Nie ze studia telewizyjnego, a prosto z mazurskiej wsi. Bo wieś jest w dzisiejszych czasach tym azylem, który pokochaliśmy na nowo, ale już bardziej świadomie i z głębszą refleksją. Piotr Kraśko, choć z urokliwym Gałkowem, słynną rodziną Ferensteinów oraz jeździectwem związany jest już od 20 lat, po raz kolejny odkrywa uroki życia w sielskiej scenerii.

MADE IN: Na wsi chyba łatwiej zapomnieć o wirusie.

Piotr Kraśko: W dużej mierze tak. Czytałem teraz świetną książkę dotyczącą epidemii w historii ludzkości. Pierwszą opisaną jest ta w starożytnym Rzymie za czasów Marka Aureliusza. Pomysł jaki mieli wtedy Rzymianie, to właśnie natychmiast wyjechać na wieś. Oczywiście wszyscy nie mogli, więc ci z miasta byli w dramatycznej sytuacji.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Okazuje się, że niewiele w tej kwestii przez dwa tysiące lat się zmieniło. Na wsi ludzie mają wokół siebie o wiele więcej ziemi, dystans pomiędzy ludźmi jest naturalny i nie ma się poczucia zamknięcia w czterech ścianach, nawet bardzo dużego mieszkania, gdyby ktoś takie miał. Na wsi nikt nikomu nie zabroni wyjść na swoją ziemię, przed swój dom. Ta wersja #stayhome jest zupełnie inna niż w mieście.

Ale nawet dla ludzi, którzy dużo czasu spędzali na wsi, ale nie mieszkali tu na stałe ten czas był jakimś odkryciem. Bo płatności bezgotówkowe odkryto tu jednak dużo wcześniej niż myślą tym mieszkańcy miast. Pojęcie kupowania „na zeszyt” i rozliczanie się raz na jakiś czas funkcjonowało tu właściwie od zawsze. Do tego na zeszyt można kupować nie spotykając się ze sprzedawcą. 

Np. „pan bułeczka” trąbi podjeżdżając pod kolejne domy we wsi, ale nie musisz się z nim spotkać. Jeśli na płocie wywiesisz koszyk, on wie jakie jest twoje ulubione pieczywo, włoży je do niego, a ty je sobie potem odbierzesz. To komfort jakiego nie będziesz mieć w mieście. A jest też „pan jajko”, który oczywiście przywozi jajka…

… takie ksywki im nadaliście?

To nasze dzieci wymyśliły. No i jest jeszcze „pan pomidor”, który dostarcza warzywa. Więc nigdzie w zasadzie nie musisz wychodzić.

Rozwiązanie przyszłości, które zrodziło się na wsi.

Dokładnie. W mieście uważałem, że dostawy spożywcze zamawiane przez internet mają swoje zalety, ale nie masz najmniejszych szans na taką szybkość dostaw i jakość tego co dostaniesz.

Nie dostałeś jeszcze nominacji do #hot16challenge2?

Bogu dzięki nie, bo myślę, że byłaby to tragedia.

Wielu znanych tłumaczy się brakiem predyspozycji, ale dają radę.

Niejeden walczył z ostrym cieniem mgły, ale to nie zawsze są zwycięskie walki. (śmiech) Ja jestem wyjątkowym antytalentem muzycznym. Musiałbym chyba zaangażować wszystkie dzieci. Młode pokolenie jest bardziej hiphopowo-rapowe niż my.

Ciekaw jestem jak chodzisz ubrany na wsi – ty, wzór nienagannie skomponowanej garderoby.

Albo w jeansach i t-shircie, albo w koszuli flanelowej w kratę, bądź w stroju do jazdy konnej, co – wbrew pozorom – uważam za bardzo wygodne ubranie. A że wsiadamy tu na konia po raz pierwszy rano, a po raz ostatni wieczorem to nikomu się nie chce przebierać, więc często chodzi się tak cały dzień. Tutaj to najbardziej popularny strój.

A jest coś czego byś na wsi nie założył?

(przysłuchujący się fotograf od razu rzucił: maski!)

Ja bym nawet odpuścił sobie tutaj marynarkę na Boże Narodzenie, ale pewnych zasad bardzo przestrzega moja żona, więc wszyscy mężczyźni, włącznie z naszymi małymi synami, nosimy tego dnia obowiązkowo marynarki. W Gałkowie mamy też swoje tradycje, np. na Wielkanoc – choć w tym roku z oczywistych względów tego nie było – jedziemy w kilkanaście osób wozem konnym do kościoła w Ukcie ze święconkami i mężczyźni są w marynarkach, co ma też swój urok. To tradycja pielęgnowana przez wszystkich sąsiadów.

A poza tym żadnych innych zasad co do ubioru nie ma. Wieś to wieś. Miałem kiedyś kapelusz w stylu Indiany Jonesa, ale gdzieś zaginął. Choć swoją drogą nie tęsknię za nim. Są ludzie stworzeni do tego, by chodzić w kapeluszach. Ja jestem przekonany, że do tej grupy nie należę. Dla mnie nawet jeżdżenie konno w kasku jest męką. Z tego też względu zrezygnowałem kiedyś z jazdy motocyklem.

Od razu przypomina mi się dziadek mojej żony, rotmistrz Ludwik Ferenstein, który w czasie wojny polsko-bolszewickiej walczył w kawalerii oczywiście bez kasku. W setkach lat tradycji jazdy konnej kaski pojawiły się dopiero w ostatnich kilkunastu latach. Wcześniej były toczki, i to bardziej dla elegancji, bo wypadało mieć coś na głowie. Proszę zobaczyć co miał na głowie Jan Kowalczyk, gdy zdobywał złoty medal olimpijski. Co nie znaczy oczywiście, że nie należy teraz wymagać ich posiadania. Absolutnie. To jednak sport, który może być bez porównania bardziej urazowy niż tenis czy bieganie, więc jeśli można ustrzec siebie, a przede wszystkim innych przed poważnymi konsekwencjami – to z pewnością warto.

Z kolei kiedy przygotowywałem się do triathlonu, jeździłem rowerem z Gałkowa do Orzysza i z powrotem. Drogi na Mazurach uważam za najpiękniejsze w Polsce, zdarzają się tu jeszcze aleje ze starodrzewami, ale są też często dość wąskie, bez poboczy, a tiry też nimi jeżdżą, więc jak sobie pomyślę, że jeździłem wtedy bez kasku to nie był to najrozsądniejszy pomysł.

Dzisiaj jest zupełnie inny dopuszczalny poziom ryzyka, również w jeździe konnej. Ponad 20 lat temu, kiedy uczyłem się jeździć, największą atrakcją dla nas było to, że jeździliśmy na oklep na dość temperamentnym ogierze i robiło się zakłady kto dłużej się utrzyma. Rekord to 12 sekund więc długo to nie trwało. Wszyscy się poobijali, ale byli zachwyceni, że spadają na ziemię.

Mógłbyś zamieszkać tutaj na stałe?

Jest nawet taki plan. Póki co bardzo podoba mi się mieszkanie na dwa domy. Uwielbiam Warszawę, która jest coraz lepszym miejscem do życia, ale będąc w Warszawie mam takie poczucie oddechu, bo wiem, że jest Gałkowo. A będąc w Gałkowie czuje się, że daleko z tej Warszawy nie wyjechałem. Połączenie jednego i drugiego jest dla mnie wspaniałe. Myślę, że gdybym mieszkał tylko w jednym miejscu, czegoś by mi brakowało.

Ale wybiegając w przód, bo każdy kiedyś karierę zawodową zakończy…

… to wtedy na pewno tutaj. Właśnie zaczęliśmy budowę domu.

Twoja żona powiedziała nam kiedyś w wywiadzie, że potrafisz wpaść tu z Warszawy nawet na godzinę, choć w jedną stronę jedzie się dwie godziny.

Tak. Z tych wszystkich ciekawych miejsc do których można się wyrwać z Warszawy, Mazury są zdecydowanie najbliżej, więc jest to najlepszy cel.

Na którym etapie podróży już wyluzowujesz, bo zaczyna się twój mazurski chillout?

Kiedyś w Rozogach, jak już skręcało się na rondzie w stronę puszczy piskiej. To już był początek zupełnie innego świata. Teraz większość z nas jeździ przez Ostrów Mazowiecką i w połowie drogi z Kolna do Pisza to już są moje Mazury.

Przyznaje, że kiedyś byłem zwolennikiem budowania autostrady, która by tu docierała, ale dawno temu zmieniłem zdanie. Najpiękniejsze miejsca na południu Francji, te, gdzie stoją też domy najbogatszych ludzi świata, są oddalone na tyle od autostrad, że po zjechaniu z nich jedzie się jeszcze 2–3 godziny. I tak ma być. Małe dróżki i restauracyjki tworzą klimat innego świata.

Co daje ci taka godzina w Gałkowie?

Do tej pory mieliśmy tu takie stare najzwyklejsze ławki bez oparcia, ale właśnie wymieniamy je na nowe. To było moje ukochane miejsce na świecie: ta ławka obok ogromnej łąki, pastwiska. Kładziesz się na niej, nikogo dookoła i masz poczucie swojego miejsca na ziemi. W Warszawie to niemożliwe. A z czasem docenia się to najbardziej.

Zazdroszczę tutaj tego dzieciństwa moim dzieciom. One się wychowały w Gałkowie, nawet są tu zameldowane, tu były ochrzczone, by miały poczucie, że to jest ich miejsce. Z powodu szkoły więcej czasu spędzają w Warszawie i może kiedyś będą tam mieszkały, ale bardzo ważne dla nas było, żeby miały takie poczucie, że to ich ziemia. Że to nie tylko ich miejsce na wakacje, ale ich świat. Wszystkich znają, nie tylko tych przyjeżdżających z Warszawy, ale i tych, którzy tu mieszkają od zawsze, w Gałkowie, Krutyni, Ukcie… Znają pana ze sklepu w Rucianem, który naprawia wędki – to jest z kolei „pan wędka”. Obok panów: jajko, bułka i pomidor to też bardzo ważna postać. Wiedzą gdzie są najlepsze lody w Pieckach, o której godzinie dają gofry i kto zwykle siedzi przy mostku w Krutyni. Mam nadzieję, że także dla tych ludzi na mostku są dzieciakami stąd, a nie przyjezdnymi.

Żadne miasto nie ma do zaoferowania tyle, ile Mazury. Pamiętam rozmowę naszego średniego syna z kilkoma kolegami w Warszawie. Przechwalali się jakiego to najnowszego iPada czy smartwatcha nie ma mają ich ojcowie. Więc padały nazwy modeli wraz z parametrami. A Aleksander słuchał i w pewnym momencie powiedział: a mój sąsiad ma krowę.

I zgasił dyskusję, bo nikt nie był w stanie przebić krowy. A dzisiaj nawet na wsi spotkanie krowy nie jest takie proste. Na szczęście nasz sąsiad ma.

Dzieci na obozy jeździeckie zapisują się u nas już rok wcześniej. Pamiętam dziewczynkę, po którą przyjechali potem rodzice i w euforii oznajmili, że pojutrze lecą na Florydę. I ona się prawie rozpłakała mówiąc: ja nigdzie nie lecę, ja zostaje ma Mazurach. Sami sobie lećcie na „głupią Florydę”.

Dla dzieci, i tych urodzonych tu na wsi, i tych przyjeżdżających z Warszawy, które już w niejednym miejscu świata były, atrakcją nie do przebicia jest stóg siana. Takie właśnie dzieciństwo, gdzie dzieci czują się bezpieczne i wolne, wszystkich znają i ich wszyscy znają – bezcenne.

Opisz wrażenia z pierwszej wizyty w Gałkowie.

Pamiętam ją doskonale. W stanicy żeglarskiej „Korektywa” w Piaskach robiłem z przyjacielem patent żeglarski. Był przełom września i października. I pewnego deszczowego brzydkiego dnia ktoś powiedział nam: pojedźcie sobie do Gałkowa, tam jest dobra restauracja. I trafiliśmy dokładnie tutaj, do tej sali (w stadninie rodziny Ferensteinów siedzimy w budynku po starej stajni w której toczy się sielskie życie – red.). Zjedliśmy obiad i tak mi się spodobało, że przyjechałem raz jeszcze w weekend i dokładnie o ten kredens (pokazuje) stała oparta moja przyszła żona. Ubrana w konkursowy strój do jazdy konnej: białe bryczesy, niebieską koszulę i oficerki. To był dla mnie absolutnie magiczny widok.

Potem na tyle zakochałem się w jeździe konnej – najpierw w jeździe konnej! – że wróciłem do stanicy tylko po to, by zdać egzamin na patent żeglarski i z powrotem wrócić do Gałkowa. Przez następnych piętnaście lat nawet nie zbliżyłem się do żaglówki. Zacząłem jeździć konno – godzinę, dwie, trzy, pięć. I tak już zostało.

U przyszłej żony?

Ona chyba wtedy nie wykładała na tym kursie. Ale potem „Malina” (tak w rodzinnym i przyjacielskim gronie mówi się na Karolinę Ferenstein-Kraśko – red.) była moim instruktorem kiedy zacząłem startować.

I tak to się zaczęło?

Tak.

A to prawda, że z zazdrości wdałeś się tu kiedyś w przepychanki?

Pewien typ dość nachalnie chciał potańczyć z Maliną, jeszcze nie moją żoną, ale już partnerką, więc zaproponowałem mu: to może ze mną zatańczysz, tylko wyjdziemy na zewnątrz?

Finalnie rozeszło się po kościach, ale umówmy się, podstawą wiejskiej zabawy jest czasem sztacheta party.

Łapiesz się czasem na tym, że jak tu przyjeżdżasz, to w tych lasach, na koniu wyzwalasz w sobie naturę samca? Że tego dżentelmena więcej jednak zostawiasz w Warszawie?

Myślę że tak. Ale to też jest ważna sprawa przy wychowaniu dzieci, ich dorastaniu. Chwile kiedy one wybierają inną aktywność niż siedzenie ze smartfonem – są bezcenne. Jak jest taka potrzeba to synowie i obornik wyrzucają. Takie doświadczenie z dzieciństwa jest ważne, ono daje równowagę w życiu. Przecież nie o to chodzi, by ktoś podstawił ci ślicznego białego konika, a ty w czyściutkich białych bryczesach na niego wsiadasz. Codzienność Gałkowa to np. wcierki kiedy koń naciągnie sobie mięśnie, karmienie, pielęgnowanie czy wyprowadzanie koni ze stajni rano i sprowadzanie ich na noc. To oznacza dziesięć kilometrów dziennie. Dla chłopaków to genialne doświadczenie.

Zresztą w całym tym jeździectwie są też wspaniałe demokratyczne obyczaje jak sprzątanie po swoich koniach z parkuru. W największych stadninach świata hrabia angielski, który jest właścicielem wielkich majątków, też czasem idzie zebrać z ziemi to co jego koń po sobie pozostawił.

Co dostarcza ci tu największych doznań?

Dla mnie nie do opisania uczuciem jest moment, kiedy tuż po dobrze pokonanej przeszkodzie na parkurze, od razu skręcasz w galopie. To są dwie sekundy niebywałego uniesienia. I to za każdym razem, mimo że to tysiąc pięćset siedemnasta przeszkoda, którą przeskoczyłeś.

Jak radzisz sobie na wsi z byciem na bieżąco z twoim zawodowym światem mediów?

To nie jest tak, że wyrywam się do Gałkowa, by celebrować inne życie. Funkcjonujemy tu dość normalnie i nie mam poczucia bycia odciętym od świata.

Ale do stajni wychodzisz z komórką?

Nie ukrywam, że często tak, ale wszyscy się teraz nauczyliśmy funkcjonować on-line w stopniu, który kiedyś wydawał się niewyobrażalny. Komentować bieg wydarzeń np. kampanii wyborczej w USA możesz z Warszawy, a możesz też z Mazur. Odległość od Waszyngtonu jest praktycznie ta sama.

Dzwonią z telewizji, a ty mówisz: dajcie mi godzinę, bo ja tu w gumiakach na pastwisku stoję.

Czasem to może być 15 minut i będzie to wykonalne. By zdobyć wiedzę na dany temat, nie ma dla mnie znaczenia czy jestem w Warszawie, czy w Gałkowie, bo dostęp do informacji mam taki sam. Więc chodzę tu z telefonem, bo wiele razy łączyłem się ze swoją stacją z ogrodu przed domem, albo z biura babci Wandy. Nawet kiedy był jeszcze prezydentem, George W. Bush zawsze mówił, że najszczęśliwszy jest na swojej farmie w Crawford w stanie Texas.

Lubicie podróżować po świecie. I co teraz, całe lato w Gałkowie?

Myślę, że w te wakacje tak, ale nie jest to wielkie wyrzeczenie. Już w ub. roku nasz starszy syn nie chciał stąd wyjeżdżać i spędził tu całe dwa miesiące. Chciał cały czas trenować, co przypieczętował na koniec sezonu mistrzostwem Warmii i Mazur w swojej kategorii. Z punktu widzenia nastolatka nie da się klimatu takiego Gałkowa przebić niczym innym. Ma tu konie, przyjaciół, las, jezioro, rzekę i co tydzień nowy turnus na obozach jeździeckich, więc ciągle nowe towarzystwo. A co to za atrakcja dla 13-latka, że zabierzemy go na nawet w egzotyczne miejsce i zjemy kolację z pięknym widokiem na morze.

Więc dla nas wszystkich wizja spędzenia lata tutaj w Gałkowie jest wspaniała. W promieniu godziny drogi mamy dookoła jeszcze tyle ciekawych miejsc do zobaczenia.

W ogóle wierzę, że te wakacje sprawią, że ludzie odkryją Polskę i swój region trochę na nowo. I zaczną je doceniać.

A my na Mazurach mieszkamy naprawdę w wyjątkowej części Europy. Przyjeżdżają do nas pasjonaci jeździectwa z Anglii, Niemiec czy Francji i wszyscy są zachwyceni.

Ludzie łatwo rozkochują się we wsi, ale latem, w wakacje i na urlopie. A dopiero cały rok, z zimą na czele, obnaża prawdziwe uczucia do wsi. Jaka jest twoja teoria?

Właśnie mamy żal, że tej zimy ostatnio nie ma, bo zawiana śniegiem wieś jest przepiękna. Jak zacząłem przyjeżdżać tu 20 lat temu, to kuligi można było organizować w każdy weekend, a śnieg na polach leżał jeszcze do marca. Dzisiaj nawet błoto ciężko zobaczyć na wsi na wiosnę. Choć mało romantyczny jest z pewnością moment, kiedy przy ciężkich zimach dopadała cię proza życia: jak napoić konie przy minus dwudziestu stopniach, kiedy zamarzły poidła.

Nie myślałeś o zamieszkaniu w którymś z krajów gdzie pracowałeś jako korespondent, np. we Włoszech, albo w Stanach?

Lubię mieć poczucie swojskości w tym znaczeniu, że coś traktuję jako swoje. Stany uważam za wspaniały kraj, a Amerykanów za niebywale serdeczny naród, ale uświadomiłem sobie kiedy mieszkałem tam trzy lata, że pewnej granicy po prostu nie da się przekroczyć – że to nie jest mój prezydent, mój kongres i mój kraj.

Dla mnie jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie jest południe Francji. Ale pod warunkiem, że masz tam swój dom, swoje życie i swoich przyjaciół. I tego swojego „pana bułeczkę”. My takie życie mamy właśnie w Gałkowie. Można zwiedzić wiele cudownych miejsc na świecie, ale najbardziej doceniasz te twoje miejsca. Że wiesz kto dzisiaj siedzi na tej ławeczce nad Krutynią.

Jest tu też wyjątkowo dużo ciekawych historycznie miejsc o których można rozmawiać z dziećmi. Np. u nas we wsi są trzy cmentarze: polski, niemiecki i starowierski. Ilość kultur, tradycji, religii i doświadczeń na Mazurach jest niebywała. Więc w nieinwazyjny sposób dzieci poznają tę historię. Kiedy jedziemy konno to pytają czemu tu jest taki cmentarz, skąd tu wzięły się takie narodowości, dlaczego jedna miejscowość nazywa się Krutyń, a inne mają końcówki na „owo”, jak Gałkowo czy Wojnowo. I wtedy opowiadasz im np. właśnie o Starowiercach.

Poza tym same Mazury niesamowicie się zmieniają. Nawet w promieniu dwóch kilometrów od niewielkiego Gałkowa mamy sporo ciekawych miejsc do spania, od pensjonatów po hotele na światowym poziomie. Są fenomenalne restauracje: „Dwór Łowczego” w Gałkowie, „Pod psem” w Kadzidłowie, „Słowiczówka” w Ukcie i jedna z moich ukochanych – „Dzika kaczka” w Faszczach.

No i te spotkania ze znajomymi na wsi, które są zupełnie inne niż w mieście. Tam czuć pośpiech, nawet kiedy umówisz się z przyjaciółmi na kolację. A tu i zwykła rozmowa będzie zupełnie inna, bo nikt nie wraca samochodem do domu. No i te kultowe brydże w które grało się całymi nocami… Pamiętam taką partię z babcią Maliny, teściową i sąsiadką. Jak zaczęliśmy o godz. 18 to skończyliśmy o szóstej nad ranem. Babcia miała wtedy prawie 90 lat i w pewnym momencie zaproponowała do partii piwo z sokiem. A potem pojawiły się wszystkie możliwe alkohole. Kiedy rozchodziliśmy się, babcia chwyciła za swój balkonik, a ja w żarcie do niej: „babciu, to nie fair, bo ja nie mam się czym podpierać, żeby wrócić do domu”.

Na koniec: kim był Piotr Mucha i kto go wymyślił?

Właśnie nie wiem skąd w Wikipedii pojawił się ten Piotr Mucha jako mój pseudonim, bo tu chodzi o Piotra Michała – ja mam na drugie imię Michał.

To był chyba rok 1986, czyli jeszcze czasy prasy, nazwijmy to „podziemnej”. Wydawaliśmy pismo licealistów „Uczeń Polski”, którego jednym z założycieli był Andrzej Czuma, późniejszy minister sprawiedliwości. Napisałem pierwszy swój tekst o protestach robotników w NRD na fali buntów w latach 50. I żeby nie wylecieć z liceum, wszyscy pisaliśmy pod pseudonimami. Ja byłem Piotrem Michałem. Pamiętam jedną z okładek pisma z karykaturą Jaruzelskiego i podpisem „Wymarsz, generale”. Wydawało nam się, że to strasznie ostre i zadziorne.

Zaangażowani byliśmy w Pomarańczową Alternatywę. W rocznicę Rewolucji Październikowej zrobiliśmy w Warszawie marsz krasnoludków. Mieliśmy czapki krasnali na głowach, w rękach portrety Dzierżyńskiego z domalowanymi wąsami i również czapką krasnala, co wydawało się bardzo obrazoburcze. No i torby z cukierkami, które wyrywała nam milicja, myśląc, że mamy w nich ulotki. Ale to były już inne czasy i na koniec krzyczeli: „krasnale, rozejdźcie się”.

Pomarańczowa Alternatywa miała genialne pomysły na szyderstwo z ówczesnej rzeczywistości.

Przygotowujesz się powoli do bilansu 50-latka? To już w przyszłe wakacje.

Pamiętam, że jak kiedyś oglądałem serial „Czterdziestolatek”, to byłem przekonany, że to opowieść człowieka stojącego nad własnym grobem. Teraz wydaje mi się, że dzisiejsze 40 lat to dawne 20.

W ogóle to jest niesprawiedliwa przewaga mężczyzn nad kobietami, że o wiele mniej przejmują się wiekiem. Myślimy sobie: tak, teraz to jest super moment, przecież kiedy byłem dziesięć lat młodszy to jeszcze to nie było takie fajne, bo czegoś zwyczajnie nie wiedziałem. Wszyscy żyjemy myślą, że czas jest dla nas łaskawy, a siwe włosy mają swoje zalety. Umówmy się, że późny George Clooney jest lepszy niż wczesny i tego się trzymajmy.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński
Obraz: Piotr Ratuszyński