Rozmowy na schodach, czyli znane postacie o nieznanych historiach

Gościmy Andrzeja Kalitowicza*
pijemy soki Frankie’s**

 

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

W tegorocznym Dakarze Krzysztof Hołowczyc sięgnął po historyczne podium. Andrzej Kalitowicz, który 13 lat temu wymyślił „Hołkowi” Dakar na przedłużenie kariery rajdowej, opowiada o niepokornym i upartym charakterze swojego przyjaciela.

Made in: Zamówiłem na nasze spotkanie soki o nazwie „stress out”. Trafiłem z nazwą?
Andrzej Kalitowicz: A ja właśnie w Olsztynie się nie stresuję. Olsztyn jest dla mnie terapią, wracam tu do równowagi, resetuję się. Od 1978 roku mieszkam w Warszawie, ale kilka lat temu zrealizowałem swój cel: mieć w Olsztynie mieszkanie na skraju lasu i jednocześnie nad jeziorem. I przyjeżdżam tu tak często, jak tylko mogę.

Imbir przyjemnie drażni gardło (stress out to mieszanka truskawek, jabłek i imbiru – red). Ale to nic w porównaniu z shotami imbirowymi. Istne piekło.

A wiesz, że „Hołek” potrafi wypić pół butelki tabasco, a papryczki chilli zjeść jak jabłko? Poważnie, na wielu imprezach wszystkich tym kasuje.

No, trzeba mieć charakter z jajami, by dojść do podium Dakaru. Jak się poznaliście?
W 1977 roku trafiliśmy do tej samej klasy w olsztyńskim LO II. Pierwszy nasz kontakt nie wskazywałby na rodzącą się przyjaźń. Otóż poszliśmy do klasy o profilu angielskim i kiedy na pierwszej lekcji nauczycielka sprawdzała prostymi pytaniami nasz angielski, Krzysiek robił takie głupie błędy, że zacząłem się z tego śmiać. Na przerwie od razu podszedł do mnie i powiedział, żebyśmy sprawę załatwili za szkołą. Pamiętam, że pół klasy szło za nami na naszą solówkę. Do bójki jednak nie doszło.

Już wtedy przejawiałeś swoje menedżerskie zdolności.
Ha, ha! Może i tak (śmiech), bo stanęło na tym, że z dwoma jeszcze kolegami zawiązaliśmy zgraną paczkę i mimo że chodziliśmy do pierwszej klasy, to wkrótce rządziliśmy całą szkołą. „Hołek” był rozrabiaką numer jeden. Łobuz, ale z tym pozytywnym obliczem. Pamiętam, że na każdym apelu wyczytywali nazwisko „Krzysztof Hołowczyc”. I on wychodził wtedy na środek, a potem dyrekcja przedstawiała jego wyczyny z ostatniego tygodnia. Naprawdę ciężki żywot mieli z nim nauczyciele.

Tych historii można sypać jak z rękawa. Raz na przykład, kiedy dowiedział się, że nie ma jakiejś lekcji, tak zaczął szarpać z radości kaloryfer w szatni, że wyrwał go ze ściany i został mu w rękach. Był środek zimy, więc jak ta gorąca woda z zardzewiałych rur zaczęła tryskać, to pozalewała wszystkie kurtki. I zaczęła się afera. A kiedyś przecież miało się po jednej kurtce, w dodatku zdobytej wielkim wysiłkiem. Pamiętam nawet, że któryś kolega nie chodził potem do szkoły, bo tłumaczył się, że ta kurtka schła mu przez kilka dni.

Kiedyś wkręciliśmy całą klasę, że zamiast lekcji, jest wyjazdowy biwak. No i wszyscy pojechali z dworca gdzieś do Klewek. Albo rozkręcaliśmy hydranty z wodą, które, jak dostały ciśnienia, tańczyły po całym korytarzu. Woda płynęła po schodach. Szybko opinię mieliśmy taką, że przypisywano nam wszystkie afery, włącznie z obrobieniem sklepiku, co nas strasznie ubodło, bo takie hece nie leżały w naszym zainteresowaniu, więc na własną rękę odszukaliśmy prawdziwych sprawców.
Kolejny bolesny temat dla nauczycieli, to była „Hołka” Jawa, którą przyjeżdżał pod szkołę. Co on na niej nie wyprawiał! Oczywiście dla podkręcenia efektu, zdejmował tłumik.

Na te jego popisy patrzyłem z niedowierzaniem, ale i z niepokojem. Że się zwyczajnie zabije. Ale on nie znał granic. Pamiętam jak kiedyś zaliczył taką glebę, że zdarł mięso z kolana do samej kości, która aż była czarna od asfaltu. I on, żeby zataić to przed ojcem, wziął metalowy pilnik i szlifował tę kość z tego asfaltu. Z bólu zemdlał na miejscu!

No, a jak już dosiadał samochód, to mówiłem: teraz to już się na pewno zabije. Podbierał ojcu Fiata 125, o czym ojciec w ogóle nie wiedział. Jak wracał nim z szaleństw po lasach, zawsze coś było oberwane, więc żeby ojciec od razu się nie zorientował, zawsze wykręcał w garażu żarówkę, a na drugi dzień szukał części.

Już w drugiej klasie wyprowadziłeś się z rodzicami do Warszawy. To były czasy bez telefonów, a mimo to kontakt nie urwał się.
Powiedziałem mu na jakiej dzielnicy mam liceum. Pamiętam jak mnie odwiedził pierwszy raz. Któregoś dnia jego ojciec pojechał służbowym autem w delegację do stolicy. A on… za nim z kumplami. Podkradł ojcu Fiata, skoro zostawił go w garażu. „Hołek” nie wiedział, które to moje liceum, więc zajeżdżał pod każde na Mokotowide i kręcił pod oknami bączki, bo wiedział, że tylko tak możemy się odnaleźć. I pamiętam jak dzisiaj, na lekcji geografii, słyszałem takie piski opon, że musiałem wyjrzeć. Jasne! Żółty Fiat na olsztyńskich numerach. Powiedziałem nauczycielowi, że się zwalniam, bo się źle czuję. Dzisiaj to mogę ujawnić, bo sprawa się przedawniła (śmiech), ale „Hołek” wtedy oczywiście prawa jazdy nie miał, choć umiejętności już naprawdę niezłe.

No i potem ten kontakt się faktycznie urwał. Później co jakiś czas wyczytałem w gazetach o „Hołku”, o którym pisali jako młody zdolny rajdowiec.

Aż w 1993 roku, po jakiś 10 latach bez kontaktu, zajechałem na Karową na Barbórkę Warszawską. Pomyślałem, że może spotkam tam „Hołka”. I zobaczyłem N-grupową Toyotę, którą facet prowadził inaczej niż reszta. To był „Hołek”. Pomyślałem sobie: skubany, nie dość, że udało mu się przeżyć ten młodzieńczy okres w rajdówce, to jeszcze jeździ niczym skandynawski mistrz. Niestety, ciągle jeździł sprzętem, w którym ryzykował. Trzeba było pomóc. Ja byłem wtedy szefem dobrze prosperującej firmy w branży elektronicznej. Miałem kontakty, więc zaangażowaliśmy koncern Sony. Co prawda koncern nie angażował się w ryzykowne sporty, po rozmowach z szefową Sony w Polsce, temat trafił do centrali w Tokio, gdzie zrobiono nam wyjątek. I tak kariera „Hołka” nabrała tempa. W 1994 roku od razu zdobł mistrza Polski w gupie N. Potem namówiliśmy do współpracy Stomil i tak powstał Stomil Olsztyn Mobil 1 Team. No a potem, w 1997 roku, to już wszyscy wiedzą – doszliśmy do historycznego wyniku – mistrza Europy, po którym „Hołek” został najpopularniejszym sportowcem w Polsce.

Skąd wziął się ten Dakar?
Po kilku latach przerwy, w 2002 roku, „Hołek” znów zwrócił się do mnie z propozycją współpracy. Akutrat zbiegło się to z moim zmęczeniem materiału w tej branży elektronicznej. Wtedy właśnie wiedziałem, co to znaczy stres. I wziąłem sobie do serca cytat z filmu „Chłopaki nie płaczą”, że jak chcesz być szczęśliwy, to musisz zadać sobie pytanie, co chciałbyś w życiu robić i właśnie zacząć to robić. No i zaczęliśmy współpracę na profesjonalnie. „Hołek” miał 40 lat, więc nietrudno było przewidzieć, że ciężko będzie mu rywalizować z młodą czołówką z WRC. Obserwowałem Dakar, który wydał mi się dobrym pomostem na przedłużenie kariery. Choć „Hołkowi” wydawało się wtedy, że to taka przygoda z wiatrem we włosach i kompasem w ręku. Z pomocą Orlenu udało się wystartować w 2005 roku. Niestety, sprzętem kompletnie nieprzygotowanym. Ale „Hołek” zobaczył, że to poważne wyzwanie. Wrócił z tego rajdu sfrustrowany, ale przetrawił to i dopadła go obsesja zwycięstwa. To był już jego własny cel, a nie tylko moja strategiczna wizja.

Dzisiaj, po zdobyciu podium, „Hołek” jest spełniony sportowo. Mógłby robić cokolwiek, a i tak będzie wzbudzał zainteresowanie mediów. On ma piękne geny, bo to ważne w historii nazwisko. Im jest starszy, tym lepszy. Jak wino. Wiesz, że za granicą porównują go do George’a Clooney’a. No i wszystkiego uczy się w mig, żartując czasem, że to dlatego, że ma niezużyty umysł – to aluzja do czasów wybryków w liceum. On ma piękne geny. Hołowczyc to przecież ważne w historii nazwisko.

Będzie kolejny Dakar?
To trudne pytanie na dzisiaj. „Hołek” sięgnął po największy wynik w historii polskiego motorsportu, kosztowało go to wiele złamanych żeber, dwa razy kręgosłup i wózek inwalidzki. Musi kurz opaść. Tyle razy miał pecha, że może zwyczajnie ta ścieżka na środek podium nie jest mu pisana.

Jakie pierwsze słowa powiedział ci przez telefon, kiedy zakończył rajd?
„Cześć. Widzisz, udało się… Miej świadomość, że to jest też twój sukces, bo tak naprawdę przez te wszystkie Dakary jechałeś ze mną. Byłeś w tym samochodzie”. To był jego monolog, bo mnie tak ścisnęło w gardle, że nie byłem w stanie powiedzieć słowa.

On poświęcił swojej pasji całe życie. Ja nie byłem w stanie poświęcić życia pasji, więc pewnie tak musiało być, że ja zrobiłem karierę w biznesie i mu pomogłem. I być może jeżdżąc we dwóch, każdy z nas klepałby w tym motorsporcie biedę.

Rozmawiał: (na schodach przy ul. Dąbrowszczaków 14 w niedzielę 13 lutego o godz. 11, przy temperaturze -1 stopień C) Rafał Radzymiński
Obraz: Joanna Barchetto

*Andrzej Kalitowicz jest menedżerem, współtwórcą sukcesów, a przede wszystkim przyjacielem Krzysztofa Hołowczyca. Urodził się w Olsztynie pięć miesięcy po „Hołku”, wielki pasjonat motorsportu, utytułowany zawodnik rallycrossowy, prezes fundacji Krzysztofa Hołowczyca „Bezpieczny kierowca”

**Partnerem „Rozmów na schodach” jest Frankie’s – polska marka z wyjątkowymi sokami. Olsztyn jest ich trzecim miastem, po Wrocławiu i Krakowie. Sokami można się delektować na parterze Galerii Warmińskiej.