Bieganie maratonów, skrzypce, chór… – jak podkreśla Maciej Kurzajewski, wszystko co robimy w życiu sprawia, że szerzej potem możemy spojrzeć na świat.

MADE IN: Na początek pytanie, które odważę się zadać tylko wyluzowanemu mężczyźnie: ile ważysz?

Maciej Kurzajewski: To bardzo ważne pytanie w moim życiu, bo zdarzyło mi się na przestrzeni tych 45 lat dobić do 95 kg.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

No właśnie, nie bez przyczyny zapytałem, bo ciężko sobie nawet wyobrazić ciebie z takim parametrem.

Jestem wysokim facetem, mam metr siedemdziesiąt sześć (śmiech) i powiedzmy sobie szczerze, że te 95 kg przy tym nikczemnym wzroście nijak się nie tłumaczą. Ale tak było. Miałem wtedy jakieś 20 lat i w którymś momencie stwierdziłem, że to jest równia pochyła.

Czyli widzowie nie mają prawa ciebie takiego pamiętać?

Nie mają szansy. Mało tego, moja żona, Bogu niech będą dzięki, takiego mnie nie pamięta. Mój redakcyjny kolega, śp. Grzegorz Świątkiewicz, miał dwa zdjęcia na których jestem jeszcze w tej kategorii wagowej. Ja je od niego odkupiłem i głęboko schowałem. Nie będę ich upubliczniał, a przynajmniej nie mam takiego zamiaru. 

Na Pudelku poszłyby za niezłą kasę.

Myślę, że tak. I lajkowane byłoby nieźle, niestety raczej z przewagą buziek przerażenia. 

Co się stało potem?

Uznałem, że grubszym już nie można być. Byłem wtedy studentem i jednocześnie na stażu w redakcji sportowej TVP, bo już na drugim roku studiów wziąłem udział w konkursie na dziennikarzy i prezenterów telewizyjnych. Dostałem się do finałowej dziesiątki spośród 500 kandydatów. Oczywiście nie prowadziłem wtedy programów ani nawet nie byłem reporterem, ale miałem swoje ambicje, więc uznałem, że skoro to jest telewizja, dobrze byłoby też odmienić swój wygląd zewnętrzny. A ponieważ kamera jeszcze dodaje, no to jakby „ekran” dołożył mi z dziesięć kilogramów, mógłbym się nie zmieścić między lewą a prawą stroną ekranu. I wziąłem się za dietę. Udało się, choć minęło 10 lat i waga znów szła w górę. Wtedy doszedłem do wniosku, że trzeba dodać jeszcze sport, wysiłek. To był moment kiedy zacząłem biegać. I to bieganie, które trwa od 2003 roku, pomaga utrzymać mi formę fizyczną, wagę, ale pozwala też normalnie funkcjonować w sferze mentalnej. Jest genialną rzeczą jeśli chodzi o odstresowanie.

Przyznałeś kiedyś, że kiedy biegniesz, przychodzą ci do głowy najlepsze pomysły. Co się zrodziło w biegu?

Z biegiem jest trochę jak z medytacją. Co prawda nigdy nie byłem joginem, ale myślę, że w bieganiu też uzyskuje się podobny stan jasnych myśli. Że nic nas nie rozprasza. 

Mi podczas mojego biegania przyszedł pomysł związany z… bieganiem. Otóż człowiekowi wydaje się wówczas, że może zrobić wszystko, więc pomyślałem, że w rok skompletuję koronę maratonów ziemi – przebiegnę maraton na każdym z siedmiu kontynentów. Poszukałem informacji w internecie i okazało się, że nie byłbym pierwszym, który mógłby to zrobić, bo przede mną był jeden Polak, który dokonał tego w 11 miesięcy. Mi udało się w dziewięć. Tak naprawdę to nie jest ważne, by ścigać się tu z kimkolwiek i być pierwszym, ale pomyślałem sobie, że skoro to jest wyzwanie, które zakiełkowało w głowie i znalazłem w sobie odwagę, by powiedzieć o tym głośno, to dlaczego miałoby się nie udać. 

Zrealizowałem dzięki bieganiu mnóstwo innych pomysłów, bo ja lubię biegać rano – szósta, szósta trzydzieści. I jak ktoś mówi, że nie ma czasu na bieganie i na aktywność fizyczną, to niech wcześniej wstanie. Róbmy to ewolucyjnie, najpierw wstańmy 10 minut wcześniej, potem kwadrans, pół godziny i tak dojdziemy do godziny. 

A lubię biegać rano, bo podczas takiego biegu układam sobie w głowie cały dzień. 

Byłeś typem sportowca?

Dopiero gdzieś od 7–8 klasy. Wcześniej miałem problem by pokonać 1500 metrów. Nigdy nie byłem szczupłym chłopakiem. Lubiłem oglądać sport, ale dopiero później przyszło uwielbienie dla sportu czynnego. Potem to zarzuciłem, aż odezwało się z powrotem w wieku 30 lat. Jest to przełamywanie barier kiedy przebiegniesz 42195 m, zwłaszcza kiedy jeszcze rok wcześniej byś się o to nie podejrzewał, a taki dystans prędzej by cię zabił, niż doprowadził do radości na mecie. 

Na pierwszy maraton wybrałem miejsce w którym wszystko się zaczęło – Ateny. Wystartowałem w 2003 roku, na mecie na stadionie wpadłem w objęcia żony i dziecka. To była taka radość, którą porównałbym tylko do dwóch momentów w moim życiu: kiedy rodzili się dwaj moi synowie.

Czujesz, że czynne uprawianie przez ciebie sportu ma przełożenie na twój wizerunek dziennikarza sportowego?

Myślę że tak. Dla mnie najważniejszym argumentem było poczucie tego, co czują zawodowi sportowcy. Maraton pozwala mi się zbliżyć przynajmniej stopniem wysiłku. Samo przebiegniecie to jedno, ale przygotowanie to drugie, bo żeby nie umierać na trasie, musisz rzetelnie trenować 4–5 razy w tygodniu. Start to już więc wisienka na torcie, czy też truskawka, jak niektórzy wolą. Zyskałem doświadczenie dzięki któremu lepiej rozumiem sportowców, zwłaszcza w momentach porażki. Bo zdaję sobie sprawę, że można zrobić wszystko, by zbliżyć się do granicy za którą nic więcej się już nie dało, a mimo wszystko coś stanęło na przeszkodzie.

A ci wielcy sportowcy z którymi się spotykasz zawodowo, inaczej cię dzięki temu traktują?

Dzisiaj obserwujemy się na mediach społecznościowych, więc wiemy o sobie więcej. Ale kiedyś dorzucało się tym bieganiem kamyczek do budowania swojego wizerunku. Adam Małysz np., z którym byłem najbliżej w jego najlepszych latach, mówił: „o, to ty jesteś kozak skoro porywasz się na maraton”.

Przespałeś w młodości predyspozycje do jakiejś dyscypliny?

Gdybym mógł się cofnąć do młodzieńczych lat, to zwyczajnie chciałbym więcej rzeczy spróbować. I taką możliwość staram się stworzyć moim synom. Nie namawiam ich do konkretnej dyscypliny, ale pokazuję mnogość wyboru. A dokonają go sami. Wybiorą to, co sprawi im najwięcej radości. Sam czasu nie cofnę, więc to jest to, co warto mieć w głowie będąc rodzicem: pokazać dzieciom sportowy świat. 

A co myślisz o rywalizacji sportowej za konsoletą, czyli o coraz popularniejszym e-sporcie?

Sam byłem kiedyś królem gier komputerowych. Nawet zaistniałem w popularnym wówczas miesięczniku Bajtek. Dziennikarze z redakcji pojawili się w naszej podstawówce w której były turnieje i faktycznie zostałem królem. To były czasy Atari i Commodore, prostota i frajda w najczystszej formie. Ale to nieporównywalne z tym co dzisiaj się dzieje. E-sport jest pełnoprawną dyscypliną sportową, w TVP Sport pokazujemy nawet zawody.

Nie patrzy się na to z przekąsem? 

Nasze pokolenie pewnie tak, bo co rozumiemy przez sport? Wysiłek. E-sport też go zapewne zawiera, bo trzeba to wszystko rozpracować, ale tu nie o ten rodzaj wysiłku nam chodzi. Natomiast ja się nie obrażam na to i uważam, że to jest znak naszych czasów. 

Uważasz, że z wszystkiego czego w życiu się spróbuje, czerpie się potem jakiś pożytek?

Absolutnie. Nawet jeśli czegoś nie doprowadzimy do wielkiego finału, to to co zyskaliśmy, jest bardzo ważne i może kiedyś nawet w małym stopniu się przydać, wzbogacić jakość naszego życia, dzięki czemu szerzej możemy spojrzeć na świat. Uważam więc, że wszystkie te rzeczy, które przerobiłem, zwłaszcza w młodości… 

… no właśnie, bo ja podchwytliwie zapytałem o twoje skrzypce i chór.

I pewnie taniec, bo miałem epizod z tańcem nowoczesnym w modern jazzowym zespole. Skrzypce to był bardziej pomysł rodziców niż mój, ale przez długi czas nie byłem im w stanie tego odmówić. Robiłem to wbrew sobie, abstrahując od tego, że bardzo nie lubiłem dźwięku najwyższej struny E, który powodował nieprzyjemne dreszcze.

Chór był pokłosiem skrzypiec?

Odwrotnie – skrzypce były pokłosiem chóru. Jeszcze w zerówce był nabór do klasy chóralnej w szkole podstawowej, bo w naszej podstawówce każdy rocznik miał taką właśnie klasę. Dostałem się do niej i przez całą szkołę śpiewałem w chórze. To była fantastyczna przygoda – byliśmy jak drużyna, kumple. Do tego festiwale za granicą i obycie ze sceną. Rewelacyjne doświadczenie.

Maciej Kurzajewski

Jeden z najpopularniejszych polskich prezenterów telewizyjnych i dziennikarzy sportowych – przez trzy lata z rzędu (2009–2011) dostawał Telekamerę dla najlepszego dziennikarza sportowego. Jest promotorem aktywnego stylu życia, sam w imponujących dziewięć miesięcy zdobył Koronę Maratonów Ziemi. Urodził się i wychował w Kaliszu. Podczas studiów prawniczych w Warszawie dostał się na staż do TVP. Dzisiaj jest jedną z wizytówek TVP Sport. Prowadził też programy „Pytanie na śniadanie”, „Kocham cię, Polsko!”, „Kawa czy herbata”, „Świat się kręci”. 2 wrześ-nia prowadził w Olsztynie organizowaną przez Michelin imprezę charytatywną „Baw się i pomagaj”.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński, na schodach przy ul. Dąbrowszczaków 14 w Olsztynie, 1 września o godz. 18:00 przy temperaturze 24°C 

Obraz: Agnieszka Blonka