Świątynia sztuki, ale w różnych jej formach, otwarta na eksperymenty i publiczność w jeansach – Warmińsko-Mazurska Filharmonia, jej nowa wizja i dyrektor Alexandr Iradyan, który od tegorocznego sezonu dzieli pracę zawodową między Berlinem, a Olsztynem.
MADE IN: Muzyka to język uniwersalny, ale czy zawsze wystarcza do komunikacji, choćby z orkiestrą?
Alexandr Iradyan: Nauczyłem się podstawowych słów po polsku: liczb czy stwierdzeń typu „za głośno”, które pomagają w pracy nad utworami. Staram się być konkretny w słowach, ale też dużo przekazuję gestami i mimiką. Dyrygowanie to głównie fizyczna praca. Bywam nadmiernie ekspresyjny – zdarza mi się krzyknąć lub wykonać niespodziewaną woltę ciałem, kiedy chcę wyrazić jakiś mocny moment w utworze.
Warmińsko-Mazurska Filharmonia i jej nowa wizja. Czy współpracownicy „kupili” twoją wizję programu artystycznego?
Dostaję od nich duże wsparcie w realizacji moich artystycznych marzeń. Tutejsza orkiestra to 60 osobowości, które muszę okiełznać. Daję ludziom przestrzeń do wyrażenia siebie, otwarcia się. A kluczem do sukcesu jest rozmowa i wysłuchanie drugiego człowieka. Rodzaj „flow” poczułem już od pierwszego koncertu, który zagraliśmy podczas Międzynarodowego Konkursu Dyrygenckiego im. Arama Chaczaturiana w Erewaniu w 2021 roku. Dyrygowanie orkiestrą olsztyńskiej filharmonii było w nim nagrodą. Po tym wydarzeniu dostałem propozycję dyrygenta gościnnego w sezonie 2023/2024, a od tego – dyrektora artystycznego.
Olsztyńska publiczność jest gotowa na twoje pomysły?
Mam wrażenie, że nie do końca jest gotowa na nowości, ale też ich nie odrzuca. Z zaciekawieniem słucha muzycznego powiewu świeżości, mimo że podczas koncertów nie okazuje emocji. Tak było choćby podczas nocy muzyki elektronicznej. Kamienne twarze słuchaczy, statycznie siedzących na krzesłach, początkowo zbiły mnie z tropu – myślałem, że skończy się buczeniem. Ale na koniec były komplementy i owacje.
Może taki jest nasz polski temperament.
Tak myślę. W Berlinie te same utwory mają zupełnie inny odbiór. Ludzie z łatwością wyrażają emocje ciałem, mimiką, wstają z krzeseł, rozmawiają, chcą się wyluzować. Polscy słuchacze są wymagający, bardzo skupieni, chłoną każdą nutę. Wyrażanie uznania zostawiają sobie na koniec koncertu albo dzielą się nim dopiero w kuluarach. Polski uśmiech jest specyficzny, zachowawczy – dopiero się go uczę.
Jaka powinna być dzisiejsza filharmonia? Domem muzyki poważnej, muzycznych eksperymentów, łamania konwenansów?
To świątynia sztuki w różnych wymiarach i formach. Nie powinna skupiać się tylko na muzyce klasycznej, romantycznej czy współczesnej. Najważniejsze, aby dawała emocje, momenty szczęścia, uniesienia. Jak w sklepie ze słodyczami: jedni lubią klasyczną ciemną czekoladę, inni żelki o dziwnym kształcie. Dlatego nie zamykam się na żadne gatunki, chcę dawać słuchaczom szeroki wybór. Warmińsko-Mazurska Filharmonia to największy ośrodek kultury muzycznej na Warmii i Mazurach, ale skala jego oddziaływania jest inna niż np. filharmonii berlińskiej. Jednak poprzez wykonywanie repertuaru wysublimowanego, ambitnego, może spełniać podobne funkcje jak największe ośrodki muzyczne na świecie.
Czy Warmińsko-Mazurska Filharmonia ma jakieś luki, brakuje czegoś w repertuarze?
Jedyną luką jest zaufanie słuchaczy. Na otwarcie sezonu zaproponowałem polskie prawykonanie „Inferno” z baletu „Dante” Thomasa Adèsa – mało znany, wymagający utwór. Byliśmy szóstą orkiestrą na świecie, która go wykonała. Feedback publiczności? Wow! Potem wykonaliśmy III Symfonię Krzysztofa Pendereckiego, po której na drugi dzień nie mogłem wstać z łóżka. Moje ciało było wyczerpane wysiłkiem i koncentracją na najwyższym poziomie. To był taki wyrzut adrenaliny, że jeszcze trzy godziny po koncercie pociłem się. Nie sposób, aby taka energia nie udzielała się widowni.
Choć pewnie niełatwo sprzedać bilety na utwory mało znane.
To prawda – niełatwo jest przekonać słuchaczy do utworów trudnych, mało granych. Ale na pewno warto próbować, zaskakiwać. Chcę osiągnąć taki poziom zaufania, aby kupowali bilety w ciemno.
Jak na tzw. koncert Schrödingera 6 grudnia? Pozwoliliście słuchaczom w ankiecie internetowej wybrać repertuar, który poznają dopiero w chwili rozpoczęcia wydarzenia.
To jeden z eksperymentów, aby lepiej poznać ich oczekiwania i gust. Sporo osób odpowiedziało na tę ankietę, wybierając z repertuaru europejskiego od XVII do XX wieku. Schrödinger, fizyk i noblista, jest twórcą teorii, którą zilustrował z pomocą kota w pudełku. Dopóki nie otworzymy pudełka, nie wiemy, czy jest żywy. Znalazłem w tym metaforę dla „życia” utworu. Poprzez wciąganie do zabawy publiczności budujemy komunikację. Bo filharmonia to miejsce wymiany energii, emocji, a nie sztywnego podziału widz – wykonawca.
Kiedy usłyszymy twoje utwory w Olsztynie?
20 grudnia gramy familijny koncert „Beethoven w górach” z udziałem narratora. To opowieść pełna osobistych wątków – o chłopcu żyjącym w armeńskich górach, który ma ogromną pasję do muzyki. We śnie zbiera własną orkiestrę, aby wykonać IX Symfonię Beethovena. Pomaga mu w tym babcia, śpiewaczka operowa.
W wieku 16 lat wykonałeś własny koncert fortepianowy z Narodową Orkiestrą Filharmonii Armeńskiej. Muzykę masz w genach?
Rodzice są chemikami, ale tato ma dobry słuch i głos. Kiedy w dzieciństwie odwiedzałem go w laboratorium, już z daleka słychać było jego śpiew. Otaczałem się ludźmi, którzy nie byli profesjonalistami, ale kochali muzykę. Teraz miewam do czynienia z zawodowymi muzykami w różnych częściach świata, którzy grają jakby za karę. Może to kwestia wypalenia zawodowego, życia na autopilocie, bez pasji. Ja staram się żyć tak, aby każdego dnia czegoś się nauczyć, coś stworzyć, dołożyć cegiełkę do lepszego świata.
Jaka aktywność przeważa teraz w twoim życiu?
Mieszkam w Berlinie od kilku lat, prowadzę wykłady na tamtejszym uniwersytecie i dyryguję, dopasowując zajęcia do grafiku Filharmonii w Olsztynie. Olsztyn jest przytulnym miastem – życie płynie tu znacznie wolniej, dlatego cieszę się na każdy powrót. Dużo jeżdżę pociągami, ogarniam wówczas sprawy organizacyjne, a w międzyczasie słucham muzyki.
Jakiej?
Różnej, nawet heavy metalu. Jestem fanem Marilyna Mansona, lubię jazz, bossa novę. W młodości grałem w czteroosobowym zespole, wykonującym ormiański folk a capella. Bardzo mi tego brakuje, ale na tym etapie zawodowym pewnych rzeczy nie wypada już robić.
Obowiązuje cię etykieta?
Tak, choć z drugiej strony uważam, że filharmonia to miejsce dla wszystkich. Przekraczanie jej progu nie wymaga noszenia fraka. Zależy mi, aby zaglądali do nas młodzi ludzie – nikt nie zamknie przed nimi drzwi, jeśli przyjdą w jeansach. Chcę, by złapali bakcyla muzyki na żywo, odkryli, że daje emocje, powera, że po prostu jest cool. Dlatego tak ważne jest zaufanie. Jeśli słuchacze dadzą nam szansę dotrzeć do ich serc, jestem pewien, że pozostaniemy w nich na długo.
Rozmawiała: Beata Waś, obraz: Michał Bartoszewicz