WYZWANIA I SZYBKI RYTM STOLICY JEJ NIESTRASZNE, ALE ZACZYNA BYĆ SOBĄ DOPIERO PRZEKRACZAJĄC PRÓG STAJNI. KAROLINA FERENSTEIN-KRAŚKO WYCHOWUJE CZWARTE POKOLENIE JEŹDŹCÓW W RODZINIE. W GAŁKOWIE POD RUCIANEM-NIDĄ STWORZYŁA Z RODZICAMI MIEJSCE, GDZIE W SIODLE, NA OKLEP, W NIETUZINKOWYM KAPELUSZU LUB W BUTACH BIEGOWYCH, ZAPOMINA SIĘ O SMOGU I WIELKOMIEJSKICH NAWYKACH.
Made in: Gdybyś miała napisać swoją autobiografię, jakbyś ją zatytułowała?
Karolina Ferenstein-Kraśko: Może „Galopem przez życie”? Rośnie już czwarte pokolenie w naszej rodzinie, które jeździ konno, barwnych wątków w jej dziejach nie brakuje. Mój dziadek, płk. Ludwik Ferenstein, kawalerzysta, poza wielkimi zasługami w czasie wojen, miał fotograficzną pamięć i spisywał swoje przeżycia. Do jego książki „Czarny naramiennik” sięga wielu historyków. Ja, póki co, mam roboczą wersję swoich wspomnień i historii rodzinnej stadniny w Gałkowie na Mazurach. Za jakiś czas może ujrzy światło dzienne.
Jak znajdujesz czas na pisanie z trójką dzieci, setką koni, własną firmą produkcyjno-eventową?
Twórczy szał, to moje drugie imię. Chociaż wydaje mi się, że to wszystko nie gra tak, jak powinno. Mam fantastyczny zespół, który mnie wspiera w firmie w Warszawie, rodziców którzy są w Gałkowie. Poza tym, że prowadzę stadninę, moja firma raz w miesiącu organizuje jakiś event: od wydarzeń sportowych na kilkadziesiąt tysięcy osób, po pokazy mody, akcje charytatywne. Działam na każdym szczeblu ich produkcji. Ale czasem organizacja nie wystarcza, musi być jeszcze to coś.
Czyli co? Ryby zodiakalne, do których należysz, słyną ze słabej organizacji, przewrażliwienia, artystycznej duszy i dużej intuicji. Co ciebie dotyczy?
Wszystko. (śmiech) Moje najbliższe przyjaciółki i przyjaciele to też ryby, każdy z nas jest inny, ale w niewytłumaczalny sposób ciągnie nas do siebie. Wychowałam się w świecie bez słów, blisko natury, od najmłodszych lat konie były moimi przyjaciółmi. Spędzałam z nimi bardzo dużo czasu przygotowując się do jeździeckich mistrzostw Europy, mistrzostw Polski. Jak tylko kończyłam szkołę, pędziłam do stajni i do nocy tam siedziałam, trenowałam. To świat, który się tworzy na emocjach, intuicji. Żeby zrozumieć to wspaniałe zwierzę, stworzyć parę, która później będzie zwyciężać, trzeba sięgnąć głęboko do swojej duszy. Wydaje mi się, że posiadam intuicję i to jest chyba to coś. Pomaga mi ona również w macierzyństwie.
Rozgryzłaś o co chodzi dzieciom?
Przez pierwsze lata jest u nich podobnie – świat małego dziecka oparty jest głównie na uczuciach i emocjach. Wydaje mi się, że mam z moimi dziećmi bardzo dobre relacje, intuicyjnie odczytuję ich potrzeby. Mimo że co innego potrzebuje roczna, słodka dziewczynka, co innego dziewięcioletni chłopiec czy młodzieniec. Tak mi się udaje ich wychowywać, że opiekują się sobą nawzajem. Poza tym, przy wszelkich działaniach promujących sport, niezależnie czy to jeździectwo, bieganie czy żeglarstwo, staram się, by towarzyszyła temu akcja charytatywna w którą angażują się też moi synowie. Pragnę pokazywać im prawdziwe, dorosłe życie. Jeżeli mają świadomość, co robi ich mama i ile czasu jej to zajmuje, a przede wszystkim, dla kogo to robi, nie mają do mnie żalu, że nie jestem tylko i wyłącznie dla nich. Mama siedzi przy komputerze, a oni są obok. Jeśli widzą później efekt, są jego częścią, jestem pewna, że to rozumieją.
Czym się różni twój dzień w Warszawie i Gałkowie?
Wbrew pozorom jest dość podobny, chociaż w Gałkowie mam sto koni, a w Warszawie tylko jednego konia Armstronga. Świat dzięki internetowi się zmienił, są wideokonferencje, więc spotkania w interesach można odbywać tak naprawdę będąc w stajni. Moja córeczka skończyła niedawno rok, a ja 40 lat. Przestałam karmić piersią, mogłam pomyśleć o sobie, o prozaicznych rzeczach, o odchudzaniu, no i wrócić do sportu. Kiedyś to było dziesięć godzin dziennie na koniu, teraz trenuję tylko godzinę, ale to czas tylko dla mnie. Przy napiętym grafiku udało mi się nie zrezygnować ze sportu i jeździectwa, przygotowuję się do startu w ogólnopolskich, a jesienią międzynarodowych zawodach w skokach przez przeszkody. Armstrong to członek rodziny, jeździ z nami na weekendy do Gałkowa. Niemal w każdy piątek pakujemy się do samochodu, jego do przyczepy i suniemy na Mazury. A jak dzieci kończą w czerwcu szkołę, to już wiadomo, że przez dwa miesiące nikt mnie z Mazur nie wyciągnie.
Gdzie jest po drodze granica, która oddziela dwa światy?
Tam, gdzie zaczyna się Puszcza Piska, niesamowite lasy ze
strzelistymi sosnami. Kocham ten moment, to moja brama do szczęścia. Potem jest droga z Karwicy do Zgonu, a stamtąd do Krutyni. Kilka kilometrów bez zakrętów, widać koniec świata. Uwielbiam tę trasę. Otwieram okno i zaczynam oddychać. Doceniłam to, kiedy musiałam przenieść się na dłużej do Warszawy. Moi goście warszawiacy, po przyjeździe do Gałkowa wysiadali z auta i zaciągali się, mówiąc: tu można oddychać. Przez lata wydawało mi się, że to taka wielkomiejska maniera. Teraz sama czuję kolosalną różnicę w powietrzu. Choć wycinka, która teraz odbywa się w lasach na niewyobrażalną skalę, budzi mój wielki niepokój. Czuję jakiś rodzaj wspólnoty z tymi drzewami.
Lepiej czujesz się na szpilkach czy w oficerkach?
Czuję się wiejską babą z Mazur. W Warszawie obowiązują mnie pewne standardy, pełny make-up, szpilki, bieganie w outficie, który większą część życia spędził w szafie. I chociaż lubię się modnie ubrać, jak każda kobieta, całe lata spędziłam w bryczesach i oficerkach. Teraz tylko przez godzinę dziennie mogę pozwolić sobie na to, aby być rozczochrana i nieumalowana. Dlatego kiedy przyjeżdżam na Mazury i przekraczam próg stajni, dopiero zaczynam być sobą. Myślę wtedy: uff, jak dobrze być w domu.
Twoje działania przy produkcji imprez to zakamuflowana misja promowania jeździectwa?
Pewnie towarzyszy mi w podświadomości. Produkując imprezy masowe, sportowe na kilkadziesiąt tysięcy ludzi, nie da się uciec od mediów. I faktycznie, dzięki temu mogę zarażać jeździectwem, mówię o nim przy każdej możliwej okazji. Bo na naukę jeździectwa nigdy nie jest za późno. Przy dzisiejszym tempie życia, to sport zbawienny, ważny dla naszego rozwoju, wewnętrznej równowagi. Nie wspominając o tym, jak działa na dzieci. Uczy obowiązkowości, spokoju, panowania nad sobą, hartu ducha. To wspaniała szkoła życia. Koń to nie rower, który można porzucić w kącie, ani gra komputerowa, którą, kiedy nam nie wychodzi, możemy walnąć w klawiaturę i wyłączyć. Zwierzę wymaga szacunku, opanowania, konsekwencji, rozwija cechy, które trudno nam egzekwować w dzisiejszym młodym pokoleniu. Moi obydwaj synowie jeżdżą na koniu, ostatnio Alexander namówił Larcika, czyli moją córeczkę, aby wsiadła na kucyka. Jeździectwo w naszej rodzinie to wielki dar, dziedzictwo, które chcemy pielęgnować. Mało jest takich rodzinnych firm, które od kilku pokoleń mogą kontynuować pasję.
Dzisiaj jeździectwo kojarzy się z luksusową rozrywką dla bogatych.
Historia koni w Polsce jest długa, ich dorobek w wojnach czy w codziennym życiu Polaków – imponujący. To biały kruk w naszej historii. Dzisiaj świat patrzy na nasze konie i podziwia nas za nie, bo wie jakie to cenne i wyjątkowe dziedzictwo. Historia stadniny w Janowie Podlaskim otworzyła nam oczy na nie. A o polskie Araby pytał nawet Barack Obama. Staram się na różnych polach przybliżać ich historię, pokazywać na przykładzie mojej rodziny, że to wspaniały sposób na życie. Bo pasja w naszym przypadku to zbyt zawężone określenie.
Znasz imię każdego waszego konia?
Jasne, jak się je nadaje samemu, to pamięta się okoliczności i genezę. Część z nich to konie z naszej hodowli, mamy też konie naszych gości, przygotowywane do startów. Są też emeryci, którzy chodzą po łąkach i wąchają kwiatki. Jak mój koń Paradoks, z którym wywalczyłam około stu tytułów o randze międzynarodowej, ogólnopolskiej i okręgowej. No i jako pierwsza kobieta w historii zdobyłam brązowy medal w Pucharze Polski. Jest starszym panem, który przewodzi stadem na naszych terenach w Gałkowie. I kiedy mnie widzi na pastwisku, pędzi aby go podrapać za uchem. A kiedy przeszedł na emeryturę i widział, że pakuję inne konie na zawody, to odprowadzał nas przy drodze galopem, rżąc najmocniej jak potrafi. Jest ewidentnie rozczarowany, że go nie zabieramy.
Uzależnił się od adrenaliny?
Są konie, które kochają być sportowcami, czuć adrenalinę i zwycięstwo. Kiedy zaszłam w ciążę z pierwszym synem Konstantym, późno się o tym dowiedziałam. Byłam w świetnej formie sportowej, miałam przed sobą zawody. Nie zrezygnowałam z nich, ale zdecydowałam się pojechać klasę niżej. Paradoks, choć zwykle pobudliwy i nerwowy, zanim usłyszał dzwonek oznaczający start na parkurze, tym razem był najgrzeczniejszym koniem na świecie. Zwykle w finale poruszał się jak błyskawica, co pozwalało nam wygrywać, a tym razem nie rwał się, ani na sekundę nie zmienił tempa, galopował i skakał bezbłędnie, bardzo ostrożnie. Jakby wiedział, że nie zwycięstwo jest najważniejsze, że jesteśmy odpowiedzialni już nie tylko za siebie. Zajęliśmy drugie miejsce. To był świetny start, poczułam się spełniona, ale wiedziałam, że na jakiś czas muszę odpuścić sport. Jak to mówię, to mam łzy w oczach, z tym koniem przeżyliśmy razem niesamowite chwile.
Dziadek zdążył zobaczyć cię w siodle?
Zaczęłam jeździć sportowo w wieku pięciu lat i uczył mnie tato – Krzysztof Ferenstein, wielokrotny mistrz Polski w ujeżdżaniu i skokach. Dziadka wspominam jako ciepłego, kochanego człowieka, snującego opowieści, trzymając mnie na kolanach. Uczył za to jeździć wiele osób ze świata kultury i był podobno bardzo surowy, wszyscy się go bali. Przygotowywał m.in. Daniela Olbrychskiego do jego wielkich ról w filmach, m.in „Potopie”. Z dużą estymą wspomina go też Maryla Rodowicz.
Nie buntowałaś się, że nie masz takiego dzieciństwa jak rówieśnicy?
Byłam z tego dumna, czułam, że mam cel. Nie miałam czasu na dyskoteki czy koncerty, jeśli już, to spotkania z przyjaciółmi na zawodach jeździeckich. Po zarwanej nocy trudno się było skupić, ale jak się ma młody organizm, to wiele z niego można wykrzesać.
Nocne imprezy z alkoholem?
Bez alkoholu, trener chyba urwałby nam głowę. Poza tym moi rodzice nigdy mi niczego nie zakazywali, dlatego nigdy mnie do tego nie ciągnęło. Nie miałam stawianych barier, więc nie miałam czego przekraczać. Konie dawały mi większą adrenalinę, niż sztuczne używki. Ale chociaż mój tata nie był surowym trenerem, potwornie się kłóciliśmy. To był istny armagedon. Awantury po sam horyzont Mazur. Ale równie szybko się godziliśmy, wstydziłam się wiele razy swojego zachowania. Dopiero mój mąż pokazał mi inną perspektywę naszych kłótni. Sam jest wyjątkowo opanowany. I mawiał: „skoro jest tyle emocji, to znaczy, że wam zależy i w ten sposób motywujecie się do zwycięstwa”. Coś w tym jest.
A jakim trenerem byłaś dla swojego męża?
Zaczynał ten sport późno, ale tak ma, że jak już się za coś bierze, to robi to porządnie. Na początku byłam bardzo surowa i strasznie go chciałam nauczyć jeździć. „Biodra do przodu!” – krzyczałam ciągle. A on: „ale mężczyźni nie mają bioder”. Zaimponował mi uporem i wytrwałością. Potrafił przyjechać z Warszawy na godzinę treningu, a zaraz po nim wracać. I okazało się, że ma talent. Nie mówię tego jako żona, ale trenerka. Osiągnęliśmy wspólny sukces – jeździ wyśmienicie.
W którymś wywiadzie powiedział, że jesteś jego idolką.
Myślę, że z grzeczności to powiedział. On też jest bardzo sportowy, ciągle przekracza jakieś granice: maratony, triathlon czy skoki ze spadochronem. Każdy z nas realizuje się w swoich pasjach, które czasami się łączą, np. przy koniach, bieganiu, podróżowaniu i przy wychowywaniu dzieci. Nasz związek oparty jest na szacunku i akceptacji pasji, które dają każdemu z nas napęd do życia.
Zdarzają wam się kilkupokoleniowe przejażdżki końskie po Mazurach?
Ja z moją mamą zjeździłam konno Mazury wzdłuż i wszerz. Do końca życia będę pamiętać nasze przejażdżki brzegiem Jeziora Mokrego, o zachodzie słońca. Z moimi synami też tak robię. Mama opowiadała wtedy niesamowite historie o Mazurach, kiedy w latach 50., jako dziecko przyjeżdżała ze swoimi rodzicami do Zgonu. Dla niej był to raj lat dziecięcych. Mazury w mojej rodzinie wzięły się właśnie z jej marzeń i wspomnień. Zaraziła nimi tatę. Sprzedali mieszkanie w Warszawie, mama porzuciła pracę naukową na uczelni i pod koniec lat 80. kupili tu małe gospodarstwo, a potem je rozbudowali i unowocześnili. Zamarzyło im się, aby dziecko wychowywać na wsi, z dala od miejskiego zgiełku. Taka trochę hipisowska historia.
Jak zmieniło się wtedy twoje życie?
Kiedyś był problem z pracownikami na wsi, więc musiałam pomagać np. przy sianokosach. Jak miałam 12 lat wsadzono mnie na ciągnik, pokazano gdzie gaz i hamulec. Było bezpiecznie, nie było co rozjeżdżać w polu oprócz stogów siana. Ależ byłam z siebie dumna! Mimo że byłam jedynaczką, nigdy jednak nie byłam sama. Nasz otwarty dom pełen był dzieci, młodzieży. Przychodzili sąsiedzi, przyjeżdżali znajomi na naukę jazdy czy studenci podszkolić się w praktycznej nauce zawodu związanego z rolnictwem. Czasem urządzaliśmy nocne galopady po lesie na oklep, aby oszczędzać siodła. Pławiliśmy konie w jeziorze i zrzucaliśmy się z ich grzbietów do wody. Było bezpiecznie, bo ona amortyzowała upadek. Musiałam zawsze dotrzymać kroku chłopakom, więc brałam najszybszego konia, który nie pozwalał się tak łatwo dopaść i niełatwo było mnie zrzucić. Wspaniałe dzieciństwo.
A dzisiaj jak spędzacie czas, kiedy przyjeżdżacie do raju?
Dzisiaj zdecydowanie wolę jazdę w siodle niż na oklep. (śmiech) Kilka razy do roku obowiązkowo zaliczamy spływ Krutynią. Odwiedzamy Dwór Łowczego w Gałkowie czy Oberżę pod Psem w Kadzidłowie – oba miejsca z rewelacyjną kuchnią. Włóczymy się po Puszczy Piskiej, w okolicach jeziora Mokrego, gdzie jest rezerwat Czarcie Jeziorka, z lazurową taflą wody. Dziewicze miejsca na ziemi. Albo Klasztor Starowierców w Wojnowie – dla moich gości zawsze mam przygotowaną listę niezbędnych miejsc do odwiedzenia.
Podczas Gałkowo Masters, największej imprezy jeździeckiej w regionie, macie pełną chatę gości?
Nie mamy dużej bazy noclegowej i wykorzystujemy ją dla sędziów, wolontariuszy, osób funkcyjnych. A na co dzień dla uczestników kursów jeździeckich. Goście zazwyczaj nocują w pensjonatach dookoła. Kiedy rusza Gałkowo Masters (od 30 czerwca do 2 lipca – red.), pół Mazur jest zabukowanych.
Żeby wejść na imprezę, muszę mieć kapelusz?
Koniecznie! To nasza tradycja uwielbiana przez media i fotoreporterów. Skąd pomysł? Mój dziadek pozostawił piękne, stare ryciny z czasów, kiedy brał udział w zawodach jeździeckich w warszawskich Łazienkach. Ich klimat, eleganckie towarzystwo, panie z wyszukanymi nakryciami głowy pobudzały moją wyobraźnię. Na co dzień chodzimy w Gałkowie w koszulach w kratę i trampkach. Ta impreza to okazja, aby raz w roku błysnąć fantazją, świętować na wesoło. Stworzyliśmy nasz wyjątkowy przekoloryzowany styl, inny niż na pozostałych imprezach jeździeckich. Zamiast garsonek i szpilek – wianki, zwiewne stroje, odlotowo, barwnie i wesoło. Pojawiają się np. kolorowe pelikany na głowach, kapelusz w formie kobiecego buta na obcasie, czy gniazdo z pawich piór, które wygrało nasz konkurs na najciekawsze nakrycie głowy. Nałożyła go nasza sąsiadka, która niedawno osiedliła się na Mazurach, miało więc wymiar symboliczny.
Jakie jeszcze zwyczaje kultywujecie podczas imprezy? Uklepywanie ziemi pantofelkami?
To są zwyczaje na imprezach polo. Nasze skoki przez przeszkody to zupełnie inne obciążenie i pantofelki nie wystarczą aby wyrównać podłoże. Służą do tego specjalne maszyny. Mamy w programie mistrzostwa powożenia, próbę terenową – samochód kontra bryczka. Będą pokazy koni andaluzyjskich z hiszpańskiej szkoły jazdy, pokazy kaskaderskie, mistrzyni świata w łucznictwie konnym, konkursy gwiazd, no i oczywiście konkursy sportowe z udziałem najlepszych jeźdźców z Polski i Europy. Czeka też wspaniałe miasteczko dla dzieci. Naprawdę jest co oglądać i wszyscy są mile widziani. Będzie się działo.
Cała rodzina angażuje się w przygotowania?
Ja jestem dyrektorem imprezy i spinam całość, a rodzice są zaangażowani w sportową część, jako jeździeckie autorytety. Jestem od planowania, organizacji, koncepcji, pozyskiwania partnerów, każdy z nas ma kontakty z zawodnikami. To mnóstwo drobiazgów do przypilnowania, choćby pasza dla koni, których jest 250 podczas imprezy. Mama wiedzie prym we florystyce, zajmuje się dekorowaniem parkuru czy namiotów dla publiczności. Wcześniej, 3 czerwca, czeka nas jeszcze najazd biegaczy – uczestników Maraton Mazury, który robimy od sześciu lat. Start i meta w Gałkowie.
Przebiegniesz 42 km?
Ja poprzestanę na 10-kilometrowym Biegu Szlakiem Krutyni, ale mój mąż tak. Przygotowuję się w Warszawie biegając codziennie, aby trzymać kondycję. To świetna biegowa impreza promująca region, która rozkręciła się na tyle, że zgłaszają swój udział biegacze ze Stanów Zjednoczonych, Australii i zza wschodniej granicy. Taka alternatywa do wielkich biegów ulicznych dająca podwójne doładowanie – ze sportu i natury. Na naszej pięknej trasie jest sto procent witaminy „N”, której biegacze nie znajdą w miastach. I okazja, aby wspierać m.in. lokalny biznes, promować lokalne produkty podczas Mazurskiego Eko Targu, który towarzyszy imprezie.
Potrzebujesz nowych wyzwań? Konie to za mało?
Od 13. roku życia codziennie miałam stałe źródło adrenaliny. Zawody dla młodego człowieka to stres na najwyższym poziomie. Niebezpieczeństwo jest wpisane w ten sport, trzeba opanować żywioł i współgrać ze zwierzęciem. Perfekcyjnie dobrać wysokość, prędkość, odległości, moment odskoku, rytm. Parkur, który trwa minutę, wymaga niewiarygodnego skupienia, opanowania połączenia wielu cech. Dlatego pewnie szukam tej adrenaliny i spełnienia siebie na wielu polach, wyzwania weszły mi w nawyk. Ale i tak nic nie jest w stanie zastąpić mi poczucia szczęścia, jakie czuję siedząc na końskim grzbiecie.
Rozmawiała: Bata Waś, obraz: Piotr Ratuszyński
Make up: Agata Sawicka