Szukanie chwytu
Jakie składowe dobrej literatury tworzą jej twórcze zaplecze i czy udręki prześladujące pisarza oraz scenarzystę są bolesnym zawodowym problemem, opowie Włodzimierz Kowalewski.
MADE IN: Przeciętnemu czytelnikowi wydaje się, że pisanie książki jest mozolnym procesem. A pisarz pewnie odpowie: mozolne jest przygotowanie się do pisania.
Włodzimierz Kowalewski: Nie wiem, czy czytelnik rzeczywiście nad tym się zastanawia. Dla mnie pisanie to udręka, często bolesny życiowy problem. W przeciwieństwie do niektórych moich koleżanek czy kolegów twierdzących, że pusta kartka albo biały ekran przed nimi to zapowiedź niebiańskich rozkoszy tworzenia. Może dlatego przez dziesięciolecia wydałem tylko kilka książek, a nie jedną czy dwie w ciągu roku.
„Udręka”, „bolesny życiowy problem”… – aż tak?
Mam coś w rodzaju „językowej nerwicy natręctw”. Kiedy np. piszę jakieś zdanie, ta językowa obsesja od razu szepce mi, że mógłbym je napisać na wiele różnych sposobów. Nie wiem potem, który wybrać. Noszę w sobie tę zadrę przez wiele dni, obracam w myślach na wszystkie strony. Czasem też sprawia mi wręcz fizyczny ból powtarzanie tych samych słów, nawet spójników czy grup spółgłoskowych. Taka chorobliwa nadwrażliwość. Pocieszam się, że czytelnik nie zwraca na to uwagi. Natomiast samo przygotowywanie się do pisania, trwające w moim przypadku całymi latami, jest dla mnie czystą przyjemnością. Przede wszystkim tzw. „research”, czyli szperanie w rozmaitych źródłach, przeglądanie filmów, fotografii, wsłuchiwanie się w ludzi, powolne „obrabianie” w ten sposób pierwotnego pomysłu.
No to jakim kluczem podąża pan za materiałem?
Zaczynam od pytań, czemu to wszystko ma służyć, czym chcę uraczyć miłego człowieka po drugiej stronie, który, pełen zaufania do mnie, sięgnie po utwór. Jakie myśli o ludzkim losie chcę mu przekazać i czy nie będzie to zwykłe zawracanie komuś głowy. Później następuje coś, co Paweł Huelle, wspaniały pisarz, nazywa „szukaniem chwytu”, a więc układanie kolejnych scen, stopniowanie napięć, gromadzenie rozmaitych rekwizytów po to, aby ktoś, kto czyta, uwierzył i poczuł, że naprawdę choć przez chwilę przebywał w tym opisywanym świecie.
Właśnie. Z 10 lat temu spotkaliśmy się na zlocie starych Citroenów. Wnikliwie oglądał pan ich wnętrza, by poznać tkaniny, detale, wzornictwo tamtych czasów. Jak bardzo taka skrupulatność przekłada się potem na wartość literacką?
Lubię samochody, chyba jak każdy facet. Kiedy widzę Citroena DS, sławną „boginię”, robi mi się ciepło na sercu. Lubię też konkrety, moje światy muszą mieć wiarygodne kształty, zapachy, nazwy. Napisałem ostatnio mikropowieść „Percynie i hesperiole” rozgrywającą się w roku 1790 w Lidzbarku Warmińskim na dworze biskupim Ignacego Krasickiego, trzeba pamiętać – największego pisarza, jaki kiedykolwiek mieszkał na Warmii. Nikt dotąd w polskiej prozie tego dworu nie opisał. Szkoda, bo bardziej niż rezydencję świątobliwego hierarchy przypominał on kolonię artystów, gdzie toczono wyrafinowane dysputy, słuchano koncertów, urządzano maskarady i raczono się najlepszym burgundem. Efekt mojej „archeologii”, poza mnóstwem takich szczegółów, to przede wszystkim zapomniane słowa. Choćby „kuloty” – XVIII-wieczne spodnie zapinane pod kolanami, „szustokor” – pierwowzór fraka, obicia ścian – „antepedia”, obicia mebli – „altembasy”, a „peplony” i „wolanty” – rodzaje zasłon i draperii w salonach.
Jaki przebłysk i argumenty decydują, że dany temat można przekuć na papier czy ekran? Dla „Excentryków” np. inspiracją była historia dziadka znajomego.
Prosty mechanizm, jak w zwykłej sytuacji, gdy mamy wielką potrzebę opowiedzenia komuś o czymś, co nas wkurzyło albo zachwyciło. Np. dla powieści „Bóg zapłacz!” był to dokument w szpitalu, gdzie tuż obok rubryki oddania ubrania do przechowalni figurowała pusta rubryka potwierdzenia odbioru zwłok. I może jeszcze artykuł w „Wyborczej” o eutanazji. Dla „Excentryków” wspomniana opowieść o dziadku mojego przyjaciela Piotra, ale też nagła fascynacja swingiem, wręcz rockowym „powerem” bijącym z archiwalnych nagrań Goodmana i Dorseya. Inaczej dla „Percynii i hesperiol”, bo sama ciekawość XVIII wieku, chęć odetchnięcia jego atmosferą, opisania nieznanego. Także przywrócenia pamięci zupełnie zapomnianej postaci – Anny Charczewskiej, rezydującej w Lidzbarku bratanicy Krasickiego, młodej, pięknej, błyskotliwej i utalentowanej damy, chyba pierwszej znanej z nazwiska polskiej malarki, rytowniczki i karykaturzystki, jednej z najwybitniejszych kobiet Warmii. Ale nie tworzę staroświeckich fresków, co nie raz mi zarzucano. Niezależnie od czasu akcji piszę literaturę współczesną, z uniwersalnym przesłaniem na dziś. W „Percyniach” piękno zwycięża hipokryzję i konwenans, staje się najważniejszą treścią życia.
„Sprzątnięto” panu sprzed nosa pomysł na książkę, film?
Chyba nie, ale to nie znaczy, że nie może sprzątnąć. Bardzo chciałbym napisać fabularny scenariusz o Krzysztofie Klenczonie, przecież chłopaku ze Szczytna, który zrobił oszołamiającą karierę, został idolem młodzieży, a jego życie i śmierć niosą olbrzymi potencjał dramatyczny. Film w klimatach lat 60., podobny może do świetnego „Backbeat” o wczesnych „Beatlesach”. Rozmawiałem z kilkoma reżyserami, nie byli zainteresowani, a raczej obawiali się kwestii wizerunkowych. Tak to już u nas jest. Ale pewnie ktoś, kto ma większą ode mnie siłę przebicia, kiedyś sięgnie po ten temat.
Ma pan swój reżim pracy jako pisarz?
Nie mam żadnego reżimu. Kiedy nie pozostaje mi nic innego, jak zacząć pisać, przestawiam się w „tryb pisania” i robię tylko to. Nocy nie zarywam, nie mam już siły. Ostatni raz zdarzył mi się taki maraton kilka lat temu, gdy wspólnie z Januszem Majewskim pisaliśmy niezrealizowany w końcu scenariusz historyczny o polskich Habsburgach z Żywca. Termin gonił, więc zasiadłem do biurka w sobotę rano i wstałem od niego nad ranem w poniedziałek, kończąc zresztą tekst. Od tamtego czasu mam kłopoty ze wzrokiem.
A propos mistrza kina – byliśmy niedawno na forum kultury i jubileuszu Janusza Majewskiego. Was kilka lat temu połączyło to forum, kiedy to poznaliście się siedząc obok siebie i pojawił się temat książki „Excentrycy”, którą mu pan potem wysłał do przeczytania. Przeczuwał pan, że to może poważnie zmienić zawodową przyszłość?
Jestem z natury pesymistą, nigdy na nic nie liczę. Przed spotkaniem Janusza miałem kilka propozycji filmowych i żadna nie wypaliła. Np. „Bóg zapłacz!” chciał ekranizować reżyser z zawodu, a dziś znany i krzykliwy polityk, nazwiska nie wymienię. Na podstawie „Powrotu do Breitenheide” miał powstać spektakl teatru telewizji, do „Excentryków” przymierzała się młoda reżyserka znana z seriali. Wysłałem zatem Januszowi książkę tylko dlatego, że okazał się wspaniałym człowiekiem i świetnie rozmawiało się nam o jazzie.
I w odpowiedzi dostał pan od niego hollywoodzki podręcznik do pisania scenariuszy z prośbą: przeczytaj to i napisz. I jakie myśli pana dopadły: „wchodzę” czy „odpuszczam”?
Od razu wiedziałem, że mimo wątpliwości, lęków, oporów, muszę napisać i nie ma zmiłuj się. Z tego podręcznika tak naprawdę zapamiętałem jedno zdanie, że „scenarzysta przedstawia wyłącznie to, co widać i słychać z ekranu”, a potem już samo poszło. Wszystkiego można się nauczyć.
A gry na instrumencie? Pan fascynuje się muzyką, a nie chciałby opanować któregoś instrumentu?
To jakieś wariactwo – podobno mam słuch, czerpię z muzyki mnóstwo emocji i przyjemności, ale nigdy nie potrafiłem niczego zagrać, a nauczyciele z SP nr 13 na Zatorzu dostawali konwulsji słuchając moich popisów wokalnych. Zazdroszczę muzykom i podziwiam ich. Uwielbiam gitary we wszelkich odmianach, klawisze, zwłaszcza organy Hammonda. Ale kiedy słucham gry Adama Jędrzejowskiego, 91-letniego perkusisty legendarnych zespołów Komedy i Trzaskowskiego, nadal czynnego jazzmana, o którym właśnie Janusz Majewski przy moim skromnym współudziale nakręcił film „Jazz Outsider”, porywają mnie bębny, ich możliwości. Nigdy jednak nie zagram na żadnym instrumencie, to już za wysoki próg.
Więc wróćmy do kina – jak scenarzysta analizuje filmy, kiedy jest widzem?
Nie jestem zawodowym filmowcem, ale współpraca przy kilku produkcjach trochę mnie „skrzywiła”. Często trudno mi uwierzyć w iluzję widzianą na ekranie, bo wiem, jak się ją wytwarza, jakimi środkami, że czasem z zewnątrz wygląda to dość niezwykle. Np. opowiadano mi, że słynny, wstrząsający „Kanał” Wajdy kręcono w czterech olbrzymich rurach ustawionych na podwórzu łódzkiej wytwórni, do których studenci „filmówki” donosili wiadrami wodę i błoto. Wyłapuję też różnego rodzaju wpadki scenariuszowe, niekonsekwencje, braki wiarygodności, zwłaszcza w sensacji i kryminałach, gdzie logika akcji jest szczególnie ważna. Trzeba jednak pamiętać, że żaden film nie jest dokładną realizacją tego, co napisał scenarzysta. Często ze świetnego scenariusza powstaje kompletny knot, rzadziej bywa też odwrotnie. Wiem coś o tym, bo pracowałem w komisji PISF.
Rozmawiał: Rafał Radzymiński (22 września o godz. 12.00 na schodach przy ul. Dąbrowszczaków 14 w Olsztynie)
Obraz: Michał Bartoszewicz
Włodzimierz Kowalewski
urodzony w Olsztynku, zamieszkały w Olsztynie, a jako prozaik tłumaczony w wielu krajach. Pracował w szkole jako polonista, tworząc jednocześnie poezję i opowiadania. Jego powieści wielokrotnie nominowane były do Nagrody Literackiej NIKE oraz Paszportów Polityki. Prezydent Miasta Olsztyn uhonorował go Statuetką św. Jakuba w dziedzinie kultury. W 2008 roku otrzymał Literacką Nagrodę Warmii i Mazur za powieść „Excentrycy”, którą sfilmował Janusz Majewski. Od tamtej pory Włodzimierz Kowalewski pracuje też jako uznany scenarzysta.