Inspiruje ją tak zwany zwykły człowiek. To on jest bohaterem seriali i kultowych komedii, które biją rekordy oglądalności, a fragmenty dialogów trafiają do mowy potocznej i… na warsztat w salonach tatuażu. Z Iloną Łepkowską, scenarzystką, pisarką i producentką filmową umówiliśmy się niedaleko jej mazurskiego domku, w Hotelu Natura Mazur Resort & Conference w Warchałach.
MADE IN: Tu jest jakby luksusowo, prawda?
Ilona Łepkowska: (śmiech) Owszem, ładny projekt. Jako żona architekta cenię dobre wzornictwo. Denerwują mnie budynki, które nie wtapiają się w otoczenie, a na Warmii i Mazurach, niestety, takich dużo. Ale tu jestem mile zaskoczona, nie znałam tego miejsca, choć bywam w tych okolicach od wielu lat.
Pisze tu pani scenariusze?
Pisanie rozkłada się na kilka miejscówek warszawskie mieszkanie, ukochany dom mojego męża na wsi pod Warszawą, gdzie spędzamy lato i prawie wszystkie weekendy. Ale w moim domku na Mazurach nad jeziorem Burdąg powstał na przykład pomysł na serial „Barwy szczęścia” i wiele jego odcinków. Popatrzyłam na krajobraz za oknem i tytuł napisał się sam. A córka zerknęła na ekran mojego laptopa i rzuciła tylko: „ale pojechałaś!”. To ona była pomysłodawczynią zakupienia domku na Mazurach, ten region to dla niej sielska kraina dzieciństwa. Mój były mąż, a jej ojciec, pochodzi z Olsztyna, mieszkają tu jej dziadkowie. Przesiedziałam na Warmii urlop macierzyński, córka spędzała tu wakacje, więc znamy dobrze Olsztyn i ciągnie nas tu.
Nie myślała pani, aby osadzić tu bohaterów któregoś ze swoich scenariuszy?
Proponowałam Olsztyn jako lokację zdjęć, kiedy kręciliśmy serial „Wszystko przed nami”, ale niestety wybrano Lublin. A Olsztynowi bardzo przydałby się jakiś serial, bo miasto ma olbrzymi potencjał krajobrazowy, historyczny, a mimo to z promocją kiepsko… A przecież jest wspaniałym miejscem do życia z przyrodą na wyciągnięcie ręki. Takie „slow city”, które mogłoby być alternatywą dla wyścigu szczurów w dużych aglomeracjach. Niestety, Olsztyn jest jakiś uśpiony. Dwa lata temu, jesienią, szłam tutejszą starówką na spotkanie autorskie. Około godz. 18 nie było już żywego ducha na ulicach! Gdzie są choćby studenci? Popularny serial potrafi ożywić miasto, przyciągnąć turystów. Weźmy choćby fenomen obecnej popularności Sandomierza, wykreowanej przez „Ojca Mateusza”. A poza tym na Warmii i Mazurach tyle się działo przez wieki, że warto do tego sięgnąć, albo uczynić tłem jakiejś filmowej opowieści.
Proponuje pani serial historyczny?
A dlaczego nie? Polska wciąż jest niechlubnym wyjątkiem – dużym krajem z profesjonalną kinematografią i bez filmów biograficznych o wielkich rodakach! Mamy arcyważne momenty z dziejów państwa, nigdy nie opisane kamerą. Nie było filmu o Mickiewiczu, Curie Skłodowskiej, Kościuszce. Życiorysy wielkich ludzi to często fantastyczny materiał, ale twórcy rzadko biorą je na warsztat. Teraz pomału zaczyna się coś zmieniać, powstaje choćby serial o Piłsudskim. Narzekamy na produkcje telewizji publicznej, krytykowano „Koronę królów”, ale filmy historyczne to powinna być część jej misji i dobrze, że wreszcie zaczyna ją wypełniać. Ale każdy region ma swoich bohaterów i to od jego władz powinna wychodzić inicjatywa, aby wypromować lokalną historię przez film. Tu jest Krasicki czy Kopernik, który od dawna powinien przyciągać turystów z całej Polski i Europy nowoczesnym centrum wiedzy o kosmosie. Do Centrum Nauki Kopernik w Warszawie trudno dostać bilety. Pani (ze śmiechem – red.), tu trzeba zrobić jakieś astronomiczne show! I zwabić filmowców.
Już ich wabi Warmińsko-Mazurski Fundusz Filmowy.
Moja córka Weronika Wojnach, dostała w tym roku dofinansowanie z WMFF na reżyserski debiut o plebiscycie na Warmii, Mazurach i Powiślu w 1920 roku. Główny wątek to morderstwo działacza Gotlieba Linki, także dotąd nie sfilmowany.
Zmieniają się polskie przepisy, będzie łatwiej ściągać tu zagranicznych producentów i o to trzeba zabiegać. Warmia i Mazury mają do zaoferowania wiele, choćby wspaniałe plenery.
A mówi to jedna z najbardziej wpływowych kobiet w Polsce – jak plasują panią prasowe rankingi.
Dawniej w takich rankingach pojawiali się wyłącznie ludzie z dużymi dokonaniami w różnych branżach, więc było miło być w takim gronie. Dzisiaj mamy potrzebę powoływania autorytetów w każdej, banalnej dziedzinie, np. sprzątaniu. Więc na piedestale w wielu rankingach jest np. Małgorzata Rozenek. Pani, która surowym tonem, w białej rękawiczce przeciąga palcem po okapie dając nam do zrozumienia, że najważniejszy w życiu jest czysty dom. Ja uważam, że trzeba mieć porządek przede wszystkim w głowie, a nie w szafkach. Wolę dopychać kolanem rzeczy w garderobie, ale mieć czas, aby pójść do kina czy poczytać książkę. To, czego takie programy nie uczą, to rozmowa z drugim człowiekiem, spotkanie ludzi, którzy wzbogacają się nawzajem. Lichtarz ze świecami na stole tego nie załatwi.
W filmie „Miszmasz czyli Kogel Mogel 3” z Wolańskiej zrobiła pani coacha seksu.
Zainspirowała mnie Joanna Keszka, specjalistka od seksualności, rozbawił mnie jej sposób przedstawiania tematu. Pomyślałam sobie – wracamy z takiego szkolenia, stawiamy facetowi wymagania, no i przecież może chłop nam się zblokować! Chociaż chyba lepiej zostać samej, niż być z facetem, który nie słyszał o punkcie „G”? Żartuję, rzecz jasna. Ale prawda jest taka, że dzisiaj człowiek nie wsłuchuje się w siebie, zagłusza swoją prawdziwą naturę. Brakuje nam autorefleksji, nie wiemy już co naprawdę lubimy, a z czym jest nam źle, wolimy zdać się na wszelkiego rodzaju doradców, których na rynku i w mediach zatrzęsienie. Mówią na jakim boku spać, albo jak oddychać. A tymczasem trzeba żyć w zgodzie z własnym ciałem i umysłem, budować relację z samym sobą, słuchać intuicji. Inaczej łatwo się zatracić, pogubić.
Obserwuje to pani w show biznesie?
Kiedyś słowo „gwiazda” było zarezerwowane dla kogoś absolutnie ponadprzeciętnego. Wielu dzisiejszych celebrytów to słupy reklamowe, puste w środku. Z pomocą doradców wizerunkowych kreuje się osobowości, których po prostu nie ma. Z błyskotki robi się brylanty. Tresuje i szkoli. I cena jest często wysoka dla takiego człowieka. Te mechanizmy opisałam w swojej powieści, mówię o tym głośno, za co obrywa mi się od części medialnego środowiska.
Jest pani odporna na hejt?
Staram się powstrzymywać przed czytaniem komentarzy w internecie, ale często łamię zakazy, które sobie stawiam. Martwi mnie to, że hejterskie posty zdarzają się także na branżowych portalach. Na pierwszym pokazie serialu „Stulecie Winnych”, który został świetnie przyjęty, szef firmy producenckiej powiedział, że to serial, który ma szansę nawiązać do takich produkcji jak „Noce i dnie” czy „Chłopi”. Chodziło o serial będący adaptacją sagi rodzinnej. I nagle na Wirtualnych Mediach pokazuje się taki post : „Reymont, Dąbrowska i Łepkowska – co za idiotyczne zestawienie”. Jestem szefem literackim tej produkcji, a nie autorką powieści, na podstawie której powstał film. Ale tam gdzie pojawia się moja osoba, jest często hejt i trudno pozostać na to obojętnym.
Ostatnio portale plotkarskie zmanipulowały pani słowa o skłonności do kłamstwa w dzieciństwie, co przełożyło się na literacką fantazję.
Oczywiście słowa zostały wyjęte z kontekstu, za pierwszym portalem przekopiowały je następne, nie zadając sobie trudu, aby je zweryfikować. Moją wyobraźnię kształtowała literatura. W domu mieliśmy bibliotekę pełną klasyki, lektury, które nie zawsze dobrze się zaczynały i korciło, aby rzucić je w kąt. Ojciec, profesor historii, pilnował byśmy się nie zniechęcali po pierwszych stronach, przydługich opisach, jak choćby w przypadku „W pustyni i w puszczy”. I zawsze miał rację, każda książka pozostawiała trwały ślad w wyobraźni. W szkole byłam humanistką, zastanawiałam się nad studiowaniem prawa, albo socjologii. Kierunek „zarządzanie” połączył te dziedziny, to były rozwojowe studia.
Nauczyła się pani zarządzać wyobraźnią widzów?
Bardziej zespołem współpracowników przy produkcjach filmów, nabyłam bowiem menadżerskich umiejętności. Do pisania potrzebny jest słuch społeczny, otwartość, zmysł obserwacji. Lubię bywać w różnych środowiskach, słuchać ludzi, opowieści o ich bolączkach. Pielęgnuję znajomości ze szkoły, utrzymuję kontakt z ludźmi poznanymi lata temu na wakacjach. Mało w moim życiu typowego „celebryctwa”. Męczy mnie ciągłe przebywanie z kolegami z branży. Kontakt z tak zwanym zwykłym człowiekiem jest dla mnie inspirujący, dlatego nie odmawiam, kiedy zapraszają mnie do domów kultury czy na Uniwersytety Trzeciego Wieku.
Ludzie pytają panią o ciąg dalszy seriali?
Teraz mniej, ale kilka lat temu było to dolegliwe. Sympatia fanów jest cenna i ważna, ale nie zawsze ma się ochotę być pytanym o pracę albo obejmowanym, całowanym przez obcych ludzi. No i trudno odpowiedzieć na pytania o ciąg dalszy serialu, jeśli samemu się nie wie, w którą stronę rozwinie się wątek. Jednak spotykam się najczęściej z miłymi reakcjami związanymi np. z serią „Kogel Mogel”, który przy każdej powtórce w telewizji – a było ich już około 60, ma minimum dwumilionową oglądalność.
Na profilu facebookowym „Marian! Tu jest jakby luksusowo”, który ma ponad 200 tys. fanów, ludzie prezentują nawet tatuaże z kultowymi tekstami z pani filmów.
Najciekawsze, że takie teksty powstają przypadkiem. Na początku w scenariuszu było „Marian, tu jest luksusowo”. Słowa „jakby” w owym czasie powszechnie nadużywano. Ewa Kasprzyk, odtwórczyni roli Wolańskiej, powiedziała je na planie kilka razy dla żartu i tak zostało, stając się znakiem firmowym serii, a powiedzonko weszło do potocznego słownictwa. Na spotkaniach autorskich słyszę od publiczności że np. w domu w którym jest jakiś Marian, są nagminnie używane.
Na widowni „Kogla Mogla 3” widziałam kilka pokoleń.
Udało się nam udowodnić, że można zrobić dobrą komedię z udziałem aktorów starszego pokolenia, pokazując prowincję, a nie tylko młodymi, pięknymi i bogatymi ludźmi żyjącymi w luksusowych apartamentach. Stąd taki przekrój pokoleń na widowni, na nasz film trafiają nawet ci, którzy w kinie nie bywają. Pewien młody mężczyzna z Bełchatowa, chciał zrobić niespodziankę swojej partnerce i zaprosić ją na warszawską premierę trzeciej części. Bo w ich domu mówi się tekstami z moich komedii. Załatwiłam im zaproszenie, tak mnie to ujęło. Typuję, że po najnowszej części zwrotem, który wejdzie w obieg, będzie „pośpiech poniża”. I to byłby mój wkład w dobrostan Polaków, gdyby trochę wzięli je sobie do serca i zwolnili tempo życia. To hasło usłyszałam kiedyś od córki. Cieszę się kiedy ludzie podchwytują takie teksty, choć ja sama z czasem je zapominam. W innym wypadku czułabym się tak, jakbym nigdy nie wychodziła z pracy.
A można wyjść z pracy w przypadku scenarzysty?
W zasadzie nie. Dla mnie odskocznią od pisania scenariuszy jest… pisanie powieści. Traktuję to jako relaks. Więc laptopa, albo tablet mam zawsze przy sobie, nawet na wakacjach. Czasem wpada mi pomysł np. podczas jazdy samochodem, więc notuję go sobie stojąc na czerwonym świetle.
Powiedziała pani gdzieś, że polscy widzowie nie są jeszcze gotowi, aby zobaczyć zbliżenie dwóch gejów na ekranie, ale faceta myjącego podłogę już tak.
Dwóch gejów w akcie seksualnym na pewno nie, ale mamy w jednym serialu parę męską. I uważani są przez widzów za jedne z najsympatyczniejszych postaci. To jest element edukacyjny, który przemycam w serialach. Kiedyś podszedł do mnie Robert Biedroń i podziękował za to w imieniu swojej mamy, która mieszka w małym mieście, bowiem nic tak nie pomogło w zwiększeniu tolerancji jej otoczenia na orientację syna, jak ten wątek w „Barwach szczęścia”. Nie można jednak przeginać z nachalną edukacją. Gdyby w serialu rodzice – dość prości ludzie – na coming out swojego dziecka powiedzieli „wspaniale synku, ważne żebyś był sobą”, byłoby to nieprawdziwe. My pokazaliśmy, że można i trzeba to zaakceptować, choć nie zawsze jest to łatwe. I że zawsze będą ludzie, którzy będą piętnować ludzi o innej orientacji.
Czyli chcemy filmów, które przedstawiają rzeczywistość jeden do jednego?
Chcemy widzieć świat blisko nas, ale w nieco lepszej odsłonie. Taki, który inspiruje, podpowiada inne, lepsze rozwiązania. Na przykład mąż z żoną omawiają wspólnie problemy wychowawcze, domowe inwestycje, dzielą się partnersko obowiązkami domowymi. Normalni ludzie, którym daleko do ideału, ale potrafią ze sobą rozmawiać o wszystkim, czego w wielu domach brakuje. Myślę, że takie seriale pomagają się ludziom zbliżyć. Kiedy pokazujemy coś wyidealizowanego, robi się z tego bajka, świat nie do osiągnięcia dla zwykłego człowieka.
A scena próby gwałtu małżeńskiego w pierwszej części „Kogla mogla”? Jeszcze obrywa się pani za nią od feministek?
Tak, jadą po mnie, mimo że w filmach zazwyczaj pokazuję, że kobiety to lepsza, bardziej ogarnięta część ludzkości. Tamtem film powstał 30 lat temu i pokazywał kobietę, która walczy o niezależność, chce studiować, a nie być tylko żoną. Ale nie było takiej świadomości, na co można sobie pozwolić. Dzisiaj nauczyłyśmy się stawiać granice, walczyć o swoje miejsce w społeczeństwie. Ceną za to często jest samotność, bo lepiej być niezależną, niż mieć u boku niedojrzałego faceta. Nie zmienia się jedna rzecz jeśli chodzi o tematykę ulubionych filmów: chcemy oglądać miłość. Ewoluuje tylko sposób jej pokazywania, mniej się ją idealizuje, choć bywają jeszcze ckliwe melodramaty czerpiące wzorce z lektur dla pensjonarek. Mamy widać zakodowane pragnienie oglądania miłości idealnej, choć niemożliwej, a nie tej, która natrafia na przeszkody i czasem przegrywa.
Kilkakrotnie rozkręcała pani scenariusze seriali, a potem odchodziła. Następowało znużenie?
Znużenie grozi i scenarzyście, i pozostałym twórcom. Seriale to dla młodych aktorów zawodowa furtka, ale i kanał. Z „M jak miłość” dość szybko uciekł np. Marcin Bosak, był przerażony nagłą popularnością i bał się identyfikowania go z jedną rolą. Chciał nowych wyzwań, a nie zaszufladkowania. Człowiek boi się zmian, a profity stałej roli w serialu, jak przewidywalność finansowa i poczucie bezpieczeństwa, przygłuszają potrzebę rozwijania się zawodowego. W pewnym momencie, kiedy miałam napisać kolejną scenę między Barbarą Mostowiak i jej mężem, robiło mi się niedobrze. Nigdy nie chciałam pracować na nudnym etacie, dlatego po jakimś czasie zazwyczaj ewakuuję się z każdego projektu.
No i trzeba być w ciągłej gotowości.
Tak, bo zdarzają się awarie, takie, jak na przykład choroba aktora i trzeba pilnie nanieść zmiany w scenariuszu. To świetny, ciekawy zawód, ale trzeba się umieć pilnować. Ja jestem zdyscyplinowana i nie czekam na wenę, mogę pracować wszędzie, bez ulubionego kubka czy inspirującej muzyki. Takiej samodyscypliny nauczył mnie rodzinny dom. Jakiś czas temu dopadły mnie seryjnie problemy ortopedyczne. Po operacji barku miałam usztywnioną prawą rękę, wiec nauczyłam się obsługiwać myszkę lewą ręką i siedząc bokiem przy stole, poprawiałam odcinki. Zaraz po poważnej operacji nogi wyciągnęłam laptopa z szafki i napisałam felieton. No, może pomogło mi to, że pompa podawała mi prosto do kręgosłupa mocny środek przeciwbólowy…
Tylko śmierć scenarzysty uzasadnia nieterminowość?
Tak, i dlatego dzisiaj wolę pisać rzeczy, które mają słowo „koniec” w jakiejś realnie bliskiej perspektywie. Mogłabym dostatnio żyć odcinając kupony w „M jak miłość” (który w 2005 roku zanotował oglądalność 12 mln widzów – red.), ale nadal korci mnie, aby podejmować nowe wyzwania. Teraz mam na warsztacie nową powieść, marzy mi się napisanie sztuki teatralnej. Niczego, co robiłam, nie żałuję, ale wolę dziś poświęcić czas na to, co daje mi możliwość mierzenia się z czymś nowym. Na inne rzeczy szkoda mi czasu, bo to jedyna rzecz, której nie można kupić. Po to wybrałam wolny zawód, aby czuć się wolna. I nie chcę się już nigdzie śpieszyć, wszak pośpiech poniża.
Rozmawiała: Beata Waś
Obraz: Łukasz Wajszczyk
Podziękowania dla Hotelu Natura Mazur Resort & Conference Warchały za pomoc w zrealizowaniu wywiadu i sesji.