłam Juliusza Machulskiego.