Król polskiej komedii kończy pracę nad serialem kryminalnym „Mały Zgon”, który w marcu wyemituje Canal+ Polska. Sceny kręcone na Warmii przywróciły reżyserowi sentymentalne wspomnienia z okolic Olsztyna, w którym się urodził i często do niego wracał. W warszawskim studiu produkcyjnym Orka, przy ostatnich pracach na serialem, rozmawiamy z Juliuszem Machulskim. Opowiada, co go śmieszy i na czym polega kino według koncepcji „bigger than life”.

MADE IN: Poczciwe, rodzime zakapiory z Mazur – taki opis bohaterów pojawia się w zapowiedziach filmu „Mały Zgon”. Brzmi czule, jakby opowiadał pan o swoich bliskich.

Juliusz Machulski: Bo są mi bliscy, wszak pochodzę z Olsztyna. (śmiech) Co prawda to bardziej zakapiory z Warmii, bo tam powstał film, ale na Polaków spoza regionu słowo „Mazury” bardziej działa, więc dystrybutor przekonywał do tego opisu, ale i tak mnie nie przekonał. W filmie jest scena, w której grupa graficiarzy nalega na płatność za usługę z góry. „Z góry to jadą Mazury, a tu jest Warmia” – pada odpowiedź. Niektóre puenty scen przychodziły do mnie jak zwykle w trakcie realizacji filmu.

Choć scenariusz zlecił pan trzem młodym filmowcom.

Canal+ Polska zaproponował, abym był producentem kreatywnym i reżyserem dziesięcioodcinkowego kryminalno-komediowego serialu. To pierwszy tego gatunku projekt tej stacji. Napisanie scenariusza nasze Studio Filmowe „Zebra” zleciło Piotrowi Domalewskiemu, Maciejowi Kawalskiemu i Filipowi Syczyńskiemu, których wyszukał Wojciech Danowski, szef produkcji „Zebry”. Realizacja dziesięciu godzinnych odcinków to wysiłek porównywalny do zrobienia pięciu filmów fabularnych. Podzieliłem się tym zadaniem z autorami scenariusza – Maćkiem i Filipem. Piotr opuścił nas, bo miał akurat swój projekt.

Kilku reżyserów – to taki amerykański patent na robienie seriali.

W Stanach to jest standard i świetnie się sprawdza taki podział pracy i wzajemne wsparcie. Przez 100 dni zdjęciowych, na planie nie było mnie może dwa tygodnie, ale to, co zrealizowali w ciągu dnia Maciek i Filip, widziałem wieczorami na laptopie i mogłem na bieżąco podpowiadać im rozwiązania i dawać wskazówki. Różnie to bywa z młodymi filmowcami, niektórzy łatwo się deprymują, kiedy mówię, że trzeba scenę napisać jeszcze raz. Mnie samemu zdarzało się nawet 14 razy przepisać cały scenariusz filmu „Vinci”. Początkujący scenarzyści często nie mają cierpliwości. Tutaj na szczęście odbieraliśmy na podobnych falach, co przełożyło się na końcowy efekt.

Pojechaliście po bandzie w kwestii fabuły?

Takie było zamierzenie. Chcieliśmy, żeby ten serial był duchem pomiędzy „Breaking Bad”, „Ozark” i „Fargo”. Maciek, Piotr i Filip pisali to sami, ja dołączałem do rozmów przy odbiorze scenariuszy kolejnych odcinków. Było dla nas ważne, żeby wymyślić sceny, których dotychczas w polskich serialach nie było i nie było również w tych amerykańskich produkcjach. I im się to bardzo udało! Wymyślili na przykład, że najbardziej zabójczym kilerem w Europie jest nienazwany w filmie z imienia i nazwiska Fin. No więc ten Fin (wspaniały aktor z Helsinek – Pekka Strang), przyjeżdża do Polski i używa jedynie ojczystego języka, a tylko translator w jego smartfonie tłumaczy fiński na polski – i to już mój wkład – głosem Krystyny Czubówny. Wymyślili też bardzo bezwzględną i groźną czeską mafię, w której szefem narkotykowego kartelu jest niejaki Vatzlav – Jan Monczka, świetny i wciąż za mało wykorzystywany dwujęzyczny aktor. Gdy robiliśmy casting na żonę głównego bohatera, okazało się, że najbardziej pasuje nam Karolina Porcari, która jest półkrwi Włoszką. Nie mogłem tego nie wykorzystać i tak, ze scenariuszowej polskiej Joanny, dość wycofanej i pogodzonej z losem kury domowej, powstała Carla – temperamentna Włoszka. Jak policzyłem, w serialu pojawia się jedenaście języków obcych, nawet flamandzki i portugalski z Brazylii.

Aż tak światowo tu u nas na Warmii?

No, chyba coraz bardziej. Po zachłyśnięciu się Zachodnioeuropejczyków Czechami i Węgrami, przyszła moda na Polskę. Także tę północną. A że Warmia nie jest tak zadeptana turystycznie jak Mazury – ma dobrą prasę w świecie. Nie tylko urodziłem się w Olsztynie, ale najprawdopodobniej zostałem także tu poczęty podczas kajakowych wędrówek rodziców. Ten region na pewno był dla nich ważny i ma swoje miejsce w biografii ojca, którą tworzę na podstawie jego dzienników spisywanych od 1953 roku. W jego zapiskach znalazłem nawet rysunkowy plan rejsu po jeziorach, które zaliczyli z mamą jeszcze w narzeczeństwie.

Dlatego Jan Machulski wybrał olsztyński teatr zaraz po studiach?

Przyjechał tu z grupą przyjaciół, absolwentów z roku i chcieli tworzyć własny teatr. Mama właśnie dostała się do Szkoły Aktorskiej w Łodzi, ale była już w ciąży i na szczęście wolała zrezygnować ze studiów niż ze mnie. (śmiech) A ponieważ była także świeżą absolwentką studiów pedagogicznych, podjęła pracę w tutejszym liceum. Potem eksternistycznie zdała egzamin aktorski i zmieniła zawód. Wkrótce po moich urodzinach rodzice wyjechali z Olsztyna do teatru w Opolu, potem do Lublina, Łodzi i Warszawy. Ja powróciłem do Olsztyna już jako dorosły i dopiero wtedy odkryłem to miasto. Podobało mi się, że mimo swojej wielkości ma cechy wakacyjnego kurortu i dużo wysmakowanej architektury.

I 11 lat temu nakręcił pan „Kołysankę” – komedię o wampirach realizowaną m.in. w skansenie olsztyneckim.

Podczas realizacji mieszkałem w olsztyńskim Hotel Park, reszta ekipy w Novotelu. Zdjęcia do filmu wspominam wspaniale, jak przedłużone wakacje. Teraz było podobnie. Dzięki „Małemu Zgonowi” poznałem wiele uroczych warmińskich miejscowości jak Orneta. Nie miałem pojęcia, że ocalały w nienaruszonym stanie ich przedwojenne zabudowy. W filmie tytułową miejscowość „grają” Pluski. A filmowe miasto Wielki Gniew to połączenie Bartoszyc, Bisztynka i Lidzbarka Warmińskiego. Uroczych miejscowości bez tłumów, za to z klimatem do robienia filmów.

Ostatnio powstają tu w regionie dobre, ale smutne filmy, choćby „Cicha noc” Piotra Domalewskiego czy „Wszystko dla mojej matki” Małgorzaty Imielskiej.

Polacy to naród raczej ponury i może nasza twórczość jest emanacją tego ponuractwa. Choć na pewno reżyserzy filmowi statystycznie są bardziej ponurzy niż polscy widzowie. A jeśli już na tle tych naszych smutnych filmów zdarzy się komedia, to w topornym humorze kabaretowym. Ja go ciężko znoszę, ale rozumiem, że ludzie chcą się pośmiać za wszelką cenę.

Jak się pan uchował zatem w ponurym świecie polskich filmowców?

Chyba dzięki rodzicom, którzy byli pogodni, optymistycznie nastawieni do życia, a przede wszystkim mieli niesamowite poczucie humoru. Im to zawdzięczam. No i to, że wychowywali mnie na Mrożku, Gombrowiczu, na ich genialnym sarkazmie. Każda niedziela w dzieciństwie oznaczała seans w kinie z tatą, gdzie naoglądałem się amerykańskich produkcji, westernów, komedii. Film był ucieczką od rzeczywistości, w zasadzie nie interesowało mnie to, co się dzieje za oknami. Pamiętam także, że w Szkole Filmowej w Łodzi koledzy studenci jakoś nie za bardzo lubili kręcić śmieszne etiudy. A mi zawsze się wydawało, że o wiele więcej można powiedzieć przez czarną komedię, niż w filmie opisującym rzeczywistość niejako „jeden do jednego”, z czego ma wynikać, że życie jest ciężkie.

A kino, jak wielokrotnie pan podkreślał, powinno być „bigger than life”, czyli ciekawsze niż życie.

Kierowałem się tą sentencją, chociaż to, co mnie interesuje czy śmieszy, nie zawsze śmieszy czy interesuje widza. Widzowie dalej chodzą na moje filmy, ale nie posiadam już takiej łatwości trafiania w to, co publiczność lubi, jak w czasach, kiedy byłem rówieśnikiem widza idealnego, czyli w wieku 25–30.

Na jakim polskim filmie śmiał się pan ostatnio?

Na kilku polskich megaprodukcjach, tzw. „patriotycznych”, choć nie taki był zamiar ich twórców, jak sądzę. Ale jeśli pyta pani o komedię, to na „Jak pies z kotem” Janusza Kondratiuka, na „7 uczuciach” Marka Koterskiego czy „Gotowych na wszystko” Michała Rogalskiego. Udało im się znaleźć tematy, które są źródłem szalenie zabawnych sytuacji. Wybrałem się nawet na „Politykę” Patryka Vegi, żeby się pośmiać, ale nie było mi do śmiechu. Mimo zapowiadanej satyry, która obali państwo PiS, wyszedł z tego hołd, a prezes w wykonaniu Andrzeja Grabowskiego okazał się najsympatyczniejszym gościem w galerii tych karykatur. Zaskoczyło mnie także, że wielu cenionych aktorów, pewnie w dobrej wierze, dało się wpuścić w te umizgi.

A polskie komedie romantyczne ogląda pan?

Oglądam je na ogół z lekkim zażenowaniem, ale robię to z powodów zawodowych. Ich nieporadność i przewidywalność jest powalająca. A przecież komedia romantyczna może być szlachetna! To nie komedie romantyczne są skompromitowane, lecz ci, którzy je źle robią. Może mamy za ciężką kuchnię, za zimny klimat, może historię mieliśmy za ciężką, że nie potrafimy nadać filmom lekkości? A może, żeby robić udane komedie, potrzebne jest słońce i więcej witaminy D3?

I dlatego ten gatunek jest tak bliski Włochom czy Francuzom?

Chociażby! Świetna komedia „Nietykalni” na, zdawałoby się, trudny temat – sparaliżowanego nieszczęśliwego człowieka, ściągnęła do kin 20 mln widzów. „Artysta” Michela Hazanaviciusa, który przywołał siłę starego kina, znokautował wszystkie amerykańskie poważne filmy i ich gwiazdy! „Tajemnica Henriego Picka” to intelektualna komedia, gdzie jest i śledztwo, i zabawa, a „Jeszcze dalej niż północ” – urocza satyra na siebie samych. Anglicy nadrabiają brak słońca sarkazmem i dystansem do siebie, podobnie jak Czesi.

A Polakom dystansu brak?

Na to wychodzi. Jesteśmy narcystyczni, zakochani w sobie, swojej historii i wszystko nam się wydaje ważniejsze, niż jest w rzeczywistości. W „Małym Zgonie” wymyśliłem dialog dla jednej z postaci: „Ja was Polaków lubię, bo jesteście jak Ruscy, którzy myślą, że są Francuzami”. Nasz kompleks niższości połączony z kompleksem wyższości nie sprzyja dystansowi. Dlatego taki Gombrowicz musi wystarczyć na całe pokolenie. Ale to za mało. Przydałoby się, żeby cały naród położył się na kozetce u psychoanalityka. (śmiech)

Spisuje pan w telefonie inspiracje do filmów?

Próbowałem, ale nie mogę się do nich później dokopać. Przez wiele lat pracy w Studio Filmowym „Zebra” kupowałem kalendarz „New Yorkera” i zapisywałem pomysły na marginesach. Tematy leżą czasem na ulicy. „Ambassada” miała swój początek w kamienicy, do której się przeprowadziłem. Jestem dociekliwy, dzięki czemu znalazłem w papierach, że w tym miejscu mieściła się w 1939 roku ambasada Rzeszy, przez pomyłkę zbombardowana przez Luftwaffe. Do napisania scenariusza „Vinci” zainspirował mnie artykuł w jednym z zagranicznych magazynów, poświęcony fałszerstwom i kradzieży Mona Lisy na początku XX wieku. A w ostatnim filmie, „Volta”, chciałem, aby kobiety za pomocą nieco skorygowanej historii Polski, oszukały oszusta.

Nie kryje pan swoich feministycznych poglądów.

Jestem za kobietami, za ich prawami decydowania o swoim ciele, za in vitro, za związkami partnerskimi. W dzisiejszej Polsce, która jest antyfeministyczna, to ma dodatkową wymowę. Dbam też o parytet w moich filmach. Lubię z kobietami pracować, pokazywać, że świetnie sobie radzą w każdej roli. W „Małym Zgonie” dałem np. rolę policjantki, szefowej ochrony świadków koronnych, niezbyt jeszcze znanej Julii Wyszyńskiej. Świetne jest to młode pokolenie aktorek. Paulina Walendziak, która gra córkę Piotra Grabowskiego, głównego bohatera, czy najmłodsza w serialu, 11-letnia Marysia Błaszkiewcz, mająca bardzo tajemniczą rolę. Zawsze wolę przyciągać zainteresowanie widza ciekawymi postaciami i dobrą historią, niż kobietami w negliżu.

Sena z wędrującym po nagiej Katarzynie Figurze krasnoludkiem w „Kingsajzie” przeszła jednak do historii kinematografii.

A Kasia Figura i Jacek Chmielnik w ogóle się w tej scenie nie spotkali… Najpierw Kasia leżała na tapczanie w hali Wytwórni w Łodzi, a dwa miesiące później Jacek chodził po wyciętych ze styropianu kształtach filmowej Ali w Studio Barrandov pod Pragą. Potem czescy specjaliści od efektów specjalnych złożyli ze sobą te dwa negatywy.

Wiele zjawisk w Polsce przewidział pan w swoich filmach. Ale spektakl telewizyjny „19 południk”, w którym do władzy dochodzi populista i prostak, wydaje się być wyjątkowo na czasie.

Kiedy robiłem spektakl w 2003 roku, wicemarszałkiem sejmu został Andrzej Lepper. Ale jego poziom i zachowanie, które wówczas drażniło, to jak msza na bocznym ołtarzu w porównaniu do tego, co się dzisiaj dzieje na polskiej scenie politycznej. Tego nie wymyśliłby żaden scenarzysta. Krzysztof Zanussi pokazuje ten spektakl studentom i podobno nie wierzą, że powstał 17 lat temu. Wówczas wydawał się surrealistyczny, ale życie go dogoniło. Zrobiłem go na zamówienie jeszcze niezależnej wówczas telewizji publicznej, a w kwestii tematu dostałem carte blanche. Nie do pomyślenia dzisiaj!

W zeszłym roku decyzją ministra kultury zlikwidowano Studio Filmowe „Zebra”, które prowadził pan przez 31 lat.

Oficjalnie przyłączono państwowe studia do Wytwórni Filmów Fabularnych. To była apodyktyczna decyzja ministra Glińskiego, bez jakichkolwiek konsultacji ze środowiskiem. Siłą tych państwowych studiów prowadzonych przez reżyserów, a nie jak większość prywatnych studiów produkcyjnych przez byłych kierowników produkcji czy menedżerów, było założenie, że nie każdy film musi przynosić ogromne zyski.

Filmy z państwowych studiów miały za to liczne sukcesy festiwalowe.

Tak, choćby filmy Krzysztofa i Joanny Krauze czy nominowany do Oscara film „W ciemności” Agnieszki Holland. Nie znaliśmy pojęcia widza za wszelką cenę, mimo tego z „Zebry” wyszedł „Kiler”, „Dzień świra” czy „Historie miłosne” Jerzego Stuhra. Poprzedni ministrowie kultury, a było ich kilkunastu od 1989 roku, doceniali zasługi i potrzebę istnienia studiów. Gliński jest pierwszym ministrem kultury, który kultury nie rozumie, a co więcej – nie lubi. Trudno się dziwić, PiS psuje dosłownie wszystko, czego się dotknie. PiS to taki król Midas à rebours (na opak – red.). Ale nie czas żałować róż, gdy – dosłownie – płoną lasy.

Póki co, tytuł króla polskiej komedii wciąż należy do pana.

To są określenia, które wymyślacie wy, dziennikarze. Ja, jeśli myślę o sobie jako o filmowcu, to raczej w roli widza, który już będąc bardzo małym chłopcem pragnął opowiadać na ekranie ciekawe historie innym. I jako widz naprawdę nie mogę się doczekać, żeby śmiać się do rozpuku na jakiejś polskiej komedii, jak to dawniej bywało.

Rozmawiała: Beata Waś, obraz: Jarek Poliwko