Malarz, ilustrator i grafik, który w swojej nietuzinkowej pracowni na olsztyńskiej starówce przetwarza na płótnach emocjonalne stany: od frustracji po fascynacje. Jego fabryka pomysłów zapełnia nie tylko obrazy, które pozwalają odbiorcom przejrzeć się niczym w lustrze, ale też przedmioty codziennego użytku. Czym karmi natchnienie Robert Listwan?

Robert Listwan o procesie twórczym: „Rodzi się w ciszy, zanurza w głębi, a czasem przebija na powierzchnię codzienności”

MADE IN: Co oznacza dla twoich sąsiadów z kamienicy dzielenie przestrzeni z artystą?

Robert Listwan: Nie sądzę, by w ogóle wiedzieli, że tu jestem i tworzę. Choć czasem pewnie widzą mnie, kiedy w ciuchach roboczych pomalowanych farbami wybiegam do sklepu za rogiem. Lubię nowe przestrzenie i nowe twarze, dlatego często zmieniam pracownie. W poprzednich sąsiedzi często odwiedzali mnie. Otwierali się przede mną, tak jakby przez to, kim jestem i co robię, dostawali jakiś niewytłumaczalny sygnał do swoistej spowiedzi i opowieści o sensie życia. W nowej pracowni jestem od niedawna, więc może jeszcze nie rozszyfrowali do końca sygnałów dochodzących z niej. 

Sztuka otwiera serca?

Rodzi się w ciszy, zanurza w głębi, a czasem przebija na powierzchnię codzienności. Więc może jestem tu jak niewidzialne źródło energii, które tchnie nowe życie w starą kamienicę. Sztuka poprawia jakość życia na wielu poziomach. Może zbliżać ludzi, pozwala oderwać się na chwilę od pośpiechu w życiu, otwiera relacje. Malarstwo i jego uniwersalny język pozwala mi rozmawiać z człowiekiem bez barier i uprzedzeń. To wolność. 

Robert Listwan o obecności innych w procesie twórczym: „To intymna sytuacja, nie otwieram się na wszystkich niczym sklep całodobowy. Ale są w moim otoczeniu ludzie, którzy rozpoznali mój kod malarski, potrafią wnieść coś kreatywnego rozmową czy zwykłą obecnością.”

Lubisz towarzystwo innych podczas malowania?

To intymna sytuacja, nie otwieram się na wszystkich niczym sklep całodobowy. Ale są w moim otoczeniu ludzie, którzy rozpoznali mój kod malarski, potrafią wnieść coś kreatywnego rozmową czy zwykłą obecnością. Ona nie przeszkadza mi, a czasem dodaje nowych wrażeń w trakcie pracy. Dla odbiorców mojej sztuki rozmowa ze mną w moim naturalnym otoczeniu jest dopełnieniem obrazu. Lepiej wtedy czują, co mi w głowie siedzi.

Sądząc po nietuzinkowych przedmiotach w pracowni, masz w niej niezły miks.

Moje „sanatorium pod Klepsydrą” to przestrzeń pełna przedmiotów, które otrzymuję od znajomych wracających z nietypowych podróży. Np. mam kolekcję czaszek wykonanych z różnych materiałów, więc coś wyraźnie mnie w nich fascynuje. Na pchlich targach wyszukuję dziwaczne gadżety, jak choćby trąbkę bez przycisków czy barokowe kutasy, których używam do malowania. Później stają się tłem dla moich rysunków i maziajek. Idealne, skończone przedmioty nie zachwycają mnie – czuję nieodpartą pokusę, by je zniszczyć, przerobić, albo pokryć ich nieskazitelną powierzchnię jakimś wywrotowym hasłem.

Robert LIstwan o podejściu do AI: „Myślę, że im większy rozwój technologii, tym większe znaczenie może mieć to, co stworzyła ręka ludzka. Sztuczna inteligencja to puszka Pandory, która uderza w empatię, wrażliwość. Ja, malując np. portrety, wyławiam z twarzy charakterystyczny element, to „coś”, a resztę odpuszczam”.

Co docenili producenci mebli i odzieży, którzy zaprosili cię do współpracy…

Marka meblarska Libro przywiozła mi do pracowni sofę, którą pokryłem grubą skorupą farby. Myślałem, że skończy się na jednym pokazowym egzemplarzu, ale projekt wszedł do produkcji masowej pod nazwą linii „New romantic”. Z kolei koszulki z mojej kolekcji „My idols are dead” dla firmy Bytom rozeszły się w całości – 13 tys. sztuk.

Możliwość tworzenia obrazów przez AI nie odbiera ci pracy?

Myślę, że im większy rozwój technologii, tym większe znaczenie może mieć to, co stworzyła ręka ludzka. Sztuczna inteligencja to puszka Pandory, która uderza w empatię, wrażliwość. Ja, malując np. portrety, wyławiam z twarzy charakterystyczny element, to „coś”, a resztę odpuszczam. Nie maluję ludzi po to, aby byli ładniejsi, ale prawdziwi. Sztuczna inteligencja tworzy obraz bez duszy.

Robert Listwan o stosunku do etatu: Buntowałem się, przeciwko kurestwu i upadkowi zasad. Stagnacja to nie moja historia”.

Pamiętasz swoją pierwszą pracę?

Jako smarkacz namalowałem obrazek, który mama powiesiła na ścianie wśród innych prac nabywanych regularnie w antykwariatach. Poczułem dumę, że wiszę wśród morskich widoczków i batalistycznych scenek. To był moment, w którym doznałem objawienia. Rodzice zapisali mnie na zajęcia plastyczne do ówczesnego Miejskiego Domu Kultury przy ul. Emilii Plater w Olsztynie, na które uczęszczałem przez resztę podstawówki i Liceum Plastyczne. Na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku formowałem swój światopogląd w oparciu o dodatkowe kierunki w sztuce: film, fotografię czy scenografię teatralną. Zabawne w całej tej drodze jest to, że po długim czasie wróciłem do swojego liceum jako nauczyciel malarstwa. Ale na krótko.

To była jedyna twoja praca na etacie?

Jedyny mój prawdziwy etat, to zawodowy buntownik. Nie raz wyrzucali mnie z posad, bo buntowałem załogę.

Przeciwko czemu?

Przeciwko kurestwu i upadkowi zasad. Stagnacja to nie moja historia. Zawsze nosiłem w sobie wywrotowe pomysły, które popychały mnie do przełamywania schematów i rutyny. Nie jestem jednak buntownikiem gotowym rzucać się z pięściami na barykady – raczej kimś, kogo w środku rozsadza niepokój, kiedy tylko próbuje się mnie zamknąć w sztywnych regułach, ograniczyć. Wcześniej czy później musi to eksplodować. Dlatego nie nadaję się do „poważnej pracy”, a już na pewno nie do powtarzania czynności. Sztuka jest tym, co zawsze wychodzi mi najlepiej i gdzie faktycznie czuję się wolny.

Bycie artystą to nie jest poważna praca?

Nie przepadam za określeniem „artysta”. To ideologia i styl życia. Nie chciałbym się dać zdefiniować w żaden sposób. Wolę określać siebie twórcą. To bardziej pojemne, no i brzmi mniej egzaltowanie.

Twórca obrazów, które sprzedają się za niemałe pieniądze.

Odbiorca uzyskuje dostęp do kawałka mojego serca. To ludzi podnieca. Czują się moim kompanem w podróży. Obraz to jednocześnie okno na świat, otwiera umysł. Pewna osoba powiesiła w domu namalowany przeze mnie jej portret i zadzwoniła, że chce go zwrócić – działał na nią destrukcyjnie, dołował. Dała sobie czas i po paru dniach stwierdziła, że już nie może bez niego żyć. Podziałał na nią jak lustro, pozwolił dostrzec, przerobić coś w sobie, może polubić swoją mroczną część. Sztuka miewa działanie terapeutyczne. Kupujemy często nie tyle efekt końcowy, co sam proces tworzenia, czyli i osobowość twórcy. I to ma swoją cenę…

Twoje prace osiągają niezłe wyniki na aukcjach charytatywnych.

Już od wielu lat przekazuję swoje obrazy na różnego rodzaju cele charytatywne i aukcje. Obrazy osiągają na nich coraz wyższe kwoty, więc zwyczajnie cieszę się, gdy mogę w ten sposób pomóc drugiemu człowiekowi.

Na jakiej podstawie określasz wartość dzieła?

Wyłącznie na wewnętrznym przekonaniu o jego wartości. Bywa, że pracuję przed jednym płótnem miesiącami. Zdarza mi się też zamalowywać kilka tygodni pracy i zaczynać od nowa. Ale znaczenie ma jakość, a nie czas poświęcony na malowanie czy rozmiar pracy. 

Ceny nie rodzą zawiści w środowisku artystycznym?

Nie wiem, nie śledzę danych i rankingów w naszej grupie zawodowej. Praca jest warta mniej więcej tyle, ile jest w niej mojego serca. W moich pracach ludzie czasem rozpoznają siebie, widzą swoich bliskich. Bywa, że odbiorca jest bardziej związany z tematem mojego obrazu, niż ja. To wielki komplement dla mnie i klucz do tego czy traktuję go jako zwykłego nabywcę-inwestora, czy towarzysza, który ma podobną wizję życia do tej, którą pokazuję w obrazach. Sztuka to wolność, w tym wolność odbioru.

Da się być wolnym w dzisiejszym świecie?

Wolność tkwi w akceptacji własnych ograniczeń. Niespecjalnie mi po drodze ze słowem „musisz”, a wiele form przywiązania uwiera mnie. Lubię tworzyć w oderwaniu od narzucanych schematów i zewnętrznych oczekiwań. Tworzenie w takim stanie daje prawdziwą swobodę i pozwala na autentyczny wyraz siebie. I też głębokie zanurzenie się w świat nieskończonych wizji i eklektycznych połączeń.

Sztuka karmi się nowymi bodźcami?

Fajnie, kiedy sztuka karmi się wszystkim, co ją wspiera. Są to nowi ludzie, którzy chcą pokazywać moje obrazy gdzieś dalej, jak i nowe wrażenia, miejsca, podróże. Jesteśmy biologicznie zaprojektowani do poszukiwania nowych wrażeń. Najbardziej cenione przeze mnie to te, które przychodzą znienacka, które motywują do tworzenia i rozpalają kocioł inspiracji. Bez tego paliwa artysta nie żyje.

Social media, gdzie masz masz fanów z całego świata, dostarczają wrażeń?

Obserwują mnie ludzie z różnych grup społecznych: i entuzjaści sztuki, i krytycy, i zwykli kpiarze. Jedni mijają mnie, inni zatrzymują się na dłużej i zadają pytania.

Na pewno nie daję się wciągać w dyskusje na temat tego, co się przewala w sieci. Media, social media to głównie sączenie trucizny. Z biegiem lat coraz bardziej izoluję się od świata złych albo nijakich wiadomości, naciąganych „lajków”.

Walczysz z przebodźcowaniem?

Doskonale wiem, że ono przychodzi, ale i odchodzi. Z czasem zrozumiałem, że warto mieć rytuały, które pozwalają nam jego uniknąć. Zacząłem dbać o jakość życia, dobrostan psychiczny, uczę się zarządzania czasem. Zasypiam z książką, a nie z telefonem. Sprzedałem samochód, by chodzić pieszo. Stawiam granice z jednej strony, aby mieć siłę i czas na to, by przekraczać je z innej.

Robert Listwan i jego rytuały…

Po przebudzeniu dobra kawa i dobra nuta na głośnikach – tak rozpoczynam hipnozę płótna. Przez lata eksperymentowałem z własnym ciałem, aby zobaczyć różnicę w kreatywności. Wprowadzałem się w odmienne stany świadomości, podróżowałem. Jak nie morsowałem, to biegałem do upadłego niczym Forrest Gump.

Sprawdzałeś swoje granice?

Wpływ ciała na umysł, wyobraźnię. Malowałem na płótnie z pomocą whisky, robiłem plamy z kawy. Była też nagość, prędkość, strach, pożądanie, duchowość i czarno-biała magia. Moja wiedza i doświadczenie odnoszą się do przeszłości – szukam klucza do tworzenia w nowej rzeczywistości. Tęsknie za światem, którego już nie ma. Lubię stare filmy, spektakle telewizji, klasykę literatury. Zrobiłem np. wystawy inspirowane „Mistrzem i Małgorzatą”, m.in. w Barcelonie czy Kopenhadze, gdzie historia ta wydawała się być bardzo egzotyczna. Jestem fabryką pomysłów, kotłują się w mojej głowie nawet podczas snu. Nie czekam z nimi aż stanę przed płótnem, stąd zapiski i pomysły trafiają na pudełka od papierosów, jednorazowe serwetki, skórzaną torbę, ścianę. To często cytaty z ukochanych utworów, biografii artystów, albo słowa, motywy, które mi się przyśniły, zostały zasłyszane w tłumie, albo zostały odczytane w naturze.

Nawet jeden z twoich tatuaży nawiązuje do filmu Felliniego.

„Osiem i pół” mówi o intelektualnej pustce, wypaleniu twórczym reżysera. Mimo że puszczono w ruch machinę wytwórni, reżyser nie ma jeszcze nawet cienia pomysłu na film. Znam ten stan, jestem w pracowni codziennie, ale są tygodnie, kiedy mam kompletnie pustą głowę. I dobrze. Wtedy odpoczywam i łapię nowe inspiracje. Przychodzą znikąd, a czasem trzeba ich poszukać. Wtedy czytam, słucham swojej muzyki, oglądam filmy, rozmawiam z ludźmi i podróżuję w czasie.

Obraz zaczynasz czy kończysz tytułem?

Bywa różnie, nigdy nie wiem w którą stronę poprowadzi mnie obraz. Kiedyś znajoma opowiedziała mi o udziale w warsztatach z umierania. Stwierdziłem, że to świetne, pojemne hasło wiążące się z przemijaniem. Nazwałem tak swój obraz z twarzą w przysadzistych okularach ukrywających wiek. Zdobył nagrodę na VII Olsztyńskim Biennale Sztuki, potem trafił do kolekcji Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. To jeden z obrazów skończonych, do którego już nic więcej nie dopiszę. Ale są też takie, których może nie skończę nigdy, albo takie, do których wracam po latach i przerabiam.

Masz prace, które nie są na sprzedaż?

To moje pierwsze rysunki tworzone z pomocą rapidografów. Mają dla mnie wielką wartość sentymentalną. Poza tym nie kolekcjonuję własnych obrazów. Ich zadaniem jest opuścić gniazdo i iść w świat. 

Twój styl zmienia się co kilka lat.

On żyje swoim życiem, podróżuje. Zauważyłem, że zatacza kręgi. Wracam do pewnych tematów co kilka lat. Nawet jeśli maluję twarze od dłuższego czasu, to nie są one już te same. Doświadczenie i przygody uzupełniają mój styl. Co jakiś czas wpadam w wir obrazów abstrakcyjnych. Są dla mnie jak szybka jazda autem, jak skok na główkę do czarnego oceanu, jak drżenie ciała przed czymś ekscytującym.

Nie boisz się przekraczania granic, prowokowania?

Sztuka pozwala zaryczeć głosem lwa, wykrzyczeć to, co boli, albo fascynuje. Jak nie w formie, to w kolorze, napisie, który wywodzi w pole odbiorcę – by ujrzał, a nie tylko zobaczył. Prawdziwy twórca jest sam, choć otoczony ludźmi. Malowanie to rodzaj psychoanalizy, czyli spowiadania się przed samym sobą.

Czego dowiadujesz się o sobie z własnych prac?

Wiele zjawisk ściera się we mnie. Dla mnie sztuka to rodzaj wyprawy w nieznane. Wolę jednak malować to, co mnie irytuje, zamiast piękna tego świata. Można malować lukrowane kwiaty, ale ja wolę kwiaty zła.

Wywalasz na płótno złe emocje, żeby poczuć ulgę?

Spełniam się, bo jeśli dane jest człowiekowi robić to, co kocha, to lepiej być nie może. A wciąż mam czas, żeby zrozumieć siebie i życie, bo wierzę w wędrówkę dusz. Więc jeśli nie teraz, to w innym wcieleniu.

Kim chciałbyś być w następnym wcieleniu?

Może papieżem? Miałbym wtedy dostęp do podziemnych tajemnic Watykanu.

Robert Listwan o tym, co daje mu jego praca: „Spełniam się, bo jeśli dane jest człowiekowi robić to, co kocha, to lepiej być nie może. A wciąż mam czas, żeby zrozumieć siebie i życie, bo wierzę w wędrówkę dusz. Więc jeśli nie teraz, to w innym wcieleniu”.

Rozmawiała: Beata Waś, obraz: Piotr Ratuszyński