Krystyna Mazurówna,  tancerka i choreografka z bodaj najbarwniejszym życiorysem zawodowym w Polsce. Za odegrane role i tworzone spektakle zdobywała najwyższe wyróżnienia, zaś po manifestowaniu postawy wobec władzy w 1968 roku, wyjechała na stałe do Paryża, gdzie kontynuowała karierę tancerki (miała m.in. swój zespół taneczny, główne role w rewii u słynnej Josephine Baker, była solistką w Casino de Paris). W Polsce była jurorką w popularnych programach tanecznych. Jest w trakcie pisania szóstej książki, a w Paryżu można dostać wino Bordeaux sygnowane jej nazwiskiem „Le Chevalier Mazurowna”.Jej życie jest tak kolorowe i zaskakujące jak włosy i makijaże, którymi manifestuje swoją wolność.

Po lekcję filozofii codziennej z Krystyną Mazurówną warto się wybrać choćby i do Paryża.

 

 

MADE IN: Ja jestem chłopak z Mazur, a ty?

Krystyna Mazurówna: A ja dziewczyna ze Lwowa. Nie z Mazur, ale za to Mazurówna.

Masz jakieś mazurskie wspomnienia?

Na Mazurach mieszka mój fan, który trzy lata temu nawiązał ze mną bardzo ścisłą korespondencję. I werbalną, i duchową. Świetnie się rozumiemy i jesteśmy przyjaciółmi. Jest między nami minimalna różnica wieku, bo jest ode mnie 64 lata młodszy, ale doszliśmy do wniosku, że to żadna przeszkoda. Dlatego do Mazur mam czuły stosunek i w tym roku pojawię się tam na wakacjach. Poza tym Mazury są najpiękniejszą dzielnicą Polski – cudowna dzikość, aczkolwiek cywilizowana.

 „Do Mazur mam czuły stosunek i w tym roku pojawię się tam na wakacjach. Poza tym Mazury są najpiękniejszą dzielnicą Polski – cudowna dzikość, aczkolwiek cywilizowana”

Jak rodzi się korespondencja przy takiej „minimalnej” różnicy wieku?

Ta znajomość zaczęła się, kiedy jako uczeń przystąpił z kolegą do ogólnopolskiego konkursu na zrobienie materiału wideo o polskim uczonym z kresów. A tak się składa, że mój tatuś, prof. Stanisław Mazur, wcale na Mazurach nie mieszkał, tylko we Lwowie, gdzie był jednym z czterech twórców tzw. lwowskiej szkoły matematycznej. Zrobili film, do którego zresztą udzieliłam im wywiadu, no i zdobyli pierwszą nagrodę. Więc kiedy wręczano im ją w Warszawie, ja pojawiłam się tam znienacka. Mało tego, udało mi się zabrać głos ze sceny, z której zakomunikowałam, że oprócz regulaminowej nagrody, ja dodaję swoją – zapraszam zwycięzców na kilka dni do Paryża. Po umówieniu terminu przyleciałam po nich do Warszawy, a zwiedzanie miasta zaczęliśmy od występu kabaretowego w słynnym Moulin Rouge. Ostatniego dnia przed wylotem jeden z nich, za kieszonkowe, które miał, kupił mi wielki bukiet kwiatów. Bardzo mnie to ujęło. I tak zaczęła się korespondencja, znajomość, której pokłosiem był też zorganizowany dla mnie wieczór literacki w Ełku.

Istnieją dla ciebie ramy takie jak wiek, metryczka?

Nie. Uważam się za młodą kobietę, bo co to jest mieć dopiero 83 lata. Mam ciągle niespożytą radość życia, uwielbiam przygody i podróże.

Nawiązując do taty i rodowego nazwiska – twoje brzmi po staropolsku: Mazurówna.

Już w szkole mówiło się tak do dziewczynek, więc ja była Mazurówną. Kiedy jako 18-latka zaczęłam tańczyć w Teatrze Wielkim w Warszawie, tam też zwracano się do nas: Glinkówna, Selmówna, Bittnerówna, Mazurówna. Teraz nie ma już tego zwyczaju, ale artystycznie zostałam jako Mazurówna i tak jest oficjalnie we wszystkich moich dokumentach, również francuskich.

Żaden facet po drodze nie zmienił ci nazwiska? Przecież tylu ich było.

Wielu próbowało, a żadnemu się nie udało.

Podarowałaś mi kiedyś swoją książkę „Ach, ci faceci”. Wszyscy, których spotkałaś na swojej drodze i z którymi współpracowałaś zawodowo czy też byłaś związana prywatnie, mieli jeden wspólny mianownik: intelektualiści – ikony ze świata kultury.

Że miałam dobry gust? Fakt, to byli intelektualiści, albo przynajmniej ludzie szalenie inteligentni. Znajdowałam się przy nich czy to życiowo, czy zawodowo, bo właśnie mi imponowali. Tego nauczył mnie tata, że największą wartością faceta jest jego mózg, więc mi naprawdę jest wszystko jedno czy poznam małego bruneta, czy wysokiego blondyna, garbatego, z dużym nosem, czy bez nosa, bo nie to jest najważniejsze. Fascynują mnie ludzie, którzy mają cechę absolutnie najważniejszą – inteligencję. Więc może dlatego właśnie przy nich padam na kolana.

„Kiedyś, jako 18-latka, wpadłam zupełnie przypadkiem na przyjęcie literackie, na którym spotkałam Zygmunta Kałużyńskiego. Powiedział mi, że w tym kraju jest trzech mężczyzn, którzy się liczą: Toeplitz, Mrożek i Kisielewski. Więc natychmiast poznałam Toeplitza i zakochaliśmy się w sobie”

Krzysztof to była czysta inteligencja. Potem z Mrożkiem, z którym mieszkaliśmy w jednej kamienicy, mieliśmy długi romans, choć z przerwami, bo międzynarodowy. Ten z kolei też oszołomił mnie swoją inteligencją. No i trzeci wspomniany, Kisielewski. Tylko potem uświadomiłam sobie, że Zyziu mówił o starym „Kisielu”, a ja wzięłam się za młodego. Ale też był wyjątkowym człowiekiem. Więc jak już tych trzech z trzech liczących się przerobiłam, że tak nieelegancko określę, to wyjechałam z Polski do Paryża.

W kwestii związku z mężczyznami zawsze ty podejmowałaś decyzję?

Niestety zawsze decydowałam o zakończeniu sprawy.

O postaciach, które znałaś, czytam z nieukrywaną zazdrością, bo to panteon polskiej kultury. Więc móc cofnąć się w czasie i być u boku tych wybitnych ludzi – bezcenne.

Owszem, byłam niewątpliwie uprzywilejowana, bo wtedy w Warszawie zawiązała się mała grupka najlepszych ludzi kultury, spotykająca się zwykle w Spatifie. I z tymi literatami i filmowcami siedziałam przy stoliku. Komeda, Trzaskowski czy Kurylewicz przychodzili do mnie na próby baletu, który robiłam do ich muzyki. To było wspaniałe, ale to już przeszłość. Nie chciałabym wrócić do niczego, bo mnie ciekawi jutro. Interesuje mnie tylko przyszłość. Ty chciałbyś się przenieść w tamte czasy, a ja do Nowego Jorku w 2040 roku. Mamy marzec (rozmawiamy 19 marca – red.), a ja już mam zaplanowany wyjazd jesienią właśnie do Nowego Jorku. Moimi planami w zasadzie prowokuję podróże, bo uwielbiam je. Dzięki nim poznaję nowych ludzi, nowe klimaty, sytuacje.

Co cię kręci w Nowym Jorku?

Że kiedy idzie ulicą facet w garniturze i aktówką, a obok transwestyta w różowym stroju kąpielowym i złotym sztucznym futrze, to obaj są na miejscu. To jest multiakceptacja. I to jest moje miejsce.

A spoglądasz czasem refleksyjnym okiem na takie miasta jak Paryż, w którym mieszkasz od 53 lat? Że te słynące z pewnych skojarzeń miejsca już nieodwracalnie pozmieniały swój klimat? Że jednak było lepiej?

Nigdy. Trzeba akceptować zmiany, bo one są tak logiczne, jak samo życie. W Paryżu jest mieszanina nacji i kultur. Uwielbiam moich sąsiadów Turków, Ukraińców, Czechów, knajpy prowadzone przez Arabów. Ja to kocham, bo taka jest przyszłość świata. Dlatego mieszkam w dzielnicy tak popularnej i barwnej, bo czuję się w niej jak przysłowiowa świnia w mule. Jestem w swoim żywiole.

Tańczyłaś na słynnym Pigalle?

Tak, między innymi. Byłam nawet prowadzącą tancerką w jednym z kabaretów, w którym wszystkie dziewczyny tańczyły zupełnie nago, a ja jedyna ubrana w suknię z golfem, sięgającą do samej ziemi. Więc kiedy widownia ogląda nagie tancerki, to dwunasta z rzędu wchodząca na scenę nie robi już wrażenia. Wtedy wchodzę ja, cała ubrana. I to dopiero jest pobudzenie wyobraźni – co też ona może mieć pod sukienką.

Co wedle twojego kodeksu życiowego jest najważniejsze?

Poznawać ciekawych ludzi.

A kalkuluje się być w życiu brutalnie szczerym? To twoja cecha.

Na pewno nie opłaca się mówić nie to, o czym się myśli.

Twój bilans szczerości wyszedł na plus?

Tak, bo jest się wiernym sobie. To wartość nadrzędna. Nie muszę się siebie wstydzić przy codziennym malowaniu przed lustrem.

Krystyna Mazurówna „W Paryżu mieszkam w dzielnicy tak popularnej i barwnej, bo czuję się w niej jak przysłowiowa świnia w mule. Jestem w swoim żywiole”

A co mają wyrażać twoje kolorowe włosy?

Pełną wolność. Podejrzewam, że jako 18-latka pierwsza miałam w Polsce zielone włosy. Pamiętam, że jak byłam u fryzjerki, to pytałam jej jakie ma najodważniejsze kolory. Powiedziała, że ma jedynie płukanki lekko różowe i lekko niebieskawe dla siwych pań. I jeszcze, że przysłali też próbkę zielonej farby, ale kto by chciał zielone włosy. Więc wrzasnęłam od razu, że ja! Zobaczył mnie w nich czołowy intelektualista Polski Krzysztof Teodor Toeplitz i tak go tymi włosami ujęłam, że wykonał mi synka. Teraz mam akurat czerwone, ale niedawno miałam w biało-czarne paski, a jeszcze wcześniej pół głowy białej i pół czarnej, więc jak czuję potrzebę, to zmieniam te kolory. Może ze względów ideologicznych zrobię sobie żółto-niebieskie.

„Kto by chciał zielone włosy. Więc wrzasnęłam od razu, że ja! Zobaczył mnie w nich czołowy intelektualista Polski Krzysztof Teodor Toeplitz i tak go tymi włosami ujęłam, że wykonał mi synka”

(…)

A propos Ukrainy. Pojechałam osiem lat temu do Lwowa na międzynarodowy kongres Polek za granicą. Poznałam miłą panią, zresztą moją imienniczkę, która woziła mnie po mieście. Ponieważ mam świetną pamięć, poprosiłam ją, by zawiozła mnie na Obertyńską 36, gdzie mieszkaliśmy w czasie wojny. Okazało się, że ulica ma już inną nazwę, ale dom odnalazłyśmy.

Zawiozła mnie też do słynnej Kawiarni Szkockiej, a ja jej na to, że przecież w tym miejscu rodziła się tzw. szkoła lwowskiej matematyki. Wchodzimy do środka, a tam akurat przewodnik opowiada polskiej wycieczce o naszych wybitnych uczonych: Banachu, Steinhausie, Mazurze, Ulamie. I wyrywam się: tak, to prawda, pamiętam, bo byłam tu. Przewodnik wtrąca się, że to raczej niemożliwe. Więc dorzucam, że jako trzylatka siedziałam na ogół pod ich stołem, a ojciec podawał mi ciastka.

Obsługa przyjęła mnie życzliwie, przynieśli nawet historyczną księgę szkocką, w której były zapisy problemów matematycznych, m.in. mojego ojca. W zależności od ich stopnia trudności, obowiązywały nagrody za ich rozwiązanie: piwo, dobry trunek i inne. A jeden problem był tak postawiony, że wydawał się nie do rozwiązania. Tata napisał, że jak ktoś go rozwiąże, dostanie żywą gęś. Po latach, kiedy już wyemigrowaliśmy do Łodzi, a następnie do Warszawy i tata pracował na uniwersytecie, któregoś dnia zgłosił się do prof. Mazura młody Szwed, który udowodnił, że ów problem jest nierozwiązywalny. W Warszawie podczas uroczystości ojciec wręczył mu w koszu żywą gęś, zresztą zdjęcie z tego wydarzenia umieściłam w jednej ze swoich książek. Ponieważ Szwed nie mógł wywieźć jej z kraju, zorganizowano w Bristolu kolację z gęsiną na talerzu, na którą ojciec zaprosił śmietankę matematyczną z kraju.

Jako osobowość wybitnie artystyczna, jaki gen odziedziczyłaś po ojcu?

Właściwie to jemu zawdzięczam wszystko. Nauczył mnie wręcz pasji do rozwiązywania problemów. Może dlatego dzisiaj jestem mistrzynią w radzeniu sobie ze wszelkimi sprawami. Myślę też, że życiową logikę mam głównie po nim. Ale i inną cechę: szczodrość. Tata zawsze mi powtarzał, że o wiele większą przyjemnością jest dawanie, niż przyjmowanie. Dlatego uwielbiam obdarowywać prezentami, bo sprawia mi to radość.

„Nauczona jestem też najważniejszej rzeczy w życiu – miłości. Do przyjaciółki, wnuka, kota czy faceta. Ich miałam kilku czy kilkunastu i jeśli mam wyciągnąć z tego jakiś wniosek, to pewnie taki, że chyba nie nadaję się na stanowisko żony”

Może za dużo w tobie miłości na jednego męża?

(śmiech) Można to tak pewnie nazwać.

W rodzinie byłaś prekursorką jeśli chodzi o talenty artystyczne?

Mam starszą siostrę, która też całe zawodowe życie była tancerką. Nawet konkurowałyśmy. Mama, spośród wszystkich swoich zajęć zawodowych też miała epizod tancerki. Opowiadała mi, że trafiła do spektaklu na gościnnych występach, do którego szukali grupy dodatkowych tancerek. Zgłosiła się trochę bezczelnie, bo nigdy nie ćwiczyła tańca, ale widać była niezła, bo zatańczyła w kilkunastu przedstawieniach.

Ty masz poczucie, że wszystkie okazje złapałaś?

Nie ma okazji. Ja je po prostu stwarzam. Jak się pytają mnie o moje marzenia, to ja szybko odpowiadam, że nie mam ich ani pół. Mam za to mnóstwo planów, które realizuję. I to mi sprawia przyjemność. Na jutro zaprosiłam wszystkie wnuki na sushi, bo wiem, że je uwielbiają. I to jest mój mikro plan. Jak miałam duży plan, czyli mieć trochę mieszkań w Paryżu, to finalnie kupiłam ich prawie dwadzieścia. A zarobiłam na nie nie jako gwiazda tańca, bo wtedy starczało mi od pierwszego do pierwszego, ale wykonując dziesięć zawodów jednocześnie przez lata, zaczynając po pięćdziesiątce. I to jest udowadnianie sobie, że można osiągnąć wszystko.

No właśnie, kiedy zakończyłaś karierę, pracowałaś jako bileterka i kasjerka w kinie, barmanka w kasynie, ekspedientka, kelnerka, szatniarka, a nawet w informacji w metrze. Byłaś rozpoznawana wtedy przez bywalców, którzy podziwiali cię wcześniej na scenach?

Tak, głównie przez Polaków, którzy dopytywali czy nie czuję się poniżona, że stoję za ladą. Więc mówiłam, że wręcz wywyższona, bo mam tu taki podest pod nogami. Człowiek może się zhańbić swoim postępowaniem, ale żadna praca nie zhańbi człowieka.

Po rozwodzie zostawiłam mężowi pod Paryżem dom na wsi, mieszkanie, dwa samochody i konto. Pierwsze mieszkanie, które kupiłam będąc już sama, przez trzy lata nie miało nawet ogrzewania, a materac do spania przyciągnęłam z ulicy. I najbardziej jestem dumna, że doszłam do tego sama, imając się wszystkiego prócz gotowania i sprzątania. Nie, żeby to było coś gorszego, odwrotnie – trzeba to naprawdę umieć, a ja nigdy nie osiągnęłam w tych dziedzinach nawet najmniejszych sukcesów.

Ile razy mówiłaś sobie: biorę życie za rogi?

Ja tego tak nie formułowałam, ale absolutnie brałam je. W życiu można wszystko, każdy człowiek tyle ma, na ile ma odwagi. Ja nie uznaję w życiu słów, że czegoś nie można. Najgorsze jest stawianie sobie granic. Od początku życia zawodowego nie chciałam być 32. z kolei łabędziem w balecie, dlatego musiałam znaleźć w sobie motywację i odwagę.

Od ośmiu lat uczestniczę w przeróżnych pokazach mody, bo kiedy miałam 75 lat, powiedziałam sobie: a dlaczego modelki muszą być tylko młode, wysokie i zgrabne? Mam więc za sobą kilka pokazów z kreatorami mody, nie tylko w Paryżu, w Warszawie czy w Szwecji. Kiedy modelki zaprezentują już kolekcję, wchodzę w kreacji ja: mała, stara i pękata, ale jakże zadowolona z życia. I tańczę, co zawsze udziela się publiczności, bo widać to po entuzjastycznych brawach.

Czegoś w życiu żałujesz?

Mam troje ukochanych dzieci, które są ode mnie mądrzejsze, inteligentniejsze, zdolniejsze artystycznie i w dodatku młodsze. Mogłabym pewnie być lepszą matką, ale nie chciałam też odrzucić swojej kariery.

Urodziłaś się we Lwowie na pół roku przez wybuchem II wojny światowej i tam ją spędziłaś. Pamiętasz ją?

Niestety tak. Pamiętam przerażający dźwięk syren alarmowych po którym uciekaliśmy do piwnicy. Ja nie rozumiałam czym jest wojna, ale ten dźwięk wprawiał wszystkich w potworną panikę. Mam w uszach do dzisiaj.

Dziwi mnie w tym wszystkim, dlaczego to się w historii powiela, że za dyktatorem żądnym władzy potrafi z wiarą i przekonaniem iść tłumy. Czy to jest tylko siła propagandy?

 

Z Krystyną Mazurówną rozmawiał  Rafał Radzymiński

  • data  19 marca / godz. 12:30
  • miejsce  na schodach do Bazyliki Sacré-Cœur w Paryżu
  • obraz  Justyna Radzymińska / CameraWorkStudio