Kim mógłby być dzisiaj Ryszard Rynkowski, gdyby trochę przypadkiem, uciekając przed wojskiem, nie schronił się na muzycznych studiach w Olsztynie? Czy wielkie przeboje zawsze muszą powstawać w dość dziwnych okolicznościach? I za co można było oberwać w rodzinnym Elblągu? Tych pytań padnie dokładnie tyle, ile odpowiedzi.

Przypominamy nasz okładkowy wywiad z Ryszardem Rynkowskim z 2016 roku.

(jedziemy na sesję, Ryszard Rynkowski wspomina inną sesję sprzed lat)

Ryszard Rynkowski: Zaprosili mnie kiedyś na festiwal na Maltę, zaraz po „Wypijmy za błędy”. Marek Karewicz miał zrobić mi zdjęcie i mówi do mnie: „Przychodzisz do Parku Saskiego i robię ci sesję”. Ja mu na to: „Marek, boję się, że to nie wyjdzie, miałem parę sesji z VOX-em, ludzie łażą dookoła, nie potrafię się skupić, nie potrafię wykrzesać z siebie nic. Jestem sztuczny”. A Marek: „Ależ człowieku, spoko, nie ma złego modela, jest zły fotograf”. Zmarnował na mnie pięć klisz: dwie w kolorze, trzy czarno-białe. Na trzy dni przed wylotem na Maltę dzwoni do mnie: „Wiesz co, miałeś rację”. Więc mówię mu: „Marek, przecież ja wiem, jak wyglądam”. Ja to jak ten Ruski przed Pałacem Kultury – raz marynarka wisiała na palcu prawej ręki i lewą miałem w kieszeni, a raz odwrotnie.

(patrząc na zapisane pytania) No, to dawaj.

 

MADE IN: Lubisz cytaty z kultowych polskich filmów?

Tak, najbardziej podoba mi się w „Rejsie” Maklakiewicz mówiący o polskich filmach.

A w „Misiu”?

Wszystkie Ryśki to porządne chłopy?

Brawo! Faktycznie czasem można spotkać Ryśka, do którego ten cytat pasuje jak ulał.

Ja jeszcze pociągnę dalej: znam się dobrze z Ryśkiem Tymem…

…nawet podobni jesteście.

Tak, tak, mówił mi, że kiedyś w pociągu podpisywał za mnie autografy. Niestety, mi za niego nikt nie kazał podpisywać.

Ten cytat z „Misia” można nawet trochę podrasować: wszystkie Ryśki na scenie to porządne chłopy.

Znam ciąg dalszy pytania: co pan robi, że tak długo jest popularny? (śmiech)

Pewnie do pary trzeba mieć Jacka Cygana?

W moim przypadku na pewno tak. To moje solowe życie liczę od daty naszej pierwszej wspólnej piosenki z Jackiem, „Wypijmy za błędy”, czyli od Opola ’89.

Na ile z Cyganem musicie się znać prywatnie, by przez tyle lat pisał ci przeboje?

Ryszard Rynkowski: To o co pytasz, to jest pewien proces. Oczywiście punktem przełomowym było to, że spotkaliśmy się, obserwowaliśmy z pewnej odległości i zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. On coś wiedział o mnie, ja coś o nim. Najpierw musieliśmy poznać, czy kolory, które rozróżniamy, są takie same. Bo, jak to z facetami bywa, jeden patrzy na fiolet, a drugi mówi, że to róż. Więc jeśli nasze racje są podobne, to znaczy, że będzie nam razem po drodze, łatwiej. I okazało się, że tak właśnie jest. Pierwszy tekst napisał dla mnie, choć nie do mojej muzyki. Ale uważałem, że ten tekst był moją wizytówką. To utwór „Inny nie będę”… (cytuje fragmenty) „Ładny nie będę / Tylko taki jak jestem / Zawsze wolny, niesforny / Czasem przystojny”… To miało zapowiadać, w jakim kierunku chcę iść, czyli, że to nie będzie to samo, co w VOX – przystojne chłopaki, które podskakują w rytm muzyki i mają jakieś układy choreograficzne mniej lub bardziej zaangażowane.

Na VOX był inny pomysł. Marzyliśmy, by zostać grupą europejską. Przygotowywaliśmy repertuar, który składał się z muzyki amerykańskiej lat 30., pod publiczność około pięćdziesiątki, mającą trochę sukcesów finansowych na koncie. Chcieliśmy ich bawić w dobrych miejscach. Ale żeby egzystować w Polsce, musieliśmy mieć też repertuar polski. Była moda na Bee Gees, więc powstała piosenka „Masz w oczach dwa nieba”. Była moda na dyskotekowy nurt, który szedł z Niemiec, czyli Boney M., Eruption, Afric Simone, powstała piosenka „Bananowy song”. Ale to były nasze odbicia, zwierciadełka, które miały towarzyszyć karierze w Polsce. Tu byliśmy znani, tu puszczani w radio, ale warunkiem tego była piosenka śpiewana po polsku.

Ale nie przetrwaliście razem.

Zaczynałem się kłócić, że nie nagrywamy płyt. Chciałem tworzyć, a my odcinaliśmy kupony. Nigdy nie przypuszczałem, że drzwi któregoś dnia zatrzasną się i nastąpi cisza. Jak się rozstałem z VOX, nie bardzo wiedziałem, co robić, nie miałem planów na siebie. Był nawet pomysł, by zostać grajkiem na promach na Karaiby dla bogatych emerytów. I kto wie, gdyby nie zajęli się mną przyjaciele: Zbyszek Górny, Aleksander Maliszewski, Andrzej Zaucha, kabaret Elita.

Pomiędzy ostatnią sesją z VOX a spotkaniem z Jackiem Cyganem było „Szczęśliwej drogi już czas”. I to było pokazanie, w którym kierunku chciałem podążać – w stronę piosenek z tekstem zbliżonym do rzeczywistości. Np. „Wypijmy za błędy” powstało przed wyborami w ’89 roku. Chciałem też, by te piosenki były bardziej do słuchania niż do potupywania. Początkowo miałem wiele sygnałów ostrzegawczych, że to raczej zła droga, ale czas pokazał, że to są przeboje. Te dzisiejsze mają jednak krótki żywot. Zresztą dzisiaj wszystko ma krótki żywot. W pokoju można zrobić sobie płytę. Kupujesz komputer, dobrą kartę muzyczną, na której można mieć wszystko, nawet 150 próbek najlepszych perkusistów świata, połączyć to odpowiednio i będzie grało.

A gdzie chwytliwa melodia i dobry tekst?

Niekoniecznie muszą być. To jest właśnie problem młodych ludzi, którzy za wszelką cenę chcą wystartować, a nie wiedzą jak. Wielu producentów kombinuje więc, jak zrobić hiciora. I robią, tyle że na jeden sezon.

Ale wszystko nadrabia się sprytnym marketingiem.

Tak, to wszystko musi mieć oparcie w mediach, można wspomóc skandalem, czymś, co spowoduje zaistnienie w mediach kolorowych. To trochę jak we wspomnianym „Rejsie”, kiedy inżynier Mamoń mówi, że najbardziej lubi te piosenki, które już zna. Jeśli piosenka będzie latała w radio 12 razy dziennie, to ludziom się ją wbije do głowy. Tyle że za rok nikt już o niej nie będzie pamiętał.

To prawda, że „Życie jest nowelą” stworzyłeś w 40 minut?

Muzykę skomponował Krzesimir Dębski, a Jacek Cygan napisał tekst. Krzesimir zadzwonił do mnie, bym to ja ją zaśpiewał. Spotkaliśmy się na nagranie i faktycznie demówka powstała w 40 minut. No i przez 10 lat ta demówka była piosenką otwierającą serial.

A gdyby tak dzisiaj Cygan zadzwonił i powiedział:
„Rysiu, musimy zrobić przebój na wakacje”.

Dzwoni do mnie, bo umówiliśmy się, że na moje 25-lecie, czyli dwa lata temu, zrobimy nową płytę. Odciągam trochę ten czas.

Jakiś pretekst?

Nie ma pretekstu. Jest lenistwo i brak dyscypliny. Ale jest bliżej niż dalej.

Ryszard Rynkowski o muzyce, którą ma półce:

U mnie jest to bezkres, dlatego, że ja nigdy nie byłem ani rockmanem, ani klasykiem, ani jazzmanem, ani popem. Mam swoich idoli, ale nie tylko idoli, bo czasem u jednego wykonawcy interesują mnie jeden-dwa utwory i nic więcej. Czyli muzyka mnie interesuje: struktura, kompozycja, warstwy melodyczne, rytmiczne, harmoniczne. Bardziej się czuję jak Salieri, a chciałbym być Mozartem [to nawiązanie do filmu „Amadeusz”, w którym Antonio Salieri żyje talentem Mozarta, ale i niechęcią do niego – red.].

Ryszard Rynkowski o współpracy z Joe Cockerem

A Joe Cockerem? Zaśpiewałeś na wspólnym koncercie ze swoim idolem.

Miałem tę przyjemność ziścić młodzieńcze marzenia. Pierwszy raz Cockera usłyszałem w Radio Luxemburg, to było nagranie z festiwalu Woodstock, gdzie zaśpiewał „With a little help from my friends”, a moim idolem stał się wtedy, kiedy zacząłem interesować się tego rodzaju muzyką. Był to taki okres, kiedy np. w ogóle nie rozumiałem Rolling Stonesów. Myślałem, że to jakiś brud, coś prymitywnego. Beatlesi z kolei szanowali harmonię, melodykę. Wykształcony na tych harmonicznych fundamentach, byłem ich gorącym fanem. Z kolei dopiero po latach dojrzałem, o co chodziło w „I Can’t Get No Satisfaction” albo w innych utworach. Był też taki moment, kiedy się przełamałem i słuchałem Otisa Reddinga, Steviego Wondera, odkrywałem nowe światy. To było niczym wchodzenie do nowego ogrodu. Fascynowało mnie to i dlatego nigdy nie przypisywałem siebie do żadnego gatunku. Stąd w moich piosenkach jest czasem od sasa do lasa, mogę zaśpiewać nastrojowe „Natalie” albo z zupełnie drugiego bieguna „Weźcie sobie chłopaki ten kraj”.

Jak to się stało, że śpiewałeś na wspólnym koncercie z Cockerem?

Pierwszy koncert mieliśmy w 2001 roku i to spotkanie było rzeczą absolutnie komercyjną. Miałem wtedy podpisany roczny kontrakt z PZU na ponad 20 koncertów z okazji moich 50. urodzin i dwusetnych PZU. Zwieńczeniem miał być koncert finalny. Pytali mnie: „Słuchaj, finał musi być gigantyczny, z kim chciałbyś zaśpiewać?”.

Od razu rzuciłeś im tego Cockera?

Nie, najpierw szukałem wśród tych, którzy nie śpiewają za cienko. Nie mógłbym np. zaśpiewać ze Stingiem, bo on śpiewa tam, gdzie ja w ogóle nie sięgam. Padł Ray Charles, ale jego menedżer w ogóle nie chciał rozmawiać w tym temacie. Drugie skierowanie poszło właśnie do Cockera. Początkowo była odmowa, więc uderzyliśmy do Chrisa Rea, aż tu odzywa się menedżer Cockera.

On w ogóle wiedział o istnieniu piosenkarza Rynkowskiego?

Ryszard Rynkowski:  A skąd! Dowiedział się dopiero, jak zgodził się na ten koncert i wysłano mu moje materiały. Poznaliśmy się na lotnisku, kiedy go odbierałem. Obydwaj mieszkaliśmy w prezydenckich apartamentach w hotelu Sheraton, trochę czasu spędziliśmy prywatnie. Przyjechał z dziewięcioosobowym składem. Na swoje próby przychodził na tzw. gotowca, wszystko mu ustawiali. Ale zaskoczyła ich jedna rzecz, bo wiadomo, że Amerykanie myślą kategoriami pieniędzy: Cocker ma dziewięć osób, a on, czyli ja, orkiestrę 36 osób, więc pewnie to musi być jakiś ważny człowiek. Byłem miło zaskoczony, że rok później zgodził się zagrać razem ze mną w Szczecinie. Potem byłem zapraszany przez jego ludzi na każdy koncert w Polsce, mogłem wejść do niego do garderoby, pogadać, przywitać się.

Zwierzyłeś mu się kiedyś z twojej fascynacji jego osobą?

On wiedział o tym od samego początku, bo kiedy tylko spotkałem go na lotnisku, powiedziałem mu, że właśnie spełniają mi się marzenia. Ale to dla niego było pewnie tyle, co ja bym spotkał kogoś w małym mieście w domu kultury i ten ktoś powiedziałby mi: „Panie Ryszardzie, od dziecka słucham pana utworów”. I reagujesz: „O, fajnie, fajnie”.

Ale sam fakt, że o mnie pamiętał, był dla mnie wystarczającą nagrodą. Zresztą z trójką jego muzyków nagraliśmy w 2003 roku płytę w studiu pod Manchesterem. Wczoraj po raz któryś z kolei oglądałem film o Amy Winehouse i z wielką przyjemnością zobaczyłem gitarzystę, który i ze mną nagrywał płytę.

 

Ryszard Rynkowski o swojej karierze filmowej

A nie uwierzysz, jaki ja wczoraj sobie film przypomniałem.

No?

„VIP” Juliusza Machulskiego, w którym zagrałeś.
Skąd ten epizod filmowy?

No właśnie, epizod, a ktoś mi potem wpisał do Wikipedii: aktor. Więc jak przed koncertem mnie nieraz zapowiadają, to wyliczają: pianista, piosenkarz, kompozytor, aktor. No, aktorem to ja nie jestem. Julek Machulski uparł się i wziął mnie do filmu.

Jakimi argumentami zwerbował cię do roli bandziora? Chyba nie tylko tym, że jesteś kawał chłopa?

Widocznie zobaczył we mnie takiego zbója. Ja oponowałem, ale żona powiedziała: „Jak Juliusz chce, to chyba wie, o co chodzi”. Moja rozmowa z nim była taka: „Słuchaj, ja nie jestem aktorem i nic nie potrafię”. A on: „Ty nic nie rób, tylko po prostu bądź”. Aczkolwiek jak patrzę na ten film, to dziwacznie się tam zachowuję. Gdybym miał możliwość zagrać to jeszcze raz, zagrałbym inaczej.

Jest tam kilka dobrych gagów w twoim wykonaniu.

Nawet parę z tych rzeczy wymyśliłem poza scenariuszem: gaszenie peta przy wannie, spotkanie harcerza na schodach, którego grał młodziutki Maciek Stuhr. Kiedy zaczepiony przeze mnie pyta przerażony „Co?”, ja mu od razu: „Jajco!”. To było moje „jajco”. Nie umiałem nic zrobić, więc chciałem jakoś inaczej zaistnieć w tym filmie.

Ale ta rola schlebiała mi, bo Czarek Pazura był wtedy wschodzącym aktorem, a ja grałem jego szefa. Byłem tym z przodu, wszędzie wchodziłem pierwszy. Choć jedna historia była tam anegdotyczna. To scena jak Krzysiu Majchrzak wpada do willi i strzela. A zanim strzela, to ja dostaję od niego w pysk. Strasznie mi się to nie podobało, bo ja, niby taki bandzior, wylatuję zza rogu i dostaję od Krzyśka z łokcia i od razu robię salto. Krzysiek był bardzo wysportowany, ja też, bo miałem jakieś swoje epizody pięściarskie, więc wszystko wyćwiczyliśmy. Miał obliczony ruch łokciem, który zatrzymywał się dosłownie dwa centymetry przed moją szczęką. A ja wywalałem się do tyłu na podłożone materace. I to wywalałem się w takim amerykańskim stylu. Chciałem, żeby to wyglądało autentycznie, że naprawdę dostaję petardę, która usprawiedliwiałaby to, że nie mogłem już później strzelać.

Ale ponieważ mieszkałem wtedy w Warszawie na Wawrze i miałem kolegów z różnymi życiorysami, to podszedłem do Julka Machulskiego i mówię mu: „Julek, cały film jest ok, a tu raz dostaję w pysk i leżę. To ja już nie mam po co na dzielnicę wracać”.

I jakby Pan Bóg chciał mnie przez chwilę wysłuchać: Czarek Pazura zatruł się czymś i wylądował w szpitalu. Płukali mu żołądek, a tu zdjęcia trzeba kręcić i wychodzi na to, że nie Pazura będzie strzelał, tylko ja, więc nie dostanę w pysk. A ten, skubany, urwał się ze szpitala, taki strasznie wymięty, tylko po to, żeby tę scenę zagrać.

A w ogóle pierwsza moja przygoda z filmem to była piosenka, którą skomponował Krzesimir Dębski – film „Alchemik”. Rok 1990, trzy czy cztery dni zdjęciowe, rzecz dzieje się w średniowieczu w ruinach zamku niedaleko Wałbrzycha. Z lirą siedziałem w oknie muru zamkowego. I grałem. W sumie było mnie widać w filmie 12 sekund, mimo że te kilka dni siedziałem na planie. Ale przy okazji poznałem mnóstwo wspaniałych aktorów starszego pokolenia, którzy traktowali mnie jak syna. Mówili: „Eee, nie przejmuj się, film to jest czekanie. Zresztą masz tu, napij się”. Ja też chciałem zaistnieć w tym filmie, więc wyszedłem z taką inicjatywą do tresera od zwierząt, by przyzwyczaił do mnie szczura, którego trzymałem pod pachą. Jak były kręcone sceny, to ten szczur wchodził mi po nodze. Wydawało mi się, że taka kreacja będzie lepsza, niż tylko siedzenie przez 12 sekund i szarpanie strun w tej lirze.

Lecimy dalej: muzyka w twoim samochodzie.

A powstało parę utworów w moim samochodzie. Czasami muzyka ponosi mnie w aucie. Najwspanialszą do jazdy stworzyła grupa Chicago – soulowy dance. A co powstało? Np. „Wznieś serce”.

Jedzie się autem i nuci melodię?

Jechałem z Krakowa do Świnoujścia, ponad dziewięć godzin, więc całą płytę można nagrać. Miałem dyktafon, jakąś linię melodyczną nagrałem, bas, potem w domu to poskładałem. Kilka piosenek tak powstało. Jako ciekawostkę podam, że na przykład „Bananowy song” powstał na przystanku autobusowym. W nocy w Warszawie, vis-a-vis Komitetu Centralnego PZPR, czekałem, tupiąc z zimna…

 

madein_nr019_poziom_149

Ryszard Rynkowski o dzieciństwie i młodości

No to pozostając przy komunikacji miejskiej – ty wiesz, że jako honorowy obywatel rodzinnego Elbląga masz darmową komunikację w tym mieście?

A mnie bardziej zdziwiło, że zatrzymałem się raz na parkingu w Elblągu i jak poszedłem wypłacić pieniądze z bankomatu, to już miałem za szybą mandat 50 zł.

Uuu… To trzeba to zmienić w uchwale Rady Miasta.

Nie, po prostu miałem złą rejestrację – warszawską. (śmiech) Jako honorowy obywatel nie korzystałem z komunikacji, ale tramwajem, konkretnie linią nr 1, jeździłem codziennie przez pięć lat do liceum.

Podobno miałeś tam epizod kabaretowy? I nawet na Przeglądzie Zespołów Szkolnych Polski Północnej zgarnęliście II nagrodę.

Polonistka prowadziła zespół słowno-muzyczny. Jestem słuchowcem, więc wszystko potrafiłem zagrać, różne przeboje. Jak tylko pojawiłem się w liceum, stałem się niepisanym szefem muzycznym tej grupy. Trzon stanowili dziesięcioklasiści, ale w miarę jak oni odchodzili po maturze, ja przejmowałem ich rolę. I tak się do niej przywiązałem, że sam nie zdałem matury. W liceum Juliusza Słowackiego utworzono tzw. międzynarodówkę – wszyscy niedouczeni i krnąbrni z prawobrzeżnej Wisły. 46 osób, w większości „znani”. Byłem w klasie, która sprawiała duże problemy dydaktyczne, więc rozwiązano ją.

I wtedy pojawił się ten pierwszy krok bokserski?

Nie, to było wcześniej. Byłem niskiego wzrostu, chodziłem do szkoły muzycznej, a mieszkałem w robotniczej dzielnicy. Tam chłopaczek, który chodzi w podkolanówkach i spodenkach na szelkach zawsze dostanie w tyłek. Musiałem więc się bronić i to był powód zajęć z podstaw boksu.

Kto cię zaangażował jako dziecko do gry w kościele na organach?

Kiedy miałem 5,5 roku, ojciec przywiózł do domu pianino. To było w nocy. Jak drugiego dnia wrócił z pracy, ja już na tych klawiszach zagrałem „Wlazł kotek…”. To była dla mnie pełna tajemnic szafa grająca. Kiedy ojciec zobaczył, że sam umiem wystukać na klawiaturze proste melodie, to stwierdził, że trzeba mnie zacząć uczyć. Ale do szkoły muzycznej nie mogłem pójść, bo przyjmowali od siedmiu lat, więc przez te półtora roku uczył mnie organista z naszej parafii. Pochodzę z katolickiej rodziny, chodziliśmy do kościoła, chodziłem też do przedszkola przy parafii, byłem tam znany i lubiany jako dziecko. A dodatkowo siostra ojca była zakonnicą, więc kiedy przyjeżdżała do parafii, i ja tam przebywałem. No i organista zaczął mnie uczyć nut, melodii.

Pierwsze występy miałem jeszcze w przedszkolu, grając na fisharmonii. Ponieważ, jak wspomniałem, byłem niskiego wzrostu, jedna z dwóch sióstr, które były naszymi opiekunkami, pedałowała na tej fisharmonii, bo moje nóżki nie dosięgały i zwisały z ławki. Później, jak byłem bardziej zaawansowany muzycznie, grałem na święta w naszym kościele św. Wojciecha.

Ktoś grał w rodzinie?

Mój pradziadek był organistą. W 1920 zgarnęli go Bolszewicy i ślad po nim zaginął. Kościół, w którym grał, istnieje – piękny, drewniany, prawie 300-letni, nawet stare organy zostały. Grałem na nich. Zagrałem mu „Boże, coś Polskę” i się rozpłakałem. Prąd jakiś przeszedł przeze mnie…

Co sprawiło, że poszedłeś na studia do Olsztyna, a nie do bliższego i większego Gdańska?

Mam nadzieję, że nikogo z Olsztyna nie obrażę – tylko dlatego, że ścigało mnie wtedy wojsko. Jak już za drugim razem zdałem maturę, to za dwoma serdecznymi szkolnymi przyjaciółmi zapragnąłem pójść do Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych do Gdańska. Jeden zdał na architekturę wnętrz, drugi na grafikę. Ja nie zdałem z rysunku i powinienem był to sobie odpuścić, ale uparłem się, załatwiłem korepetycje i chodziłem do koła plastycznego do zasłużonego polonisty, ale i zarazem artysty, malarza, literata Ryszarda Tomczyka. I za drugim razem zdałem egzaminy, ale zabrakło dla mnie miejsca. Byłem piętnasty, a miejsc jedenaście plus jedno rektorskie. Więc żeby mnie wojsko nie zgarnęło, pojechałem do Olsztyna i dostałem się na Wydział Wychowania Muzycznego w Wyższej Szkole Pedagogicznej. I przeniosłem się do Olsztyna.

Jak wyglądało wtedy w Olsztynie życie muzyczne po godzinach? Ono w ogóle było?

Było, było. Zajęcia mieliśmy przy Pieniężnego, niemal vis-a-vis słynnej restauracji Pod Żaglami. Jeśli chodzi o moje znajomości muzyczne, to ze wszystkimi muzykami olsztyńskimi się znałem. I z tymi, którzy grali w zespołach, i w restauracjach.

W którejś grałeś?

Np. w Staromiejskiej. Ale najdłużej grałem z zespołem, który miał kortowskie korzenie. Graliśmy w Ostródzie, gdzie otworzył się hotel i restauracja. Mieliśmy tam pół etatu i graliśmy trzy razy w tygodniu, a po graniu wracaliśmy rannym pociągiem na studia. Był to bardzo dobry dodatek do kasy, którą dostawałem z domu. Pozwalał mi swobodnie żyć, no i stać mnie było na narzeczoną. (śmiech)

 

Chyba nieźli byliście – w 1972 roku na V Festiwalu Kultury Studenckiej w Olsztynie zostaliście laureatami i w nagrodę wysłali was na warsztaty jazzowe w Chodzieży.

Na studiach stworzyłem trio – grupę El, graliśmy muzykę jazzowo-alternatywną. Nazwę wzięliśmy od powstałej w latach 60. w Elblągu Galerii El, w której wiele się działo. Na tych warsztatach poznałem ciekawych ludzi, np. wykładowcami byli członkowie kwintetu Stańki, przyjechał Marek Ałaszewski, którego uwielbiałem. Jak już się poznaliśmy, powiedział mi: „Przyjeżdżaj do Warszawy, będziemy razem pracować”.

Miałem narzeczoną w Olsztynie, która była warszawianką, ale studiowała właśnie tu. Nie dostała się bowiem na polonistykę w Warszawie, a w Olsztynie przyjęli ją na filologię rosyjską. Przyjechała więc tu podobnie jak ja, z tą różnicą, że jej wojsko nie ścigało. Myśleliśmy o wspólnym życiu, więc przyspieszyliśmy ślub w 1973 roku i pojechaliśmy do tej Warszawy. Marek Ałaszewski pisał muzykę do „Snu nocy letniej” w operetce. Dostałem się do niej i grałem tam. Były to jednak trzy spektakle na miesiąc, stawka po 400 zł, nie można było z tego wyżyć. Dyrekcja zaproponowała, bym został akompaniatorem baletu. I tak dostałem etat.

Dlaczego w wywiadzie powiedziałeś kiedyś: „Ja, zakompleksiony chłopak z Elbląga, grający wcześniej amatorsko, zatrudniony zostałem w Warszawie w teatrze na posadzie człowieka od muzyki”.

Bo co innego grać w restauracji, a co innego grać z gwiazdami i tymi wszystkimi ludźmi, którzy tworzą inny statut. Przyjeżdżasz do teatru, dostajesz siedem grubych książek i pani dyrektor Stanisławska, która była szefową operetki i baletu, mówi: „Syneczku, a dzisiaj będziemy robić <<Życie paryskie>>”. Pach-pach, strona trzecia. Ja musiałem to wszystko znać na pamięć, by nie dać plamy, bo nigdy nie miałem przebojowości, więc i nigdzie sam bym się nie zgłosił do roboty. Nie miałem odwagi pójść gdzieś i powiedzieć: „Cześć, słuchajcie, ja jestem Rysiek, fajnie gram, może byśmy spróbowali coś razem?”.

Dzisiaj pewnie ciężko byłoby ci się przebić.

Zdaję sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach nie zrobiłbym nic. Pewnie byłbym zgorzkniałym, zawiedzionym nauczycielem muzyki na mazurskiej albo podelbląskiej wsi.

Wierzysz w astrologię?

Nie, ale jak czarny kot przebiegnie mi drogę, to wolę, żeby pierwszy przeszedł sąsiad.

Wyczytałem w astrologii o inicjałach, które zaczynają się tymi samymi literami. Oto dla RR: „Przyciągasz ludzi, bo ci widzą w tobie dobro, prostolinijność i szczere zainteresowanie. Nikogo nie krytykujesz i nie oceniasz, zawsze starasz się dostrzegać zalety. Niektórzy to wykorzystują, a ty na tym tracisz”. Pasuje?

Skąd to masz? Ja bym sobie to wydrukował. (śmiech)

Mnie to podwójnie zaciekawiło, bo ja też mam RR.

Mój syn też ma RR. Chciałem dać mu na imię Ksawery, ale ponieważ Michał Wiśniewski dał swojemu synowi Ksawier, to żona mnie pogoniła z tym Ksawerym.

Ksawery Ignacy Rynkowski… (zamyślił się) Pięknie. Mógłby być pisarzem? Mógłby. Ale babcia powiedziała, że u nas pierworodny zawsze dostaje imię po ojcu i jest Rysio.

Na zakończenie – jakby zapytać cię słowami twojej piosenki: „Czego może chcieć od życia taki gość jak ty?”.

Zdrowia. Muszę mieć dużo siły, bo nasz syn ma dopiero osiem lat, a chciałbym się jeszcze dowiedzieć, na jakie studia poszedł.

 

Rozmawiał: Rafał Radzymiński, obraz: Piotr Ratuszyński

Make up / stylizacja: Beata Salata