Twierdzi, że gdyby stworzył taką piosenkę o jaką mu chodzi, to przestałby już dalej pisać. Na szczęście Piotr Bukartyk puścił za chwilę oko dla żartu. Zresztą akurat jego fani nie pozwoliliby mu na to. A jak ta twórczość wygląda zza kulis?

MADE IN: Olsztyński zamek wywołuje jeszcze dreszcz emocji?

Piotr Bukartyk: No oczywiście – tu była pierwsza duża scena na której wystąpiłem. Zostałem oddelegowany przez panią od polskiego, ale najpierw musiałem przejść eliminacje szkolne, jakieś międzyszkolne, miejskie, wojewódzkie, aż dojechałem właśnie na Olsztyńskie Spotkania Zamkowe. Zdumiewające, że dotyczyło to poezji, której szczególnym admiratorem nie byłem, ale pamiętam w tym całym sicie kwalifikacji, że jak się nauczyło wiersza i gdzieś jeździło, to dawali zwolnienie ze szkoły. Znalazłem sobie wtedy kategorię „poezja śpiewana”, bo znałem już trzy akordy na gitarę, więc przy ubogiej konkurencji w szkole, za specjalnie nie było nawet z kim przegrać. 

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Zaśpiewałem w Olsztynie wiersz, który wziąłem z popularnego tygodnika „Razem”, młodej poetki, o umieraniu jesienią. Wzruszające. Ułożyłem melodię, a potem od znanego krytyka ze Szczecina usłyszałem: „pan za bardzo naśladuje Jana Wołka”. 

I tym samym dowiedziałem się o istnieniu kogoś tak wielkiego jak Jasiu. Jak usłyszałem go potem pierwszy raz, to pomyślałem sobie: Boże, ja niby naśladuję faceta, który tak wymiata na gitarze i śpiewa piękne, mroczne i mądre pieśni…

W drugiej klasie ogólniaka poznaliśmy się już i od tamtej pory przyjaźnimy się. Czasem zaprasza mnie na wernisaże, bo jest też przecież malarzem.

Właśnie za dwa tygodnie jedziemy na kolejny, do Łękuka Małego na Mazury.

Znam, grałem tam, właśnie Jasiu mnie zaprosił. Nawet w trakcie pleneru namalował mi widok tego folwarku w zimowych tonacjach. Wisi u mnie w jadalni.

Wracając do Olsztyńskich Spotkań Zamkowych – dwa razy zdobyłeś nagrodę, w latach 1982/83. Czy jako nastolatek korzystałeś już z tego pozakoncertowego życia?

Ja głównie byłem zorientowany na to życie pozakoncertowe. Wyjeżdżało się z dala od domu, było się licealistą, a tu przyjeżdżały młode artystki recytujące poezję. One wszystkie były natchnione, a ja byłem pod wielkim wrażeniem tych młodzieżowych okoliczności męsko-damskich. Te całonocne rozmowy – podkreślam – wyłącznie o wielkiej sztuce, plus napoje, które tym rozmowom o sztuce towarzyszyły…

Jak się wtedy świętowało w Olsztynie?

Podczas mojego pierwszego przyjazdu na warsztaty, bodajże w roku 1980, czy 81, poznałem dwóch zaawansowanych już wiekiem kolegów. Mieli po 19 lat. To Piotrek Bałtroczyk i Mirek Czyżykiewicz. Ja miałem 16 lat, więc opiekowali się mną, a nasz skład od razu poszerzył się o miejscowe piwo, które – jak dziś pamiętam – miało nazwę prostą, ale przemawiającą do wyobraźni: 0,333. Miałem ambicje zrobić plan minimum: te 333 piwa. Ale jak mówi rosyjskie powiedzenie: wypił mniej niż chciał, niestety więcej niż mógł.

Wspomniani koledzy pomogli dotrzeć mi autobusem do akademika na Kortowo i był to mój pierwszy kontakt z życiem akademickim.

Za godzinę koncert. Ponoć aż do 35. roku życia trema zżerała cię przed wejściem na scenę.

Paraliżowała mnie całkowicie. Zawsze chciałem tylko pisać piosenki. Stale podejmuję próby grania i może kiedyś mi się to uda, bo cały czas są to próby nie do końca udane. Jak już bym stworzył taką o jaką mi chodzi, to przestałbym. (uśmiał się)

A kto to osądzi czy ona jest udana?

Ja.

Można kokietować tym w nieskończoność.

Oczywiście. Na tym polega całe to zajęcie, że można z czystym sumieniem prawić sobie takie podstępne komplementy. A poważniej – nie chciałem śpiewać, bałem się tego. Ale robię to, bo nikt nie wiedział jak zaśpiewać to co napisałem.

No, z „Kobietami jak te kwiaty” Zamachowski nieźle zamieszał.

Ale tak jest z piosenką, kiedy weźmie ją na warsztat ktoś tak popularny i utalentowany jak Zbyszek. Mało tego, dopiero wtedy na tę piosenkę zwraca się uwagę. I to do takiego stopnia, że pytano mnie, czemu śpiewam piosenkę Zamachowskiego. 

Nigdy nie wkradłem się głębiej w serca jako grajek amatorski, jednak układacz piosenek, myślę, jest ze mnie przyzwoity. To zresztą daje mi prawo do występów, bo nie śpiewam czyichś piosenek. Są ludzie z branży, którzy traktują mnie jako wokalistę. Mało tego, zapominają, że kiedyś próbowali mnie uczyć śpiewać, jak np. Elka Zapendowska, która już dawno powiedziała mi w czasie zajęć: „ty się już nie ucz śpiewać, bo wszystko spieprzysz. Śpiewaj po swojemu”. Jak się czasem spotkamy, to przypomni mi: „widzisz, a nie mówiłam!”.

Zdaję sobie sprawę z tego, że nie mam ładnego głosu, więc ten mój sopran koloraturowy domowej roboty nie może być moim argumentem. Ale gdybym nie obracał go w żart, nie byłby do zaakceptowania dla melomana. 

Mamy czwartek. Coś napiszesz w nocy do audycji Manna w radiowej Trójce? (11 marca Mann odszedł z Trójki i z Bukartykiem założyli kanał na youtube Duet Egzotyczny Bukman – red.)

Tak, potwierdziłem, że wpadnę z nowym kawałkiem i jakaś melodia już mi siedzi w głowie. (ostatecznie zagrał piosenkę poświęconą zmarłemu w dniu naszego spotkania przyjacielowi Pawłowi Królikowskiemu – red.)

Czemu zasiadasz dopiero w czwartek w nocy do pisania piosenki, którą zagrasz w piątek rano na żywo w radiu?

Mógłbym próbować, ale to nie wyjdzie. Są takie płoty na które byś w życiu nie wlazł, gdyby nie ten pies, który za tobą leci. I ten pies to jest w tym przypadku termin. On sprawia, że w nocy z czwartku na piątek skaczę trzy metry płotu w zasadzie bez wybicia.

Twórcza noc trwa do której godziny?

Do trzeciej-czwartej. Zaczynam się przymierzać do pisania o godz. 22, ale przez pierwsze dwie godziny stawiam tylko pasjanse. Gdzieś po północy niecierpliwię się, że jak zaraz nie zacznę, to dam ciała. Tak było ze wspomnianą „Kobiety jak te kwiaty”, której nigdy nie skończyłem, bo uważałem że jest nieudana. Ale widać nikomu to nie przeszkadzało. 

U Wojtka Manna mam zupełną wolność – jak piosenka nie wyjdzie czy nie dokończę, to tak pójdzie. Miałem np. pomysł na piosenkę o leśnym ruchadle, ale już widzę, że szkoda mi melodii na tak błahy temat, bo ładna wyszła.

Kiedy muzyka przedarła się do twojej duszy?

Zaczęło się od Piotrka Kaczkowskiego, którego audycję zupełnie niechcący złapałem w dziwnym radiu. Leciał Pink Floyd, ja byłem w podstawówce. I w życiu bym nie pomyślał, że po latach będę się dobrze znał z tym facetem, znajdę się w jego radiu i jeszcze będę przed mikrofonem brzdąkał. Więc w tym znaczeniu jest to jakieś spełnienie szczenięcych snów. Wdzięczny jestem sam sobie, że nie słuchałem nauczycieli i rodziców, że przerywałem studia co chwila i że obijając się, starałem się pisać piosenki, opowiedzieć wiersz, próbując tym samym wymigać się od świata w którym nie było miejsca dla takich jak ja, i znaleźć sobie własny. Bo jeśli nie możesz wygrać w żadnej ze znanych dyscyplin sportowych, to wymyśl swoją własną. Tak zrobiłem, zostałem grajkiem.

To prawda, że kiedy starałeś się o angaż do audycji, przekonałeś dawnego dyrektora Trójki, że z jednego wyrazu, który poda, ułożysz na drugi dzień piosenkę?

Tak, to było słowo kura. Od kogoś zdobyłem numer i z ulicy zadzwoniłem do Krzyśka Skowrońskiego. Na spotkaniu zadał mi jedno pytanie: „ty jakie masz sympatie polityczne?”. Ja mówię, że mam wyłącznie antypatie. I on: „to możemy się umówić, że jak będziesz jechał po jednych, to tyle samo potem po drugich?”. Przybiliśmy piątkę, zacząłem pracować i nigdy się nie wpierniczał do mojej roboty.

Czy to nie puszczanie oka do twojego słuchacza, kiedy mówisz o sobie i swojej twórczości z lekką pogardą: „te moje trzyakordowe kompozycje”, „kilka porażających swoją prostotą śpiewanek”?

Z jednej strony jest to kawałek kokieterii. Ale z drugiej – zdarzyło mi się w jednym numerze wyjść na scenę z Jackiem Królikiem. Widziałeś jak Jacek zapierdziela na gitarze? Więc jak ja mogę powiedzieć o sobie, że jestem gitarzystą?! No nie jestem. Jestem gościem, który ma gitarę, teraz nawet droższą od tej, którą miałem kiedyś, i układam piosenki.

No właśnie, mówisz też o sobie „układacz melodii”.

To grube nadużycie podpisać się pod zbiorem tych moich kuchennych przepisów jako celebryta, kucharz i jeszcze pisarz. Przecież to byłoby żałosne. Jestem na swój sposób jakimś rozwinięciem barowego opowiadacza historii i akompaniuję sobie.

Kończymy, bo na koncert się spóźnisz. Podeślę wszystko do autoryzacji, ale najpierw jakoś to zgrabnie zredaguję…

… zobaczymy. (śmiech) Jak mawia nasz pianista do młodych muzyków: zagraj co potrafisz najlepiej to się razem pośmiejemy.

Piotr Bukartyk

to nie jest postać do zaszeregowania w wąskie ramy. Wypracował swój styl i markę. Gra wyłącznie swoje piosenki do własnych tekstów, które są opowieścią o codziennym życiu, prozaicznych sytuacjach i paradoksach polityki. Jak sam podkreśla, bez kompromisów, silenia się na dowcip czy merdania ogonkiem do masowego odbiorcy. 27 lutego zagrał w Olsztynie koncert. Bilety sprzedały się w mig.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński (w czwartek 27 lutego o godz. 16 na schodach przy ul. Dąbrowszczaków 14 w Olsztynie)

Obraz: Michał Bartoszewicz