W dzieciństwie chciał zostać muzykiem, sportowcem, aktorem. Plan mu się częściowo udał, od 36 lat jest na scenie, a każdy koncert z jego udziałem to rockowe show. Janusz Panasewicz, wokalista grupy Lady Pank na co dzień mieszka pod Warszawą, ale jak tylko ma gorszy dzień rusza na Mazury do Olecka. Jak twierdzi – im jest starszy, tym większy sentyment czuje do krainy dzieciństwa, tylko tam potrafi złapać prawdziwą odskocznię.

MADE IN: Widziałeś na facebooku profil „Janusz Panasewicz rusza się lepiej niż Mick Jagger”?

Janusz Panasewicz: (śmiech) Tak, ten profil żyje swoim życiem, jakiś fan go założył i wymyślił sobie, że będzie wrzucał tam ciekawe memy, niekoniecznie związane z moimi umiejętnościami. Sam rzadko zaglądam i udzielam się w mediach społecznościowych, chyba że coś mnie mocno poruszy. Wolę tradycyjne metody komunikacji. Kiedyś ludzie pisali do nas o ważnych sprawach: że urodziło im się dziecko, albo że zakochali się przy naszej muzyce. Było dużo wzruszeń. Dzisiaj już się nie rozpisują, dostajemy po koncertach emotikony lub nagrania ze smartfonów. Albo ludzie podsyłają fotki na moim pomniku-ławeczce, który ostatniego lata odsłonięto w rodzinnym Olecku.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Wykorzystują cię jako ambasadora miasta?

W lokalną politykę się nie angażuję, choć jestem na bieżąco co się tam dzieje, znam władze. Ławeczka z moją podobizną stała się atrakcją turystyczną. Ostatnio zamówiłem jedzenie na dowóz do mojego domu w Starej Miłosnej pod Warszawą, otwieram drzwi, a chłopak od razu: „o, wie pan, byłem w wakacje w Olecku, mam fotkę na ławeczce”. Znaczy, że zrobiła miastu robotę. Kocham Mazury i fajnie, że mogę dołożyć swoją cegiełkę do promocji mojego regionu.

Widziałam twój pomnik w koszulce „Konstytucja”.

To spontaniczna akcja, nikt mnie nie pytał czy może ją nałożyć, tak jak i nie zapytano króla Zygmunta III na Placu Zamkowym. (śmiech) Ale chyba wiem kto jest sprawcą, to pewnie moja pani profesor od plastyki ze szkoły, mamy wspólne spojrzenie na sprawy polityczne i nie tylko. Nie miałem w każdym razie nic przeciwko tej akcji.

W piosence z ostatniej płyty Lady Pank śpiewasz „Każda władza nam przeszkadza”. W każdej mierzi was to samo?

Akurat w przypadku obecnej władzy – najbardziej kłamstwo. Wiem, że polityka rządzi się swoimi prawami, ciągłymi obietnicami bez pokrycia. Ale co innego niespełnione obietnice, które zawsze były i będą, a co innego bezczelne zakłamywanie historii. Żyję długo na tym świecie, nie trzeba mi opowiadać bajek patrząc w oczy. Brzydzę się tym i już.

Wasze teksty zawsze były politycznie i społecznie zaangażowane.

Andrzej Mogielnicki, nasz tekściarz, który mnie wyczaił i ukształtował, za którego sprawą znalazłem się w Lady Pank, jest specjalistą „od spraw społecznych”. Ma swoisty sposób patrzenia na świat, a ja się z nim zgadzam. Przygotowuje już zresztą utwory na naszą płytę, która ukaże się prawdopodobnie w 2020 roku. Dostałem już ich próbkę – zapowiada się ciekawie, bo i czasy takie są. Znowu coś wrze w narodzie.

A twoja kariera wokalna zaczęła się od „Kroniki Olsztyńskiej” Gałczyńskiego.

Jeszcze wcześniej, podczas pierwszego okresu młodzieńczego buntu był utwór „Zegarmistrz światła”, który śpiewałem z kolegami w salce PSS „Społem”. Pamiętam taki obrazek: ludzie idą nad jezioro, a my się drzemy przy otwartych oknach, żeby zwrócić uwagę na siebie. Potem zaczęła przenikać do nas muzyka z Zachodu: Pink Floyd, Emerson Lake & Palmer, King Crimson. Grywaliśmy, tak jak oni, utwory instrumentalne, improwizacje, które trwały po 20 minut. No i wypadało znaleźć do nich jakiś długi poemat, przy którym będę miał swobodę, dużo czasu na interpretację. Tak trafiłem na Gałczyńskiego, było to dosyć nowatorskie jak na tamte czasy. Wzbudzaliśmy zdumienie podczas lokalnych występów, pamiętam koncert w Augustowie i zdziwione twarze na widowni: o czym on śpiewa? Trochę ekscentryczne to było zapewne.

Kiedy nastąpił przeskok: od poezji do rocka?

Jeszcze po drodze była klasyka w szkole muzycznej w Białymstoku. Przedłużałem szkołę, aby nie iść do wojska, ale i tak nie udało mi się go uniknąć. Uczyłem się śpiewu solowego, czytania nut, zgłębiałem muzykę poważną, ta wiedza na pewno gdzieś zaprocentowała. Ale mimo że mnie tam lubili, wiedzieliśmy wszyscy, że to nie moja bajka. Rozważałem wtedy czy nie zostać instruktorem w Regionalnym Domu Kultury w Olecku. Potem jednak trafiłem do wojska i zespołu Desant, znienacka pojawił się zespół Lady Pank i z dnia na dzień życie wskoczyło na inny tor.

 

Kto zaraził cię miłością do muzyki?

Rodzice, głównie tato. Choć moja 92-letnia mama jeszcze parę lat temu śpiewała w kościelnym chórze, głos i kondycja jej nie opuszczają. Ojciec za to był multiinstrumentalistą. Pracował na poczcie, był zastępcą naczelnika. A kiedy wracał z pracy, często sięgał po akordeon, skrzypce, grał na instrumentach klawiszowych. Dużo się u nas śpiewało i grało, zwłaszcza w czasie świąt, ja i bracia znaliśmy wszystkie kolędy. Zresztą w innych mazurskich domach było podobnie. A potem w latach 60. przyszła czystka gomułkowska i wielu moich kolegów z podstawówki powyjeżdżało do Niemiec. Pozostały puste domy, wioski. Do dzisiaj pamiętam ich nazwiska, czasem wpadali na koncerty kiedy graliśmy w Niemczech. Tamten wielokulturowy tygiel, pozbawiony agresji i tolerancyjny, wraca do mnie często we wspomnieniach. Zachłannie szukam w filmach, literaturze, spotkaniach z ludźmi tego mazurskiego świata, języka, który pamiętam z dzieciństwa. I jak mi jest źle, to wsiadam w samochód i jadę do Olecka.

I co tam robisz?

Wędkuję na przykład. Mam parę miejsc na jeziorach, np. w Gąskach, gdzie bywam z kolegami wędkarzami. Nie jestem jakoś wymagający, kręcą mnie nawet zwykłe płotki. Mazury to nie tylko krajobraz jedyny w swoim rodzaju. To forma spędzania czasu, obserwowanie, nasłuchiwanie, kontemplacja przyrody. Nawet w listopadzie mają swój nieodparty urok. Lubię zajrzeć do pubu „Prosto z mostu” nad rzeką Legą – dawnej kawiarni „Zamkowa”, gdzie usłyszałem po raz pierwszy Rolling Stonesów, chodziłem na koncerty i grałem.

Nocujesz w rodzinnym domu?

Nocuję najczęściej w starych hotelach gdzieś na Mazurach, kojarzą mi się z młodością, trasami Lady Pank. Na podwórku, gdzie się wychowałem w Olecku, powstał hotel „Wenus, Mars” – jak tytuł naszej piosenki. Na co dzień mieszkam w lesie, a jednocześnie mam 15 minut drogi do Pałacu Kultury. Zdawałoby się idealnie, wielkie miasto, a obok domu zieleń. Ale im jestem starszy, tym większy sentyment czuję do krainy dzieciństwa, tylko tam potrafię złapać prawdziwą odskocznię. Moja rodzina też kocha te wyjazdy na Mazury. Niestety, nie udało mi się zarazić pasją wędkowania moich 11-letnich synów, za to mamy inne wspólne hobby – piłka nożna.

Stomil Olsztyn lubicie?

Oczywiście wolimy klub Czarni Olecko, bo sam grałem w tej drużynie. Wspieram ich, chociaż nie mogą wyjść z trzeciej ligi, to za małe miasto i fundusze. Nigdy nie byłem na meczu w Olsztynie, ale pamiętam finał Pucharu Polski na waszym stadionie w 1989 roku, grała Jagiellonia Białystok z Legią Warszawa, moim najbardziej ukochanym klubem. Wracaliśmy wtedy z koncertu, nie było komórek, nasłuchiwałem od taksówkarzy jaki jest wynik. Dzisiaj jestem zapraszany do mediów jako komentator, kiedy grają na przykład Ronaldo czy Messi. Moja pasja do piłki to takie kolejne wcielenie.

Masz chyba jeszcze jedno – aktorstwo.

W dzieciństwie chciałem być wszystkim – muzykiem, sportowcem, aktorem. Te tęsknoty nadal we mnie siedzą i żadnej nie uważam za gorszą czy lepszą. Zresztą gusta i potrzeby cały czas się zmieniają. Żeby wiedzieć co ci smakuje, trzeba chcieć tego życia próbować.

W szkole średniej marzyłem, żeby dostać się do łódzkiej filmówki. Wyszło inaczej i do filmu wszedłem innymi drzwiami. Moje największe wyzwanie to film „Nic” Doroty Kędzierzawskiej. Bardzo bałem się tej roli, tylu poważnych aktorów. Ale Dorota zobaczyła mnie i powiedziała: „to on”. Zagrałem też w kilku studenckich etiudach filmowych, serialach – ostatnio bezdomnego Arnolda w krótkometrażowej etiudzie „Kino”. Kiedy przesyłają mi scenariusze, a ja czuję, że dźwignę rolę, chętnie w to wchodzę. Poza tym jestem kinomanem, mam listę „co warto obejrzeć”, odhaczam sobie na niej wszystkie filmy, które robią jakiś szum.

Widziałeś „Kler”?

Jasne, kilka dni po premierze. Porządne, prawdziwe kino, spokojne wbrew powszechnej opinii. Najbardziej ujęła mnie niejednoznaczna, genialna rola Braciaka. Lubię taką twórczość, która daje do myślenia, pokazuje fragment rzeczywistości.

Na czym polega fenomen muzyki z lat 80., 90.? Dlaczego dzisiaj tak trudno stworzyć hit, który przetrwa pokolenia?

To wynika z przesycenia rynku. Ludzie mają możliwość ściągania wszystkiego ze świata i konfrontacji z tym, co dzieje się w Polsce. Ale szalone lata 80. i 90. w ogóle były najlepszym okresem w historii świata pod względem tworzenia muzyki. Miały na to wpływ zmiany polityczne i społeczne, ogólny, inspirujący do tworzenia klimat. Powstawały utwory ponadczasowe. Teraz młodzi ludzie chyba nie mają w sobie takiej przestrzeni, ładunku historycznego, aby stworzyć coś, co przetrwa pokolenia. Programy telewizyjne pokazały, że jest wielu ludzi świetnie śpiewających, natomiast bardzo niewielu robiących coś naprawdę wartościowego. Można ich policzyć na palcach jednej ręki. Na naszych koncertach pojawiają się ludzie, którzy nie załapali się na lata 80., a mimo tego nasza muzyka ich porusza. Tak jak mnie nadal porusza muzyka Ewy Demarczyk, Wojciecha Młynarskiego czy Grechuty. Bo niesie w sobie przesłanie, które się nie starzeje: sprawiedliwość, dobroć, szacunek.

Zdarza ci się mieć tremę?

Za każdym razem przed wyjściem na scenę, a zagraliśmy już grubo ponad 10 tysięcy koncertów. Wszystko zależy od dnia, nastroju, energii publiki. Zapominam też czasem tekst, w końcu gramy utwory z ponad 20 płyt. Takich sytuacji zdarzyło się mnóstwo. Pamiętam na przykład koncert w Katowicach, który graliśmy w filharmonii. To był chyba 1986 rok. Mnóstwo ludzi na widowni, śpiewałem piosenkę „Tacy sami”. Byłem tak spięty, bo płyta dopiero wyszła i te teksty jeszcze nowe, że w pewnym momencie zaśpiewałem „samotna jak mysz” zamiast „samotna i zła”. W tym momencie Janek Borysewicz i pozostali muzycy spojrzeli na mnie z totalnym zaskoczeniem w oczach, które potem przerodziło się w śmiech. Nie wiedzieliśmy czy kontynuować utwór, ale koledzy tak się „ugotowali”, że musieliśmy zaczynać jeszcze raz. Publiczność na koncertach skanduje najczęściej, co chce usłyszeć.

I pewnie są to przeboje z waszej pierwszej płyty.

Ta pierwsza pozostanie najważniejsza, to ona otworzyła nam drogę. Minęło 35 lat od jej wydania, więc nagraliśmy „LP1” – remake z udziałem innych muzyków. Rok 2018 upłynął pod znakiem wspomnień z początków naszej działalności. Nawet ciuchami podkreślamy styl sprzed 30 lat.

Masz stylistę czy sam się ubierasz?

Najczęściej coś sobie wymarzę i wyszukuję ciuchy w internecie, czasem kupuję coś w niszowych sklepach w Berlinie czy Londynie. Kombinuję jak przed laty, tylko teraz mam łatwiej. Kiedyś się przerabiało, szyło. Moja mama, kiedy przed laty przebywała w Stanach, na moją prośbę przysłała mi materiał w paski. Zaniosłem go do krawca razem ze starymi jeansami, aby uszył na ich wzór spodnie. Moda zatacza koło, lata 80. są na topie, więc fajnie zbiega się to wszystko z naszym jubileuszem.

Żałujecie czegoś? Na przykład, że nie zagraliście trasy z Madonną?

Fakt, w latach 80. mieliśmy szansę odbyć wspólną trasę z Madonną, która wydała wtedy pierwszą płytę z singlem „Material Girl”. To był moment stanu wojennego w Polsce, musielibyśmy zostać w USA na dłużej, nie wiadomo było co się wydarzy. Kariera była niepewna, a Madonna jeszcze przed szczytem popularności. Nie byliśmy w każdym razie przygotowani mentalnie na taki ruch. Ale jakiś żal pewnie pozostał w każdym z nas.

Macie jakieś koncertowe wspomnienia z Olsztyna?

Kiedyś w latach 80. przyjechaliśmy tu na koncert i nocowaliśmy w Hotelu Kormoran. Napatoczyłem się w nim na aktora Jana Himilsbacha, który biesiadował ze znajomymi i swoim pieskiem. Zapytał czy gramy koncert, a ja wręczyłem mu specjalne zaproszenie. Liczyłem, że wpadnie, czekałem na niego przy wejściu do Uranii, ale niestety nie pojawił się. W Uranii graliśmy kilka razy, to kultowe miejsce nie tylko ze względu na koncerty, bo powstały dużo ciekawsze hale. Ale jak kiedyś powiedział Zbigniew Hołdys, to jedyna w Polsce sportowa hala w której można nagrywać płytę i brzmienie będzie jak w studio. Nie mogę się doczekać grudniowego koncertu u was. Z wiekiem jestem coraz bardziej sentymentalny, lubię wracać do miejsc z przeszłości. I nieustająco czuję podekscytowanie przed kolejnym spotkaniem z publicznością.

O tym będzie książka „Panas”, którą tworzysz?

Będzie trochę historii z mojego barwnego życia, będą historie zza kulis koncertowych i wspomnienia z ukochanych Mazur. Będą po prostu wszystkie twarze Panasa.

Rozmawiała: Beata Waś, obraz: Jacek Poremba