Na scenie – mistrz słowa, ruchu i mimiki. W życiu prywatnym – autorytet i głowa rodziny. Od egzaminów do szkoły teatralnej nie rozstaje się z talizmanem od ojca z wypisaną dedykacją „Hardy, twardy, najlepszy”. Stała się jego życiowym motto i tytułem książki, którą napisał wraz z żoną Olimpią. Z Pawłem Burczykiem i jego rodziną spotykamy się w Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie, gdzie stawiał swoje pierwsze aktorskie kroki.

MADE IN: Ożyły wspomnienia kiedy tu wszedłeś?

Paweł Burczyk: Wszedłem jak do siebie, znam tu wszystkie zakamarki. Pamiętam specyficzny zapach magazynu kostiumów, rekwizytorni. Jako dziecko wpadałem tam, chwytałem za miecz i walczyłem z wymyślonym przeciwnikiem. Ponieważ rodzice tu pracowali, wszyscy byli dla mnie ciociami i wujkami. Po liceum, zanim dostałem się do szkoły teatralnej w Warszawie, pozwolono mi przez rok być adeptem na tej scenie. Więc pierwszego dnia, zgodnie z procedurą rzemiosła teatralnego, podchodziłem do każdego i się przedstawiałem. Aż któryś z aktorów to przerwał: „nie pierdol, przynieś wódkę”.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Przyniosłeś?

No tak, młody zawsze biegał po flaszkę, jak w wojsku. Pamiętam jak graliśmy spektakl „Chory z urojenia” Fredry, stoję w kulisach przejęty, mam dwie sceny do zagrania. A jeden z wujków: „a ty gdzie się pchasz? Dzisiaj gramy krócej, bo jest mecz”. Wycięli moją rolę żeby zdążyć przed telewizor.

Nie miałeś taryfy ulgowej jako syn aktorskiej pary?

Rodzice (Irena Telesz-Burczyk i Stefan Burczyk – red.) raczej wystawiali mi recenzje, niż radzili czy chronili. Mama – moja pierwsza mistrzyni, do dzisiaj analizuje moje role, poucza i doradza. A ojciec ewentualnie pytał: „a zapłacili?”, w sensie – bo jak zapłacili, to OK. Wtedy wiedziałem, że coś mu się nie podoba, ale nigdy nie wchodził w szczegóły. Dostałem od rodziców króliczą łapkę do nakładania pudru – symbol mianowania na aktora. Ale kiedy to było? Nie pamiętam. Nie mam pamięci do dat, a jeszcze bardziej do nazwisk.

To jak uczysz się ról?

Nauka roli to inny rodzaj pamięci, to przede wszystkim emocje. Maturę w LO 4 z polskiego zdałem dzięki zaświadczeniu o dysleksji. Byłem pierwszą osobą w Olsztynie, która dostała takie papiery. Na szczęście w tekście mówionym „ó” i „u” brzmi tak samo.

Skończyłeś w tym roku 50 lat, na scenie pojawiłeś się po raz pierwszy 45 lat temu. Nie miewałeś myśli o zmianie zawodu, kiedy telefon milczał?

Tak, rzeczywiście, zadebiutowałem w wieku pięciu lat w „Kartotece” w teatrze w Grudziądzu. Grałem w scenie, która była snem głównego bohatera: razem z kolegami biegaliśmy, śpiewaliśmy, strzelaliśmy z pistoletów… I, chociaż mój nie chciał strzelać, już wtedy wiedziałem, że będę aktorem. Wcześniej byłem zakochany w cyrku i chciałem zostać klaunem. Ale nauka wszystkich cyrkowych umiejętności wydawała mi się zbyt trudna. Pod koniec szkoły podstawowej organizowano nam spotkania z przedstawicielami szkół, żeby ułatwić wybór przyszłej drogi zawodowej. Ja byłem z nich zwolniony, moja wychowawczyni, cudowna Joanna Kottik, mówiła: „on nie musi, będzie aktorem”. Ceniła moją wyobraźnię i dowcip. Raz narysowałem dwie pionowe kreski i powiedziałem, że to drzewo w zimie – dostałem piątkę.

Masz na koncie ponad 120 ról. Przy której napracowałeś się najmniej?

Najszybszy plan filmowy trwał 15 minut. Przyjechałem samochodem na plan, założyłem kurtkę, wsiadłem do samochodu, przejechał pociąg przez most na Dunaju i odjechałem. Bez słowa. To był niemiecki serial telewizyjny „Tatort” realizowany w Austrii. Nie mogło być powtórki sceny, pociąg jechał tylko raz. Aczkolwiek do każdej, najmniejszej nawet roli jestem zawsze świetnie przygotowany.

Naliczyłam przynajmniej dziesięć ról policjantów w twoim dossier.

Albo w drugą stronę – przynajmniej 110 razy nie zagrałem policjanta. Jeszcze przed „13 posterunkiem” dostałem rolę policjanta w serialu komediowym „Jest jak jest”. Poszedłem na prawdziwy posterunek zasięgnąć rady z pierwszej ręki. Pokazałem policjantowi swoje pomysły na zmiany w scenariuszu. Facet zrobił się czerwony i jęknął: „Komedia? Znowu będziecie się z nas nabijać? Kiedy zrozumiecie, że my nie jesteśmy milicja tylko policja?”.

Pracowałeś prawie z setką reżyserów. Który nauczył cię najwięcej?

Każdy. Nie robię „podpinki” pod żadnego z nich, bo to zabiera energię pozostałym. Zawsze pozostanie dylemat: lepsza duża rola u jakiegoś Kociubrzyńskiego czy mała u Spielberga? To moje aktorskie umiejętności mówią o mnie, a nie to z kim piłem kawę w bufecie. Szczególny sentyment w świecie aktorskim mam do Janusza Gajosa i Jana Kobuszewskiego, bo to tacy moi wujkowie. Spotkałem się z nimi na planie „Rozmowy przy wycinaniu lasu”. Przyniosłem pamiętnik, do którego wpisali mi się 20 lat wcześniej, kiedy byłem dzieckiem. Zgodnie napisali „Potwierdzamy” i złożyli podpisy jeszcze raz. O przygodach na planach filmowych powinienem chyba napisać osobną książkę.

Podobno rozdajesz autografy w imieniu Artura Barcisia.

Jak ktoś mówi do mnie: „panie Arturze, poproszę o podpis” – dostaje. Co więcej, nawet aktorzy mnie z nim mylą… albo myślą, że jesteśmy braćmi. Na szczęście Artur budzi pozytywne skojarzenia.

Ludzie postrzegają aktorów przez pryzmat ich ról. Dostało ci się za jakiś czarny charakter?

Czarne charaktery grałem głównie za granicą: gangsterów, psychopatów i złodziei. W Polsce przypięli do mnie łatkę śmieszka. Więc spotykam się przeważnie z przyjemnymi reakcjami, np. przy roli Romusia z „Plebanii”. W którymś odcinku trafiłem do szpitala. Babcia Olimpii, w czasie wizyty u niej, rzuciła mi się w ramiona szczęśliwa, że widzi mnie zdrowego. Ludziom bardzo często świat filmowy zlewa się z realem. Dlatego niektórzy koledzy po fachu miewają przechlapane, kiedy „nabroją” na ekranie.

W książce piszesz, że zdarzyło ci się zarabiać 25 tys. zł dziennie.

W produkcjach niemieckich w latach 90. miewałem stawkę 500 dolarów za dzień zdjęciowy. Dobrych propozycji nie brakowało, np. potężna międzynarodowa produkcja „Wojna i pokój” – budżet 300 mln euro. W grę wchodziły tysiące dolarów. Postawiłem warunek, że pojadę na plan zdjęciowy do Wilna, jeśli będę mógł zabrać żonę i córkę. Agentka była załamana, ale włoscy producenci docenili fakt, że jestem bardzo związany z rodziną i zgodzili się. Dostaliśmy pokój w luksusowym hotelu oddalony dwa kilometry od miejsca, w którym wychował się mój ojciec. Poszliśmy tam. Przytuliłem się do starego dębu, który dawał cień małemu Stefankowi.

Pracujesz z Olimpią, wszędzie pojawiacie się z dziećmi – Wiktorią i Maksymilianem, sprawiacie wrażenie nierozłącznych.

Nie lubimy się rozstawać, większość czasu spędzamy wspólnie i – co więcej – nigdy się nie nudzimy. My nawet pomilczeć lubimy razem. Kiedy chcę pobyć sam, to wychodzę i po pół godzinie wracam. Nie mam potrzeby wypadów na weekend z kolegami.

Z Olimpią piszemy scenariusze eventów, reżyserujemy i nagrywamy spoty, organizujemy akcje charytatywne, które skupiają się głównie na pomocy dzieciakom. Razem wyprodukowaliśmy dwa spektakle. Razem napisaliśmy książkę. Wcześniej, zanim nasze dzieci zaczęły chodzić do szkół, wszędzie tam, gdzie grałem czy prowadziłem imprezy, jeździliśmy całą rodziną. Mieszkaliśmy już m.in. we Wrocławiu, Olsztynie, Cieszynie, Krakowie, Wilnie, na miesiąc przeprowadziliśmy się do Rzymu. Dzieci zawsze wiedziały, że tam, gdzie jesteśmy razem, tam jest dom. Teraz, kiedy chodzą do szkoły, zdarza się, że w ciągu roku mają parokrotnie wakacje. Od dziesięciu lat Olimpia uczy ich w domu i w trasie, często wyręczając w tym nauczycieli. Pokazujemy im, że każda dziedzina nauki może być fajna i interesująca, co dzisiejsza szkoła nie zawsze potrafi, albo nie chce przekazać. Zabieramy dzieci w trasy, pokazujemy im Polskę i świat. Uważamy, że to najlepsza forma edukacji.

Patent na szczęśliwe pożycie?

Doceniać małe rzeczy, utrzymywać myśli w dobrej kondycji, nie nakręcać afer z błahych powodów. Akceptować wzajemnie siebie i swoje potrzeby, pragnienia, opinie. Kochać się i szanować. I gadać, dużo gadać. W naszym monodramie „4 tony podłogi” i „2 tony kamienia”, które wyreżyserowała Olimpia, pada stwierdzenie Andrzeja Poniedzielskiego: „kobiety nie zmienisz, możesz zmienić kobietę, ale to nic nie zmieni”. To samo dotyczy mężczyzn. Każda wojna zaczyna się od pierdoły. Ona: „Czy możesz wynieść śmieci?”. On: „Mogę”. Po godzinie jest wściekła, bo zgodnie z prawdą możesz, ale nie ruszyłeś się z kanapy. Wystarczyło powiedzieć: „wyrzuć śmieci”. Konkret. Trzeba rozmawiać. I okazywać w życiu wdzięczność za wszystko. Od jakiegoś czasu zaczynam każdy dzień modlitwą dziękczynną „Ojcze nasz”, ale zmieniam ją na czas teraźniejszy: „chleba naszego powszedniego dajesz nam dzisiaj”. Raz, gdy zacząłem ją mówić, Olimpia wysłała mnie po pieczywo do sklepu, biorę bochenek, a na nim etykieta: chleb powszedni. Taki znak?!

W domu dostałeś takie wzorce?

Rodzice zawsze mieli w sobie bezinteresowność i ogromne pokłady dobroci. Od dziecka byliśmy uczeni, że pomaga się innym. Mama działała w Solidarności, walczyła o innych. Dzieliliśmy się ubraniami z biedniejszymi dziećmi z sąsiedztwa. Mimo to w moim dorosłym życiu włożyłem wiele energii i czasu w pracę nad sobą, nad świadomością, nad wybaczaniem, nad wdzięcznością i miłością – nad siłami napędowymi życia. Nie jest sztuką osiągnąć sukces, ale sztuką jest dostrzec go. Chodzi o pozornie małe sprawy – komuś pomogłem, ktoś się do mnie uśmiechnął. Ważne, aby zauważać obecność innych. Życie wtedy jest lepsze, codziennie zdarzają się małe cuda. Co wieczór siadamy z dziećmi przy stole i każdy z nas wymienia pięć fajnych rzeczy, które nam się wydarzyły w ciągu dnia. Niekoniecznie musi to być wygrany casting.

Ale jesteś mistrzem castingów. Opracowałeś swój patent na tremę?

Z tremą jest tak jak u sapera: nie boi się tylko raz. To wejście na podwyższony stan gotowości: uważaj, zaraz będziesz potrzebował więcej energii, aby mówić do większej ilości osób. Aktorstwo to dzielenie się energią. Ja rozśmieszam zmęczonych ludzi po pracy i daję im chwile zapomnienia. Jedyny sposób na tremę to głęboko i spokojnie oddychać, wraz z tlenem zbierać energię. Często staję z rozpostartymi rękoma i zagarniam energię do siebie z przestrzeni. Działa! A poza tym trzeba kochać, wierzyć w siebie, no i sobie wybaczać.

Mówić sobie: jestem „hardy, twardy, najlepszy”?

To wcale nie jest próżność. Trening czyni mistrza. Każdemu to radzę. Miłość do siebie trzeba trenować. Po paru dniach mówienia do siebie w lustrze z czułością, pojawia się błysk w oku, zmienia się nasza energia. Dobre relacje ze sobą są najważniejsze. A miłość jest stanem duszy, który przyciąga cuda. Takim cudem było choćby wydanie naszej książki. Zapytałem o mecenat nad nią pewną szefową firmy, umówiła mnie z samym prezesem, choć nie miał w zwyczaju spotykać się z autorami. Usiedliśmy przy jednym stole w restauracji i zapytał tylko, o czym jest książka. A my ogólnie: „o miłości”. Zdecydował w sekundę, po tygodniu mieliśmy podpisany kontrakt.

To sztuki walki, których uczyłeś się jeszcze w Olsztynie, nauczyły cię panować nad stresem?

Zostawiły największy ślad w uważności, oddychaniu. To rodzaj medytacji, umiejętność, która zostaje na lata. Większość kolegów poszła na karate i judo, a ja, prowadzony intuicją, trafiłem do klubu nad jeziorem Krzywym, w którym trenowano niezbyt popularne wówczas koreańskie sztuki walki: kyoksl, potem taekwondo. Warto czasem odważyć się i wyjść poza jakiś schemat. Podczas treningów odkrywaliśmy, jak wielką moc człowiek ma w sobie. Np. że po kilku oddechach można wykonać słynne rozbijanie cegieł. To nic innego jak koncentracja energii, umiejętność kierowania nią.

Kilka razy wykorzystałeś swoje umiejętności w filmach.

Ukoronowaniem była rola w „Taekwondo”, choreografię ustawiałem z mistrzem Mariuszem Burdalskim. Początkowo miałem grać rolę drugoplanową, ale od zawsze chciałem być jak Bruce Lee. Postanowiłem, że muszę pokazać reżyserowi na korytarzu swoje umiejętności. I dałem z siebie wszystko: łamanie desek, kopnięcia obrotowe, itp. Wygrałem główną rolę, bo uparłem się, wiedziałem, że jestem najlepszy.

Wydaliście z Olimpią „książkę jakiej jeszcze nie było” – tak brzmi jej podtytuł. Miała być poradnikiem jak wygrać casting, a wyszedł poradnik „jak żyć”.

Wszystko zaczęło się od tego, że chciałem napisać książkę dla młodych aktorów, dla swoich studentów. Spisywałem więc notatki z warsztatów castingowych, które prowadzę, myślałem, że stworzę poradnik, którego czytelnicy będą podbijać świat, nauczę ich pracować swoim systemem. Męczyłem znajomych, podsyłając im kolejne fragmenty. Wiele rozmawialiśmy z Olimpią, coś nam nie grało, pewnej nocy nagle odkryliśmy, że książka pomóc może nie tylko aktorom.

Dzięki naszym wspólnym refleksjom, dzięki książkom, spotkaniom i przyjaciołom, możemy w niej dzielić się miłością do ludzi i świata. Przeszliśmy długą drogę – dziś nie oceniamy, nie porównujemy się, nie krytykujemy siebie i innych, i widzimy jak dzięki temu bardzo dużo dobrej energii płynie w naszą stronę. Chcemy dzielić się tym z innymi, chcemy pokazywać, że można żyć szczęśliwie, bez udawania, z miłością do ludzi i świata.

Zapamiętałam z niej hasło: „porzuć ograniczenia”.

Ograniczenia to umysłowe hamulce. Kiedyś spytałem przyjaciela: „co oznacza dążyć do celu? Jak wybrać ten jeden, najważniejszy?”, na co usłyszałem: „porzuć ograniczenia”. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem o Oscarze. I zapomniałem o tym… na jakiś czas. I nagle film „Ida” Pawła Pawlikowskiego, w którym gram prokuratora, dostaje w 2015 roku Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Czyli wszyscy twórcy zapracowali na ten sukces. Czyli ja też! Czyli dostałem Oscara! Przypomniałem sobie o marzeniu sprzed lat. Nawet jeśli tylko namiastka tego co pragniemy, zrealizuje się, zawsze będzie to więcej, niż na początku wyobrażeń.

To o czym teraz marzysz?

Ja jestem nieograniczony w niczym, czuję, że mogę osiągnąć wszystko, nie wyznaczam sobie konkretnych celów. Jedyne o czym mogę marzyć, to wolność. Wolności decydowania, tworzenia, wolności finansowej. Wolności od poczucia winy, zazdrości. A reszta i tak przyjdzie sama.

Opowiadałeś kiedyś dowcip o etapach w życiu aktora. Na jakim teraz jesteś?

Etap pierwszy – producent pyta: „kto to jest Burczyk?”. Etap drugi – „dajcie mi Burczyka!”. Etap trzeci – „dajcie mi takiego jak Burczyk, tylko młodszego”. Ale póki co, jestem jeszcze na drugim i marzę o tym, żeby na nim jak najdłużej pozostać.

Rozmawiała: Beata Waś
Obraz: Jarek Poliwko

Podziękowania dla dyrekcji Teatru im. S. Jaracza za pomoc w realizacji sesji

„Hardy, twardy, najlepszy” 

Paweł Burczyk, 

Olimpia Poniźnik-Burczyk 

Wydawnictwo: Świat Książki