Pisanie, nawet dla nagradzanych i doświadczonych autorów, bywa męczące. Ale bez względu na to, czym dla nich jest tworzenie, robią to w taki sposób, że ich czytelnicy tylko czyhają, kiedy coś nowego wydadzą. Jak kreują bohaterów i sterują potem ich życiem Mariusz Sieniewicz, Tomasz Białkowski, Katarzyna Enerlich oraz Włodzimierz Kowalewski?
 
 
Włodzimierz Kowalewski: literatura bywa czymś w rodzaju zabawy
Choć pisząc tworzy fikcyjną rzeczywistość, sam często woli sięgnąć po literaturę pozbawioną fikcji – po epistolografię, eseje historyczne lub pamiętniki. Dlaczego? Włodzimierz Kowalewski uważa, że to już takie skrzywienie zawodowe, ponieważ czytając prozę, od razu zwraca uwagę na warsztat, zabiegi artystyczne i powtarzające się motywy.
 
Książki Kowalewskiego są jak wehikuł czasu, zabierają w podróż. Czytając „Excentryków” czy „Powrót do Breitenheide”, zanurzamy się w przeszłości, w Ciechocinku lat 50. i Prusach Wschodnich z początku XX wieku. Autentyczność opisywanych scen nie byłaby możliwa bez researchu poprzedzającego pisanie. – Pamiętam jak przed napisaniem opowiadania „I utonął Księżyc w stawie…” spędziłem kilka dni nad magazynami dla pań z lat 30., pilnie wynotowując nazwy modnych tkanin, perfum, firm kosmetycznych i fasonów kapeluszy – wspomina Włodzimierz Kowalewski. – Gadżety, reklamy, moda danej epoki, charakterystyczne nazwy – to wszystko wpływa na smak i koloryt opisywanej sytuacji.
 
Dla Włodzimierza Kowalewskiego literatura bywa czymś w rodzaju zabawy. W końcu chodzi o tworzenie postaci, ich charakteru i wyglądu, wymyślanie im życia, ale też i śmierci. – Jeżeli powiem, że to zabawa w Pana Boga, to”¦ zabrzmi to bardzo poważnie – porównuje.
 
W jego przypadku nie ma mowy o zabawowym podejściu do pisania. Często budzi się w nocy tylko po to, by zapisać jedno zdanie lub zmienić jakiś dialog. A gdy gonią go terminy, jest zdolny do mobilizacji, o którą sam by siebie nie podejrzewał. Autor o pracy nad scenariuszem do serialu o polskich Habsburgach z Żywca „Królowie i wygnańcy”: – Pod koniec września, kończąc scenariusz nad którym pracowałem przez 10 miesięcy, usiadłem do pisania o dziwiątej rano, a wstałem od klawiatury następnego dnia w południe, już z gotowym tekstem.
 
Najczęściej inspirują go własne przeżycia. Bywa, że trudne i głębokie. Tak było w przypadku „Bóg zapłacz!”, którą Kowalewski pisał w trakcie śmiertelnej choroby ojca.
– Pierwszy raz w życiu widziałem takie miejsce, ludzi naznaczonych śmiercią, ich wzajemne relacje i zachowania zupełnie nie takie, jak w literaturze czy filmie – zauważa.
 
Pisze również po to, by pokazać zmiany zachodzące w społeczeństwie, jak „Rude włosy nocą”, które obrazują okres transformacji ustrojowej początku lat 90.
Wkrótce czytelnicy Włodzimierza Kowalewskiego będą mogli obejrzeć na dużym ekranie historię „Wielkiego jazzu w małym Ciechocinku” opisanej w „Excentrykach”. W rolach głównych wystąpią Maciej Stuhr i Sonia Bohosiewicz.
 
 
Tomasz Białkowski: pisanie jest męczące
Urodzony w Jezioranach Tomasz Białkowski napisał do tej pory 10 książek, choć jak podkreśla, pisanie jest dla niego męczące i zawsze odwleka ten proces, jak tylko może. – Pisanie to stan bliski schizofrenii. Tworzenie kolejnych postaci, ich psychiki, motywacji może być wręcz niebezpieczne dla zdrowia.
I choć tak twierdzi, zdarzało się, że publikował kilka książek w tym samym roku. Tak było w 2008 roku, kiedy ukazały się „Pogrzeby”, „Mistrzostwa świata” i „Zmarzlina”, jak i dwa lata temu, kiedy premierę miały dwie części trylogii kryminalnej jego autorstwa: „Drzewo morwowe” oraz „Kłamca”.
Pisać zaczął stosunkowo szybko, w szkole średniej. Co ciekawe, pierwszym tekstem, który odważył się poddać profesjonalnej ocenie, nie było opowiadanie czy powieść z których jest obecnie znany, a dramat „Drzewo”, który kilka lat później został wydany przez kwartalnik „Fa-Art”.
 
W procesie twórczym Tomasz Białkowski niewiele pozostawia przypadkowi: – Przygotowując się do pisania, szukam informacji w starych numerach gazet czy w internecie. Gdy chcę się odnieść do wydarzeń historycznych, oglądam kroniki filmowe, odsłuchuję archiwalne nagrania radiowe, staram się dotrzeć do żyjących świadków wydarzeń, które chciałbym opisać. Wykorzystuję mapy, plany, albumy fotograficzne, odwiedzam wreszcie miejsca, o których później piszę.
I na koniec wyliczanki dodaje: – Zaczynam pisać dopiero wtedy, kiedy mam już ostatnie zdanie książki. Wówczas piszę scenami i rozdziałami.
 
Nie wszystko da się jednak zaplanować. Czasami bywa i tak, że jego książki, a w zasadzie przyczynek do powstania części z nich, jest dziełem przypadku. Taka sytuacja miała miejsce przy „Zmarzlinach”, które powstały po tym, jak Białkowski dowiedział się z lokalnych mediów o przypadku celowego pozostawienia zimą inwalidy na pewną śmierć w okolicy olsztyńskiego dworca.
 
W 2012 roku, po 10 latach od wydania swojej pierwszej książki, Białkowski zadebiutował jako autor coraz popularniejszych w Polsce kryminałów. Choć powieści detektywistyczne uznawane są przez wielu za mało ambitną literaturę, on sam twierdzi, że są znacznie trudniejsze w pisaniu: – Praca nad powieścią obyczajową nie wymaga tak żelaznej dyscypliny jak kryminał. Ta pierwsza pozwala na swobodniejsze eksploatowanie języka i wyobraźni. Kryminał już nie. Jest piekielnie logiczny, wręcz matematyczny.
 
W sierpniu ukazała się najnowsza jego powieść, „Powróz”. Główną rolę, po raz pierwszy w jego twórczości, odgrywa kobieta, Iga Szpica. W przyszłym roku powinna ukazać się kolejna część cyklu z tą bohaterką. Obecnie pisarz celebruje okres tzw. międzypisania, kiedy skończył jedną książkę, a kolejnej jeszcze nie zaczął. Unika pisania jak ognia, woli czytać innych autorów. Jednak niedługo przyjdzie czas planowania nowej powieści, a wtedy,
jak mówi, zacznie się robić coraz bardziej nerwowo.
 
 
Katarzyna Enerlich: historia snuje się jak nić babiego lata
12-letnie dziewczynki bawiły się niegdyś w sklep albo ubierały lalki. A Katarzyna Enerlich w tym wieku bardzo dużo czytała. Któregoś dnia pomyślała, że skoro czytanie jest tak przyjemne, to może i pisanie takie jest? Tak powstało pierwsze opowiadanie, a potem artykuł opublikowany w „Płomyku”.
Już jako dorosła kobieta imała się wielu zawodów. Uważa, że każda z tych prac pomogła jej w dzisiejszym pisaniu. – Gdybym nie była opiekunką osób starszych, nie usłyszałabym historii podopiecznych, które potem wplatałam w moje powieści i opowiadania. Natomiast dziennikarstwo nauczyło mnie słuchania ludzi, skrupulatności i chęci opowiadania, jak było naprawdę – przyznaje.
 
Akcja większości książek Katarzyny Enerlich dzieje się na Warmii i Mazurach, ponieważ rodzina autorki z dziada pradziada zamieszkiwała tereny Prus Wschodnich. – Niezwykłe uwielbienie dla tego regionu mam głęboko w sobie.
Zaczynam wierzyć w pamięć genów… – komentuje.
 
Przed powstaniem książki pisarka spotyka się z ludźmi. Słucha ich. Poznaje miejsca, w których żyją. Inspirują ją przeczytane książki, usłyszane w radiu reportaże i obejrzane programy. – Jakoś się to we mnie układa, rozwarstwia albo scala, to wszystko jest żywe i pulsujące.
 
Historia sama powstaje. Snuje się w głowie jak nić babiego lata. Potem siadam i przepisuję z głowy na czysto.
Wtedy zapada w stan, który określa mianem „wewnętrznej emigracji”. Zamyka się w domu. – Nie mam wtedy przy sobie zbyt wielu ludzi. Przed wewnętrzną emigracją robię nawet zapasy żywieniowe.
 
Pisanie uważa za pracę taką samą jak inną. Musi narzucać sobie rygor, bez którego nie publikowałaby dwóch, trzech książek rocznie. Praca w domu, wbrew pozorom, nie jest łatwa, bo rozprasza ją proza życia: gotowanie, prasowanie czy pielenie w przydomowym ogródku.
– A książka w tym czasie leży i czeka – ubolewa
 
 
Mariusz Sieniewicz: książki domagają się wyrażenia
Czy pisanie można traktować jak chorobę? Tak. Choćby dlatego, że bywa zaraźliwe i do tego męczące. Potwierdza to Mariusz Sieniewicz, na którego „wirus pisarstwa” przeniósł się z jego nauczycielki języka polskiego i poetki Alicji Bykowskiej-Salczyńskiej. Natomiast tworzenie, jako stan chorobowy, objawia się u niego obsesyjnymi myślami, które ciągle powracają, aż do momentu przelania ich na papier.
 
Początków swojego tworzenia upatruje w „hormonalno-intelektualnej potrzebie ekspresji”, której rozwój przypadł na okres nauki w technikum elektronicznym.
– Zacząłem wówczas popełniać pierwsze teksty: impresje na pograniczu eseju i prozy poetyckiej – wspomina.
Nie ma w zwyczaju przygotowywać się do pisania książek, ponieważ – jak mówi – one same do niego przychodzą i domagają się wyrażenia: – Noszę w sobie obrazy, głosy, postaci. W chwili, gdy nie pozwalają mi żyć, muszę się ich pozbyć, wyrzucić na zewnątrz pod postacią tekstu.
Wszystko to przychodzi do niego pod wpływem życia, konkretnych wydarzeń.
 
Według Mariusza Sieniewicza wena twórcza jako taka nie istnieje. Tworzenie jest dla niego konsekwencją czytania (pisarz uważa samego siebie za „papierojada”, czytając większość ukazujących się tytułów w obrębie prozy artystycznej), jak i pojawiania się elektryzującego wydarzenia, obrazu lub myśli.
Choć główną postacią „Walizek hipochondryka”, najnowszej powieści Sieniewicza, jest mężczyzna, to autor woli opisywać rzeczywistość z perspektywy kobiety.
Uważa, że takie ujęcie daje o wiele więcej możliwości przyglądania się światu. – Perspektywa faceta to nuda i przewidywalność. Faceci nie są w stanie mnie niczym zaskoczyć – ucina.
 
Nową perspektywę twórczą daje Sieniewiczowi ścisła współpraca z olsztyńską Sceną Margines. Jego zdaniem mowa aktorska jest niezwykłym sprawdzianem języka literackiego. – W teatrze o wiele mocniej widać szwy dialogów, czasem ich niezamierzoną sztuczność i drętwotę.
To uświadomiło mi, że wciąż muszę uczyć się pisania dialogów.
 
Tekst: Ita Skwarczyńska
Rysunek: Jarek Gach