Choć akcja nowej książki Marcina Mellera – Czerwona Ziemia  dzieje się w Afryce, powstała ona głównie na Warmii i Mazurach. O męczarniach przy pisaniu debiutanckiej powieści i daniach, które motywują do pracy opowiada Marcin Meller, dziennikarz, pisarz, autor „Czerwonej ziemi”. 

Akcja Czerwonej Ziemii toczy się Afryce, gdzie Marcin Meller mieszkał w latach 90’tych.

MADE IN: Do tej pory pisałeś felietony i reportaże. Nastroje pandemiczne zainspirowały cię do thrillera?

Marcin Meller: Od dawna chciałem napisać powieść o relacjach ojca z synem. A dokładnie o tacie, który próbuje naprawić przeszłość. A że sam lubię czytać wciągające historie, zaczęło się to rozwijać w kierunku powieści sensacyjnej. I wtedy narodził się pomysł, aby akcja działa się w Afryce, gdzie mieszkałem w latach 90. W trakcie pisania rozwinęło się jeszcze w fabule love story. Będzie tu jednak wszystko, co powinien zawierać klasyczny thriller: strzelaniny, spiskowe teorie, pościgi itp.

Będą wątki autobiograficzne?

Nie jest to historia relacji z mojego życia, a na pewno nie moja z ojcem, ani synem, który ma 10 lat. Anka (żona –red.) mówi jednak, że pewnie Pudelek.pl napisze po premierze książki, że mam jakiegoś nieślubnego syna – jak Wiktor, główny bohater powieści. Połączyłem pół na pół wyobraźnię z faktami. Nawiązuję do wydarzeń, których byłem świadkiem, opisuję miejsca, które znam. Tuż przed pandemią poleciałem do Afryki, aby przypomnieć sobie
ich zapach, usłyszeć dźwięki tamtejszej ulicy, nakarmić zmysły i złapać inspirację do pisania. Wróciłem tam po 24 latach, tak jak bohater książki, który jedzie szukać do Ugandy zaginionego syna. Wyjazd był mega owocny.

Zrobiłeś klasyczną dokumentację?
Mam zwyczaj robić dokładny research tematu, o którym piszę, dlatego w międzyczasie przeczytałem też stos książek o Afryce. Choćby po to, aby wybrać z nich jedno zdanie. Myślę, że to także efekt prokrastynacji –wszystko, byle odsuwać w czasie pisarskie męczarnie.

Marcin Meller na Mazurachch

Marcin Meller: „Końcowy maraton zaliczyłem w Widrynach, gdzie w samotności napieprzałem jak oszalały w klawiaturę. Anka z dziećmi zostali w Warszawie, aby zostawić mi przestrzeń”

Czerwona Ziemia Marcina Mellera w dużej części powstała na Warmii i Mazurach

Czytając twoje teksty trudno sobie wyobrazić, że tworzysz je z oporem.

Zawsze. Książkę wymyślałem w głowie podczas pobytu w Afryce, ale pisałem głównie w naszej chałupie w Widrynach, gdzie pracowałem zdalnie podczas pandemii. Latem 2020 roku wymieniliśmy się na miesiąc kluczami do naszych domów z przyjaciółmi – Martą i Zygmuntem Miłoszewskimi, którzy mają mieszkanko na olsztyńskiej starówce. No i tam nie było szansy zapomnieć, że muszę pisać. Miałem z okna widok na bibliotekę, która zdawała się nieść przekaz „bierz się do roboty”. Pocieszeniem motywującym do pracy były zaplanowane posiłki w okolicznych lokalach. Jak myślałem o pierogach w Staromiejskiej czy pikantnych, przepalających przewód pokarmowy skrzydełkach w barze meksykańskim, robota lepiej szła. Pomagało też wietrzenie głowy podczas porannych spacerów wzdłuż Łyny, które polecił mi Zygmunt. Końcowy maraton zaliczyłem w Widrynach, gdzie w samotności napieprzałem jak oszalały w klawiaturę. Anka z dziećmi zostali w Warszawie, aby zostawić mi przestrzeń.

Wplotłeś warmińsko-mazurskie wątki?

W zasadzie jeden, który umieściłem we śnie bohatera. W sielskim śnie, który przeradza się w koszmar. Sielskość skojarzyłem z ulubioną brukowaną drogą ze Śpiglówki do Widryn, którą często pokonuję na rowerze. Jeśli więc książka stanie się bestsellerem, spodziewajmy się tam tłumów. (śmiech)

Jak zrecenzowała książkę twoja żona, zapewne pierwsza czytelniczka?

Sytuacja jest o tyle nietypowa, że Anka jest dyrektorką w Wydawnictwie W.A.B., którego nakładem ukaże się „Czerwona ziemia”. W domu miesiącami słuchała mojego biadolenia, była świadkiem moich męk przy klawiaturze. Sięgnęła więc po nią z niemałą obawą czy wydawnictwo może liczyć na komercyjny sukces. Ale wciągnęła ją w półtorej dnia, czym uspokoiła i mnie, i siebie. Parę innych osób z mojego otoczenia też mówiło o zarwanej nocy podczas lektury. Usłyszałem np. „super się czyta, tylko wywal te „melleryzmy”, czyli moje niektóre charakterystyczne zwroty językowe, które sprawdzają się w felietonach czy postach na fejsie, ale nie w powie-
ści. No i teraz czekam na reakcje czytelników. Skądinąd wiem, że żadna recenzja nie zastąpi „szeptanki” wśród czytelników. Więc czekam na te szepty i się stresuję.

Rozmawiała: Beata Waś
Obraz: Bartłomiej Syta