Ponoć lawiruje w wywiadach. Ale jak się jest takim aktorem, to można też przecież w nich trochę grać. Stolica Warmii nie daje mu o sobie zapomnieć, więc różne przypadki sprawiają, że jest trochę olsztyniakiem. Bawi kolejne pokolenia, choć w Wikipedii ma niespełna trzy linijki o sobie. Dlatego spróbujemy odkopać nieco historii. Spamiętałby ktoś, ile w 1971 roku kosztowała taksówka do ulubionej knajpy w Olsztynie? Jerzy Bończak pamięta doskonale.

MADE IN: Klimat wywiadu: farsa, dramat, obyczajowy?

Jerzy Bończak: Co pan chce, we wszystkich dziedzinach jestem obeznany i we wszystkich klimatach rozmawiałem.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

No to zacznijmy, panie Gagatek z Olsztyna…

Chce pan sięgnąć do prehistorii sprzed prawie pół wieku?

Jak na start zawodowy to chyba dobrze się panu ten Olsztyn kojarzy?

Nieźle. Pan wspomniał o Gagatku, a potem poszła cała seria, bo za chwilę w Warszawie zagrałem Hultaja, a potem Dyla Sowizdrzała.

Wizerunek sceniczny budował pan dość jednoznaczny. Spójny z charakterem?

Myślę, że tak. Jak pamiętam propozycje, które wpływały z filmów, to raczej były to czarne charaktery, więc być może taką barwę mam zauważaną przez innych. Choć ja siebie uważam za anioła.

Jerzy Hoffman powiedział o panu, że gdyby szukał do roli zbrodniarza o gołębim sercu, wybrałby pana właśnie.

Tu akurat bardziej się postrzegam jako gołębie serce. Z Jurkiem Hoffmanem łączą nas szczególne relacje i on kiedyś dziwił się, jak to możliwe, że przez tyle lat nie spotkaliśmy się razem na planie. Ja mówię mu żartem: bo mnie nie chcesz w swoich filmach. A kim ja jestem? Przecież aktorem. Ja mam zagrać postać! Ja mogę ci, Jurku, zagrać Zagłobę, który waży 150 kilo, tylko powiedz mi to pół roku wcześniej, to będę ważył te 150 kilo. Albo i Longinusa Podbipiętę co ma metr dziewięćdziesiąt osiem wzrostu. Tylko też muszę wiedzieć o tym pół roku wcześniej.

Wróćmy do Olsztyna czterdzieści siedem i pół roku wcześniej. Po skończeniu szkoły teatralnej profesorowie podpuszczali pana, by czekać na angaż z teatru w Warszawie. Ale się pan nie doczekał, bo dostał kilka propozycji z tzw. prowincji. Dlaczego wybrał pan Olsztyn?

Bardzo lubię wodę, ale nie lubię morza, więc co mi zostało jak nie Warmia i Mazury. Olsztyna nie znałem, ale jeździłem tu na wakacje pod namiot nad jeziora. Propozycje dostawałem z różnych regionów Polski, ale jak przyszła i z Olsztyna, który jest relatywnie blisko Warszawy, no i te jeziora, plus moja ówczesna pasja wędkarska, to zgodziłem się.

Dobrze pan pamięta to ówczesne życie pozateatralne w Olsztynie?

Bardzo dobrze, proszę pana. W zasadzie to głównie to pozateatralne pamiętam. Wyrwałem się wtedy spod skrzydeł rodziców, niespełna 22 lata. I nagle mam własne lokum, bo nie chciałem mieszkać przy teatrze. Dostałem mieszkanie teatralne w tzw. „samotniaku” przy ul. Niepodległości. Głównie rządziło się w DŚT, czyli naszym prawdziwym domu pracy twórczej. Nie kojarzę nazwy ulicy, ale ten dom stoi do dzisiaj i trafię tam z zamkniętymi oczami. Więc robiłem tam spacery albo jechałem taksówką. Pamiętam, że złamanie licznika w taksówce kosztowało cztery złote, a cały przejazd z „samotniaka” – pięć pięćdziesiąt. Więc dokładnie tyle co porcja pierogów w barze po prawej stronie ratusza. Wstępowałem tam, idąc do teatru właśnie na porcję pierogów z jagodami. 

Cóż za pamięć!

Jak u aktora, nie?

Jak już panu wspominałem przed wywiadem, skażony byłem kiedyś skłonnościami hazardowymi. Któregoś razu przegrałem w pokera całą swoją pensję. Rano budzę się bez grosza. A były to czasy, że nie oszczędzało się, tylko miało się to, co w kieszeni. I tak leżę sobie w tym moim malutkim pokoiku i nagle patrzę, a pod komodą, na której miałem wystawę butelek po winie, coś błyszczy. Zwlokłem się z łóżka, sięgam ręką w ten kurz i wyciągam… pięć złotych! Musiało mi wypaść kiedyś ze spodni, a teraz były jedynymi moimi pieniędzmi. I idąc do teatru, wszedłem z tą piątką do baru. Pytam barmankę, ile jest pierogów w jednej porcji. Nie pamiętam już, ile ich było, ale poprosiłem o jednego mniej. A ona zdziwiona: dlaczego? 

Bo mam tylko pięć złotych. 

Uśmiała się i dała mi jednak całą porcję. 

Tak miło w Olsztynie, a zagrzał pan tam niecały sezon.

W czerwcu zaczęliśmy pracę nad spektaklem, w którym grałem Gagatka, premiera była na początku sezonu, a jesienią pojechaliśmy ze spektaklem do Katowic na Ogólnopolski Festiwal Dramaturgii Krajów Socjalistycznych. I dostałem nagrodę dla młodego aktora właśnie za rolę Gagatka. Spotkałem tam też dyrektora Studenckiego Teatru Satyry z Warszawy, który poinformował mnie, że byłby zainteresowany moją obecnością w jego zespole, który to właśnie tworzy się już w zawodowym teatrze. Bo STS dostał tzw. dużą scenę, czyli znany dzisiaj Teatr Rozmaitości.

Oczywiście zastanawiałem się i poprosiłem o radę prof. Bardiniego, do którego miałem niezwykłe zaufanie, bo zawsze uważałem go za swojego mentora. A on: i co panu proponują? 

Więc dowiedziałem się, co miałbym zagrać i bardzo mnie rozśmieszyło, kiedy dowiedziałem się, że mam rolę Hultaja.

Czyli awansował pan nie tyle z Olsztyna do Warszawy, co z Gagatka na Hultaja. Co na to Bardini?

Powiedział: proszę pana, trzeba być w tym teatrze, w którym pana chcą i ważne jest, jakie jest pańskie miejsce w tym teatrze.

Wrócił pan pod Olsztyn po niespełna 20 latach, bo kupił pan sobie stary warmiński dom.

Kontakt z Olsztynem miałem w tej przerwie rzadki, więc ten dom pojawił się u mnie, jak zresztą wszystko w życiu, przypadkiem.

Na wyjazd w ferie pojechaliśmy z moim małym synem pod Poznań. I tam poznałem ciekawych ludzi z Olsztyna. Po turnusie uznaliśmy, że wszyscy pojedziemy sobie jeszcze do Poznania. A w Poznaniu oni zapytali, czy nam się gdzieś spieszy, bo jak nie, to może wszyscy pojedziemy do nich do Olszyna. I pojechaliśmy, pamiętam na Dajtki. 

Po wieczornej biesiadzie rano nie czułem się jakoś najlepiej, chyba od tego nadmiaru świeżego powietrza, więc znajomi zaproponowali, byśmy pojechali do nich na działkę nad jeziorem za miasto. Właśnie ją kupili i planowali stawiać dom. I jadąc już przez wieś, pokazują mi stary warmiński dom: a ten jest na sprzedaż. Ja mówię: to zatrzymaj się.

Oni pojechali, a ja oglądam ten dom. Trochę zaniedbany, ale taki klasyk z czerwonej cegły, z 1923 roku. Zresztą zaraz panu pokażę, bo mam kamery online. Jak tęsknie za Warmią, to sobie włączam podgląd na komórce i się rozmarzę: o, tak bym sobie teraz posiedział na tarasie.

Od sąsiadki dowiedziałem się, gdzie mieszka właściciel, pojechałem, nie zastałem go, ale jakoś po trzech godzinach udało się już ten dom oglądać. Ponoć był już chętny na niego, ktoś z Wrocławia. A ja do sprzedawcy: kroki jakieś poczynił? Nie? To ja właśnie czynię i jutro przynoszę pieniądze jako zadatek.

Pieniędzy nie miałem kompletnie. Na zadatek pożyczyłem od tych znajomych z Olsztyna, przyjechałem na drugi dzień do sprzedawcy, kładę je na stół, a on zdziwiony: a co to?

Mówię, że obiecany zadatek. A on zaczyna tłumaczyć, że tutaj na Warmii jest takie powiedzenie: „ein Mann, ein Wort”, co ma oznaczać: jeden mężczyzna, to i jedno słowo. Położył mi klucze i kazał się już gospodarować. 

Nie pytałem go nigdy potem, dlaczego mi zaufał, tym bardziej, że za dom zapłaciłem mu po pół roku, nim spółdzielnia mieszkaniowa odkupiła ode mnie zapłacone już mieszkanie, które budowało się dla mnie w Warszawie. I tak zamieniłem czteropokojowe mieszkanie w stolicy na niewielki domek na Warmii.

Ale stoi w takim miejscu i z takimi widokami, że jak były dyrektor Teatru Jaracza Janusz Kijowski przyjechał do nas pierwszy raz w odwiedziny, to siedliśmy sobie na tarasie, a on rzucił: taki dom nad jeziorem i to jeszcze z fototapetą! 

Traktuję ten dom jak letni, choć z czasem myślałem, czy w ogóle nie przeprowadzić się na stałe, jednak zimowe koszty ogrzewania tych starych murów są zbyt wysokie. 

Gdzieś doczytałem, że emeryturę pan tam planuje.

Emerytura to dla mnie oznacza jedynie tyle, że od trzech lat co miesiąc odzyskuję jakieś grosze z ZUS-u, bo tak naprawdę pracuję tak, jak pracowałem kiedyś.

Pan w tym domu miał zawał.

Ale nie dlatego, że byłem w tym właśnie domu. Zawał dopadł mnie z przepracowania i stresu. To było 35-lecie mojej pracy. Przygotowywałem spektakl – reżyserowałem i grałem w nim główną rolę. A w zasadzie cztery role, bo przedstawienie było o czterech braciach z czterema różnymi charakterami, co wymagało ogromnego wysiłku. A wszystko to zbiegło się ze zwolnieniem, z przyczyn ogólnie zmyślonych, dyrektora teatru. A ponieważ byliśmy bardzo związani, przeżywałem to i za namową zespołu oraz kolegów wystartowałem na stanowisko dyrektora, by kontynuować wizję teatru. 

Konkursu nie wygrałem, ale całość kosztowała mnie dużo emocji i stresu. Przyjechałem na warmińską wieś i dopadł mnie zawał.

Zmieniło to coś w zawodowym podejściu?

Nic. Nie dlatego, że taki bohaterski jestem, tylko dlatego, że tak głupi. 

Robił pan już bilans życiowy 70-latka?

Nie, wszystkim mówię, że za wcześnie.

Będąc na warmińskiej wsi często wpada pan do olsztyńskiego teatru. Zawodowo, z sentymentu czy na dobrą sztukę?

Na wszystko razem. Do tego teatru przywiązał mnie Janusz Kijowski. Za jego dyrekcji reżyserowałem tam trzy sztuki, a poza tym ja bardzo lubię teatr. Idę tam nie za karę, a dla przyjemności. W szkole przyteatralnej w Jaraczu byłem też w komisji rekrutacyjnej, która przyjmowała młodzież. Więc różne nitki powiązały mnie z tym teatrem. No i ten sentyment. Przecież to było moje pierwsze miejsce pracy. A to jest jak pierwsza kobieta – zawsze się ją pamięta. 

Wchodzi pan tam z dreszczykiem?

Dreszczyki to ja miałem jak pierwszy raz siedziałem w garderobie i włączono głośnik, przez który słyszałem już gwar gromadzonej publiczności. Pamiętam, że ręce mi się spociły, a nogi trzęsły. 

Zajrzałem z ciekawości do Wikipedii pod pańskie nazwisko. Treści niespełna trzy linijki, a samych ról telewizyjnych grubo ponad 100. U współczesnych celebrytów-aktorów te proporcje prezentują się zgoła odwrotnie.

Kiedyś zaproszono mnie do Australii z moim spektaklem, więc organizatorka prosiła, bym dosłał coś o sobie do wydrukowania na materiałach promocyjnych. Więc mówię: co mam pisać własny życiorys, zajrzy pani do mediów w internecie. 

Oddzwania i narzeka: wie pan co, we wszystkich wywiadach tak pan pływa, a jak już coś opowiada, to o wszystkich, tylko nie o sobie. I taka jest prawda, jak pan sam widzi, też trochę pływam i niespecjalnie o sobie coś mówię. 

A pan ma dużo pamięci w dyktafonie?

Całej i tak nie przegadamy.

A wie pan, że jak wczoraj szukałem czegoś u doktora Google, to wpadło mi nazwisko Kasperska, a to była koleżanka, która grała moją dziewczynę w przedstawieniu „Hultaj”. Zaczynam szukać i widzę plakat sztuki z 1972 roku przy jej dossier… Kurczę, wszyscy się zmieniamy, chyba nie poznałbym jej na ulicy.

Faktycznie pan pływa w tych wywiadach.
Mam tu pańskie słowa zasłyszane gdzieś w telewizji: „kiedy wspinasz się w karierze zawodowej po drabinie do góry, to nie lekceważ ludzi, których mijasz, bo kiedy będziesz spadać, znowu się z nimi spotkasz”. Piękne motto.

Taki powinno się mieć stosunek do ludzi i do życia. Nie ma powodu stwarzania innym niekomfortowych sytuacji. Po co? 

Pan starał się szukać swojego miejsca w repertuarze lekkim i nie kryje zapatrzenia na ikony farsy: Kobielę, Pokorę, Kobuszewskiego.

Owszem. Ale z Kobielą się nie spotkałem, z Kobuszewskim tak, a z Pokorą nawet bardzo tak, bo naprawdę w wielu spektaklach graliśmy wspólnie. Mieliśmy nie tylko obfite relacje zawodowe, ale i przyjacielskie.

Czemu pan typował w ten repertuar lekki?

To znowu przypadek. Otóż dostałem propozycję gościnnego zagrania w Teatrze Kwadrat w przedstawieniu „Mayday”, które jest klasycznym przedstawicielem farsy angielskiej. Z Wojciechem Pokorą zresztą. I tak oto po dziewięciu latach przeszedłem z bardzo poważnego repertuaru Teatru Nowego do bardzo niepoważnego, ale jakże trudnego repertuaru, jakim jest farsa i komedia.

Powiedział pan, że komedia jest najtrudniejsza, bo to taka precyzyjna matematyka. O co tu chodzi z tą matematyką?

W matematyce są równania. Jak się popełni błąd, to nie uzyska się poprawnego wyniku. Podobnie jest z farsą. Jeżeli reżyser pomyli się w prowadzeniu aktorów, w sytuacjach, które stwarza, kiedy ucina puentę, robi za długą albo za krótką pauzę, no to nie ma przedstawienia. Równanie nie wychodzi. 

Umknęła panu rola, której pan nie zagrał, a bardzo żałuje? Ma pan taką lukę w portfolio?

Zdając do szkoły teatralnej myślałem, że jakbym miał wybrać kierunek swojej bytności w teatrze, to raczej chciałbym dać radość publiczności, która wychodziłaby ze spektaklu z takim zrzuceniem bagażu dnia powszedniego. I przyznam, że w teatrze chyba udało mi się to. 

Choć jedna rzecz ciągnie się za mną jeszcze od szkoły teatralnej. Otóż robiliśmy kiedyś studencki spektakl „Romeo i Julia”, z którym jeździliśmy po wsiach taką przyczepą PKS-ową podczepioną do traktora. Zawsze marzyłem o roli Mercutia, a dostawałem rolę Romea. I nigdy potem nie zagrałem już Mercutia. I nigdy nie zagrałem też Papkina. 

Pan nie ma genów artystycznych, ale ojciec, ogrodnik z zawodu, zaszczepił w panu poezję. I ponoć uchowały się wiersze małego Jureczka.

Tak, mam je. 

Może pan je wyda?

Mój syn przeczytał je kiedyś i mówi: słuchaj tato, to są fantastyczne wiersze, dlaczego ich nie wydasz? A ja mu na to: to będzie twoje zadanie, jak już odejdę.

A tak na poważnie, to one nie są na poziomie, który by je predestynował do wydania. Takie miałem wtedy zapały do poezji.

Ojciec był wrażliwym człowiekiem. Pamiętam, że kiedyś na ławeczce przed domem na Marymoncie zagadnął mnie, bym odnalazł w sobie jakieś zainteresowania. I jako jedną z inspiracji podsunął niebo, gwiazdy, księżyc. Ja byłem wtedy gówniarzem, miałem 11 lat. Ale tak tę rozmowę wziąłem sobie do serca, że już tego samego wieczoru zacząłem pisać te swoje rymowanki dwu – czy czterowersowe. Zachowało się tych wierszy trzy stustronicowe zeszyty. 

Pozostając przy czasach szkolnych – pana namówiła do udziału w akademiach żona Romana Kłosowskiego, instruktorka teatralna.

Popchnęła mnie w tym kierunku i przyznam, że całkiem wsiąkłem w koło miłośników sceny. Oczywiście szkoły nie odsunąłem totalnie na bok, bo jednak, żeby coś dalej w życiu robić, trzeba mieć maturę. Zrobiłem ją, choć kulawo, bo nigdy nie byłem dobrym uczniem, dlatego zostałem aktorem, a nie np. naukowcem.

No, naukowcem pan był w Alternatywy 4. 

Aaa… no właśnie!

A propos, kto był przebrany za manekina, którego skonstruował grany przez pana wynalazca Manc?

W scenach kiedy chodził, czyli ożywiał się, za manekina przebrany był mim, o ile dobrze pamiętam Marek Gołębiowski. Wówczas był znanym mimem. 

Wracając do koła miłośników sceny, to odgrzebałem gdzieś nawet jedną z pańskich ról w „Ślubach panieńskich”.

Tak, dostałem rolę Radosta, który w sztuce jest najstarszym bohaterem, a ja byłem o cztery, pięć lat młodszy od wszystkich. Ale trzeba przyznać, że ta zabawa w teatr była bardzo profesjonalnie prowadzona przez Kłosowską. Ktoś, kto spotkał się z nią, a miał predyspozycje aktorskie, to dostawał się do szkoły teatralnej, jak np. Staśka Celińska.

Byliście sąsiadami w Alternatywy 4.

Nawet nie wiem czy nie przez ścianę.

A nawiązując jeszcze do pani Kłosowskiej, to ona nawet zaaranżowała mi spotkanie z jej mężem, by zdecydował: namawiać mnie do zdawania do szkoły teatralnej, czy nie namawiać.

I jak pana ocenił?

Powiedział: moim zdaniem powinieneś się dostać. 

Kiedyś była jeszcze możliwość skorzystania z konsultacji, gdzie – normalnie jak na egzaminie – siedzieli profesorowie i oceniali kandydata na podstawie materiału pamięciowego, który przygotował, czyli wiersza, prozy i piosenki. I albo przerywali po drugim zdaniu, mówiąc komuś, że np. strasznie sepleni, albo – tak jak mi – powiedzieli: nie wiemy jaka będzie konkurencja, ale może pan zdawać.

I okazało się, że konkurencja pozwoliła mi się dostać do szkoły teatralnej za pierwszym razem. 

Talent.
Widziałem przynajmniej kilka pana występów w kompletnie damskim przebraniu.

Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że stanę się prekursorem programu „Twoja twarz brzmi znajomo”. Byłem pięcioma czy sześcioma kobietami, ale w jednym programie sylwestrowym – „Jerzy Bończak i…”. I to „i” to były zaproszone przeze mnie kobiety, jako gospodarza wieczoru sylwestrowego, rok 1983. Bawiliśmy się. W pewnym momencie mówię do publiczności, że jedną z gwiazd będzie Marilyn Monroe, a po chwili, że jednak dostaliśmy wiadomość, że nie będzie jej, ale znajdziemy rozwiązanie. I oto wszedłem na scenę ja, niczym Marilyn, i zaśpiewałem.

Widziałem, niezła laska była z pana.

Prawda?

To był taki niemal monodramatyczny występ, bo wszystko robiłem sam, choć czasem dopuszczałem też do występu polskie piosenkarki: Geppert, Majewską, Sośnicką.

Ale co pan tak pyta o to przebranie? Wyczuwa pan jakiś seksualny podtekst?

Nie, choć zgrabnie przejdę do pańskiej fryzury. Z natury ma pan długie i proste włosy, ale i był okres mocno lokowanych. Co się stało?

No i klocuszki z tymi podtekstami damskimi zaczynają się układać.

Pan mi tu się nie wymkniesz.

Otóż robiliśmy w Teatrze Kwadrat przedstawienie. I z Markiem Siudymem byliśmy duetem śpiewających konferansjerów, obaj orientacji innej niż w rzeczywistości. No i charakteryzatorka podsunęła taki pomysł, żeby może zrobić nam te loczki „byśmy tacy ładni byli” (przedrzeźnia sam siebie). A ponieważ Marek miał zawsze krótkie włosy, to mnie kręcili włosy tym żelazkiem. No i przestraszyłem się, że jak przed każdą próbą będą mi na gorąco kręcić te loki, to je w cholerę w końcu spalą. Więc wpadłem na genialny pomysł i zrobiłem sobie trwałą. 

Ciągle pan lubi szybko jeździć samochodem? W jakich pan gustuje autach?

W szybkich.

No to wymieńmy.

Zaczynałem chyba od pięciu maluchów…

…faktycznie szybkie. 

Wtedy szybszy mógł być duży Fiat, ale nie było człowieka stać. Ale potem faktycznie zaliczyłem dużo szybszych samochodów. Dzisiaj po Warszawie jeżdżę Smartem, bo wszędzie go można zaparkować, jak hulajnogę, a w trasy i na Warmię mam wygodnego SUV-a, który ma 240 koni. Ładnie odchodzi.

Ciągle ma pan ciężką nogę?

Z wiekiem przystopowałem. A częściej ujmuję gazu, by nie spotkać się na drodze z szaleńcem. Miałem kiedyś nawet sportowy samochód, ale niedługo się nim cieszyłem, bo kierowca, nomen omen z Olsztyna, zajechał mi drogę i żebym w niego nie uderzył, musiałem się ratować ucieczką w rów. A potem uderzyłem w słup. Auto przecięło na pół chyba ze 20 cm za moimi plecami. Pamiętam, że jak już stanąłem na nogi i popatrzyłem na resztki auta, to pierwsza reakcja była taka: k…wa! Przecież ja mam jutro próbę w Kielcach i czym tam dojadę?! 

No, chyba mamy coś z tego wywiadu. Jeszcze tytuł i w zasadzie gotowe.

Przypadek. 

Jaki przypadek?

Tytuł: przypadek. Wszystko co się dzieje w moim życiu to przypadek. Przez przypadek spotkałem Kłosowską, która mnie pokierowała do teatru, przez przypadek spotkałem swoją przyszłą żonę, przez przypadek dom kupiłem pod Olsztynem. Całe życie kierują mną przypadki.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński
Obraz: Justyna Radzymińska, Camera Work Studio
Makijaż: Liliana Krupska