Gdy my podkręcamy ogrzewanie i otulamy się w kolejne warstwy ubrań, oni w strojach kąpielowych biegają po śniegu i pluskają się między kawałkami kry. Bo podobno wystarczy zaufać organizmowi. No i przetrwać pierwszy szok termiczny. Z każdą zimną kąpielą odporność wzrasta, skóra się napina, czas zwalnia. A psychika? Posłuchajcie olsztyńskich morsów, jak kontakt z lodowatą wodą wpływa na ich nastrój i samopoczucie. Zdaje się, że to najlepszy i najtańszy lek na wszelkie dolegliwości. Tylko jak znaleźć odwagę, żeby pójść ich śladem?
Tekst: Beata Waś, Obraz: Joanna Barchetto
Lód na wąsach, ogień w sercach
Wojtek Suchowiecki/ właściciel firmy
Pierwszą zimową kąpiel odchorował. Ale to był ostatni raz, kiedy użył lekarstw. Od pięciu lat jest zdrowy jak ryba, a z wiekiem przybywa mu energii. – Jak dałem się namówić na kąpiel w zimie? Miałem dosyć alergii. Przez lata nie mogłem jej zwalczyć, wiosną życie stawało się nieznośne. Słyszałem cuda o efektach zimnych kąpieli i dałem sobie ostatnią szansę – tłumaczy Wojtek Suchowiecki.
Pracownicy jego firmy pytają często: skąd szef czerpie ten power? – Idźcie pobiegać, a potem wskoczcie do jeziora. To lepsze od kawy, napojów energetycznych, alkoholu czy lekarstw – odpowiada wtedy.
Bo Wojtek swoje źródło endorfin i siły znalazł w sporcie. No i w zimnej wodzie. Od ponad roku jest triathlonistą i ultramaratończykiem, skończył morderczy Bieg Rzeźnika w Bieszczadach, realizuje własne pomysły biegów nocnych. Jak twierdzi, po takim wysiłku organizm najlepiej regeneruje się w niskiej temperaturze. Po sportowych weekendach zakończonych kąpielą w przeręblu, zaczyna tydzień pełen siły i energii. – Niedzielę większość z nas spędza przed telewizorem albo na obiedzie u rodziców. Z przerażeniem myślimy o poniedziałku. A można się tanio naładować energią i optymizmem na cały tydzień – zapewnia. – Tylko pierwszy raz jest trudny. Jak zaufamy naszemu organizmowi, odpłaci nam się świetną kondycją i wyglądem, zauważalnymi już od pierwszej kąpieli.
Ja poczułem się jak po wyjściu z siłowni po ciężkim treningu – wszystkie mięśnie były napięte. Kolejny rok intensywnego biegania, zawodów, treningów zamykam bez kontuzji, a przydomek Rzeźnik Suchy przyległ do mnie na dobre. Mam wrażenie, że spowolniłem upływ czasu.
I nie chodzi o to, aby bić rekordy wytrzymałości w zimnej wodzie, bardziej o systematyczność.
Pięć-dziesięć minut raz w tygodniu sprawia podobno cuda. Choć żony i dzieci nie przekonał jeszcze do pójścia w jego ślady, każda kąpiel morsów to okazja do towarzyskich i rodzinnych spotkań przy ognisku. Zaraził i zmotywował już siostrę i kilkunastu znajomych. – Bo, choć woda zamarza nam na wąsach i włosach, w środku mamy ogień – zapewnia. – Morsy to ludzie weseli i towarzyscy, choć nie zawsze tacy byli. Zwalczenie blokady przed zimnem otwiera na nowe możliwości, odblokowuje na wszystkich płaszczyznach życia. Okazuje się, że jesteśmy silniejsi, niż nam się wydawało, a to, co było niemożliwe, z czasem przechodzi w nawyk. Oprócz tego, że przestajemy chorować, to przybywa nam optymizmu i motywacji. Nie wyobrażam sobie weekendu czy świąt bez kąpieli w jeziorze czy morzu. Mam tyle energii, że mógłbym nią obdzielić dziesięciu innych Wojtków!
Niczym księżna mrozu
Grażyna Dziadowicz-Kulka / psycholog
W dzieciństwie uwielbiała baśń „Królowa Śniegu” Andersena. Przypomniała sobie o niej po latach, kiedy po raz kolejny trafiła do znajomego internisty z zapaleniem gardła. – Lekarz westchnął bezradnie i wypisał nietypową receptę: „przyjdź do nas na morsy” – wspomina Grażyna.
Kiedy wróciła do domu, zaczęła wertować internet w poszukiwaniu informacji o leczeniu zimnem. Trafiła na historię generałowej Aleksandry Zajączkowej, która słynęła z długiego życia i niegasnącej urody. Zwana przez otoczenie „księżną mrozu”, zachowała kondycję i młodzieńczy wygląd przez ponad 90 lat dzięki kąpielom w kostkach lodu i spaniu przez cały rok przy otwartym oknie. Tak więc którejś zimowej niedzieli Grażyna wzięła strój kąpielowy, czapkę, rękawiczki i udała się nad jezioro, gdzie spotykała się grupa morsów „Iglo”. – Oddech zamarł mi z zimna po wejściu do wody. To było szok, nie mogłam wydobyć głosu. Potem chwilę pobiegałam, znowu się zanurzyłam i poczułam gorąco. Układ krwionośny pracował jak szalony: hormony, emocje, endorfiny i cała reszta mnie sięgały zenitu. Do końca dnia byłam tak nakręcona, że nie mogłam zasnąć do trzeciej w nocy. Biegałam po domu, sprzątałam, miałam ochotę wykorzystać swoją energię. Byłam szczęśliwa. Teraz wiem, że kąpiele zimowe to najlepszy sposób na wszelkie chandry, smutki i marazm.
Ale nie tylko. Zniknęły też bóle stawów i infekcje. I zmora kobiet – cellulitis. – Pamiętam, że mąż dotknął mojej skóry i powiedział: ale jesteś gładka! Oglądając się w lustrze, sama nie mogłam uwierzyć: skórka pomarańczowa i wszelkie niedoskonałości po porodzie zaczęły znikać.
Zafundowałam sobie naturalny lifting.
Grażyna wciągnęła wielu znajomych do grupy morsów. Sama jest najlepszym przykładem na to, jak działa „krioterapia w terenie”. Rzadko korzysta ze zwolnień w pracy, nie ma katarów i problemów z gardłem.
– Grupa morsów pomogła mi w ciężkich chwilach – przyznaje. – Każda kąpiel to odprężenie, pozwala zapomnieć o problemach, wzmacnia ciało i ducha. Tańczymy i śpiewamy w wodzie, wygłupiamy się jak dzieci, wesoło i zdrowo spędzamy czas w przeręblu, a potem – razem z rodzinami – przy ognisku. Kiedyś nawet latem nie mogłam wejść do wody, jak słońce schowało się za chmurę. Dziś wiem, że przez wiele lat przegrzewałam się, co osłabiało mój system immunologiczny. Zimno jest zbawienne zarówno na psyche, jak i somę. Więc ogrzewanie w domu włączam dopiero, jak przyjdą mrozy. I nie ubieram kurtki puchowej z początkiem jesieni. Wsłuchuję się w organizm, który najlepiej wie, czego potrzebuję – świeżego powietrza, ruchu i odrobiny szaleństwa w zimnej wodzie.
Apetyt na życie
Stanisław Pukis / przedsiębiorca
Zimny prysznic o szóstej rano pobudza lepiej i dłużej niż kawa – to jedno z jego odkryć. Odkąd 10 lat temu wszedł do jeziora w środku zimy, jego życie nabrało rozpędu. A także jego rodziny, bo na kąpiel w przeręblu namówił żonę, córkę, wnuka, wnuczkę i dwóch kandydatów na zięciów.
– Przed laty przyglądałem się morsom podczas niedzielnych spacerów: szczupłym, otyłym, małym i dużym – opowiada Stanisław. – I zapytałem siebie: czemu miałbym nie dać rady? I dałem. Odporność znacznie się poprawiła, energii przybyło, więc zacząłem namawiać rodzinę. Nad jezioro zabrałem nawet sześcioletniego chorowitego wnuka, świeżo po przeziębieniu. Myślałem, że przez następny tydzień za karę będę go doglądał w chorobie.
Ale nie dość, że nie zaliczył kolejnego przeziębienia, to polubił zimne kąpiele. Dzisiaj biega boso po śniegu.
Staszek na co dzień prowadzi firmę recyklingową. W niedzielę bierze piłę spalinową i rusza do Kortowa wycinać przerębel. Grupa morsów przychodzących nad tutejsze jezioro z roku na rok powiększa się. Bo kto raz wejdzie do zimnej wody, zazwyczaj łapie bakcyla. Im niższa temperatura powietrza tym, podobno, większa frajda. Na efekty kąpieli nie trzeba długo czekać.
– Żona, choć zarzekała się, że to zabawa nie dla niej, nim się obejrzała, stała po pas w wodzie. Ma więcej energii niż niejedna młoda dziewczyna. Tańczy zumbę, jest nagradzaną cheerleaderką. Mimo że oboje dawno przekroczyliśmy sześćdziesiątkę, nie czujemy wieku – przyznaje.
Dom Staszka zdobią dyplomy i certyfikaty za odwagę przyznawane na zlotach morsów. Dwukrotnie przyczynił się do wpisu w księdze Guinessa. Kilka lat temu w Mielnie, a w ub. roku w Kołobrzegu, ustanowiono rekord największej liczby osób – 1400 – kąpiących się zimą w Bałtyku.
– Każde wejście do wody to kupa śmiechu, wrzasku i śpiewów. Mamy duży dystans do siebie, więc jest ubaw, kiedy zarosty mężczyzn pokrywają się szronem. Niektórzy z nas po wyjściu z wody wyglądają jak niedźwiedzie. Ale niegroźne. Zwłaszcza panie mogą czuć się z nami bezpiecznie w zimnej wodzie. Wszystkie mięśnie mamy napięte, poza jednym”¦ I to najbardziej przeraża młodych mężczyzn, którzy zaczynają przygodę z morsowaniem. Pocieszamy ich, że to chwilowa dysfunkcja.
Największy wróg morsów to wiatr – potrafi odebrać całą radość rozgrzewki i kąpieli. A poza tym nie boją się niczego.
– Ostatnio próbuję pokonać inną barierę: zanurkować pod taflą lodu na jeziorze – mówi.
– Morsowanie sprawiło, że otworzyłem się na nowe wyzwania, wyzwoliłem swój potencjał. I im jestem starszy, tym większy mam apetyt na życie.
Mogę przestawiać góry
Barbara Kuśnirek / urzędnik
Praca w biurze niby spokojna, ale po ośmiu godzinach w przegrzanych pomieszczeniach nietrudno o infekcję. Basia przez trzy lata dojrzewała do kontrowersyjnej lodowej kuracji na odporność, polecanej przez koleżankę. Wreszcie, przygotowana psychicznie na szok termiczny, pojawiła się w listopadzie na plaży. Wskoczyła do wody i”¦ rozczarowała się. Bo woda wcale nie taka zimna, a przeżycie wcale nie takie ekstremalne, jak sobie przez lata wyobrażała. Za to po powrocie do domu nie wiedziała, za co się złapać – tak w niej buzowała adrenalina. Chwyciła za szpadel i odgarnęła śnieg sprzed domu.
– Wszystko zaczyna się w głowie. Nie zawsze to, co sobie wyobrażamy, odzwierciedla rzeczywistość – przyznaje Basia. – Kiedy mówiłam z entuzjazmem o morsowaniu, rodzina i znajomi patrzyli na mnie pobłażliwie, nie udało mi się przekonać nikogo. Ale nie szkodzi. Ważne, że ja w swojej rutynie i codzienności znalazłam moje małe życiowe szaleństwo, odskocznię. Żeby nie powiedzieć uzależnienie.
Tak więc zanim Basia ugotuje w niedzielę obiad, spotka się z rodziną i nastroi przed tygodniem pracy z petentami, ma swoje pięć minut w przeręblu. Niedzielne spotkanie morsów stało się dla niej świątecznym rytuałem.
– I nie chodzi tu tylko o ucztę dla ciała, bo choć to wyda się dziwne, kąpiel zimowa to dla mnie przyjemność i odprężenie – przyznaje Barbara. – W takich temperaturach ciało prezentuje się bardziej atrakcyjnie. Obkurczone tkanki sprawiają wrażenie, jakbyśmy byli szczuplejsi o dwa numery, nie wspominając o walorach zdrowotnych. Najważniejsza jednak jest atmosfera spotkań.
Po ośmiu latach kąpieli Barbara zżyła się z morsami. Wspólne rozgrzewki, kąpiel, herbata po wyjściu z wody, wymiana doświadczeń i dużo dobrego humoru łączą na dobre i na złe.
– Energia i endorfiny, które się wyzwalają w niskiej temperaturze, procentują w dobrym, wesołym towarzystwie. Staliśmy się taką grupą wsparcia – tłumaczy. – To na tyle wciągające, że omijając któreś z niedzielnych spotkań, czuję się, jakbym nie odrobiła lekcji, mam poczucie winy, braku. Mój organizm i dusza ewidentnie domagają się tego. Dlaczego? Bo życie stało się bardziej kolorowe. Wyszłam poza wieloletni schemat: praca-dom, brak czasu dla siebie. Wzmocniłam organizm i psychikę. Chyba każdy z nas, żeby nie zwariować przez codzienne problemy, szuka dla siebie form rekreacji. Coś, co go zmotywuje do działania, pozwoli odnaleźć radość, polubić siebie i swoje ciało. Ja w każdą niedzielę mogę przestawiać góry, wszystkie problemy tracą na znaczeniu. Czuję się silna, zdrowa, a upływający czas jakby mniej mnie dotyczy.