Jego przepis na udany event? Niebanalna narracja z dużą dawką humoru. Mariusz Korpoliński – olsztyński konferansjer, dziennikarz i aktor, którego sceniczne flow znane jest nie tylko w regionie. Kiedy nie jest na scenie, szkoli tych, którzy marzą, by na niej zabłysnąć.
MADE IN: Wiejskie dożynki czy event w gronie celebrytów?
Mariusz Korpoliński: Nie ma znaczenia jaki jest event, tyko to, kto go organizuje i jak dobrze to robi. Bywa, że dostaję wypasioną garderobę, czeka na mnie catering i lokalne upominki podczas małych realizacji. Ale zdarza się też, że prowadzę duże, wysokobudżetowe wydarzenie z udziałem celebrytów, a muszę prosić o szklankę wody i krzesło za kulisami po ośmiu godzinach na nogach. Konferansjer na evencie czasem jest gwiazdą, czasem złem koniecznym, by odczytać sponsorów i powitać notabli.
Niedawno odebrałeś dyplom z okazji prowadzenia Dni Szczytna po raz 18. z rzędu. Kawał życia.
Mariusz Korpoliński: To był bardzo miły i zaskakujący gest burmistrza Szczytna, Stefana Ochmana. Podczas ponad dwóch dekad w konferansjerce, takich wieloletnich relacji mam na koncie znacznie więcej. Chyba 13 razy prowadziłem już Ostróda Reggae Festiwal, od lat wracam też na Święto Lnu w Żyrardowie czy Forum Ekonomiczne w Karpaczu. Myślę, że organizatorzy doceniają moje doświadczenie – jeśli wracają, to zawsze jest dobry znak i najlepsze referencje dla potencjalnych zleceniodawców. A wracają często.
Można się nauczyć konferansjerki czy to predyspozycje wrodzone?
Mariusz Korpoliński: Publiczne wystąpienia to rzemiosło, którego można się nauczyć. Po blisko 1300 poprowadzonych eventach czuję się w nim sprawny, ale wciąż uczę się nowych rzeczy. Zmieniają się przecież oczekiwania zleceniodawców oraz gusta publiczności. Swoje doświadczenia w werbalnym i niewerbalnym kontakcie z widownią coraz częściej przekazuję podczas autorskich szkoleń dedykowanych menadżerom czy samorządowcom. Konferansjerka to wypadkowa mojego wyuczonego zawodu – aktorstwa oraz wykonywanej pracy – dziennikarstwa. To wreszcie przede wszystkim moja pasja. Pozwala łączyć emocje, które daje scena i widownia, jak w teatrze, z dociekliwością i budowaniem narracji własnymi słowami, co jest domeną znanej mi pracy reportera. Kiedy w młodości koledzy śledzili losy Maradony, ja podziwiałem Piotra Bałtroczyka czy Andrzeja Poniedzielskiego za ich błyskotliwość, przykuwającą wzrok sceniczną osobowość.
Nietypowi idole młodego człowieka.
Mariusz Korpoliński: Od zawsze miałem w sobie ciekawość świata, imponowali mi erudyci. Dziś za kulisami w pracy spotykam profesorów, specjalistów różnych dziedzin, ekspertów, artystów, polityków, biznesmenów, po prostu ludzi sukcesu. Czerpię pełnymi garściami z ich doświadczenia. To wielki przywilej mieć ich obok i móc pogaworzyć w kulisach. Swoją przygodę z mikrofonem zacząłem już w podstawówce. Prowadziłem szkolny radiowęzeł, w czasie przerw puszczałem Nirvanę i The Clash. Potem trafiłem do płockiego radia, chciałem zdać na studia dziennikarskie, ale się nie udało. Do Studium Aktorskiego przy Teatrze im. Jaracza poszedłem w ostatniej chwili, aby… uciec przed wojskiem. W latach studenckich grałem już w teatrze, zacząłem równolegle pracę w Radio WAMA i pojawiły się pierwsze poważne imprezy do poprowadzenia.
Niektórzy uważają, że to wstydliwa fucha dla artysty.
Mariusz Korpoliński: Zlecenie konferansjerskie często przez aktorów nazywane jest „chałturzeniem”. Chałtura kojarzy mi się jednak z lekceważącym podejściem do pracy, pracą wbrew sobie, swoim poglądom, wyłącznie dla pieniędzy i na przysłowiowe pół gwizdka. Dzisiaj ta branża się sprofesjonalizowała, rynek szybko weryfikuje chałturników bez wiedzy i doświadczenia w temacie wystąpień publicznych. To już nie jest wstydliwa fucha Hamleta, to wymagające wyzwanie. Konferansjer to także twórca – atmosfery, wciągającego monologu, czasem dyrygent emocji publiczności. Nie można jednak grać na siebie, gwiazdorzyć. Jak mawia mistrz Piotr Bałtroczyk: „konferansjer powinien być jak stanik – niewidoczny pod ubraniem, ale podtrzymywać to, co najważniejsze”.
Jakich zleceń nie przyjmujesz?
Mariusz Korpoliński: Nie prowadzę pikników organizowanych przez partie polityczne, czy też wesel. Mam to szczęście, że w letnim sezonie eventowym mogę już wybierać między ciekawymi propozycjami. Przeważnie stawiam na festiwale muzyczne – tu mogę łączyć konferansjerkę ze swoją wielką pasją – muzyką. Czasami w przerwach między pracą na scenie nagrywam wywiady do TVP Olsztyn, do której powróciłem po wielu latach i rozpocząłem obiecującą współpracę. Tak było ostatnio podczas Ostróda Reggae Festival i Olsztyn Green Festival.
Czas na scenie płynie podobno inaczej.
Mariusz Korpoliński: Czasem wlecze się w nieskończoność, bo trzeba niespodziewanie wypełnić 15 minut przerwy, kiedy np. artyści nie są gotowi do wejścia na scenę. Wtedy sięgam po sprawdzone patenty, wychodzę do publiczności, rozmawiam z ludźmi. Muszę jednak być czujny, aby nie wyłowić gościa, który wykrzyczy do mikrofonu nienawiść pod adresem jakiejś drużyny piłkarskiej. Tak się dzieje czasem na imprezach niebiletowanych. A że mam do siebie dystans, sam staję się często obiektem swoich żartów, jako wypełniacza czasu.
Przykład?
Mariusz Korpoliński: „Ładnie wyglądasz, kamera cię kocha”. Też to usłyszałem podczas kolonoskopii.
A co tak na serio kocha kamera?
Mariusz Korpoliński: Wszystko. Chociaż wierzę, że wciąż jeszcze przede wszystkim prawdę i uczciwość. Wyrazistą osobowość. Coraz mniej talent, żyjemy w czasach, w których nie jest on już nadrzędną wartością. Na przestrzeni lat zmieniają się patenty na rozpoznawalność. Dzisiaj młoda publiczność bardziej cieszy się na widok tiktokerów, niż wybitnych artystów. Kiedyś kamera kochała inaczej, była bardziej wymagająca, bo po prostu rzadziej się ją spotykało. Dziś każdy z nas ma ją w swojej kieszeni i sam decyduje co kamera ma pokochać, może też od razu pokazać się całemu światu. Z drugiej strony to właśnie youtube pozwolił mi odkryć wielu wartościowych twórców. Kamera może kochać piękne, ale czasem przekazuje banalne, bezwartościowe, a nawet podłe obrazy. Najważniejsze to dobrze wybrać efekty jej pracy w gąszczu ujęć i pól eksploatacji.
A największą oglądalność w przypadku konferansjerów mają pewnie sceniczne wpadki.
Mariusz Korpoliński: Mam ich parę na koncie, przydarzały się częściej na początku drogi. Lata temu, podczas wyborów Miss Warmii i Mazur, jeden ze sponsorów podarował naszyjnik zwyciężczyni i postanowił go osobiście jej nałożyć. Zacięło się zapięcie i powstała niezręczna cisza. Wypełniłem ją dwuznacznym komentarzem: „teraz pan Stefan zapina od tyłu panią Małgosię”. Widownia ryczała ze śmiechu, pode mną ugięły się kolana. Czasem po kilku miejskich eventach pomylę nazwy miast. W Płocku zapytałem: „jak się bawi Szczytno?”. Dzisiaj wpadki zdarzają się rzadko, chyba że dostaję od organizatorów nieaktualny scenariusz i powitam osobę, która zmarła dzień wcześniej. Zdarzyła mi się taka sytuacja.
Po tylu eventach miewasz jeszcze tremę?
Mariusz Korpoliński: Tremę potrafię przekuć w skupienie i motywację. Mam na koncie eventy z dużą dozą adrenaliny i odpowiedzialności – jak np. event z okazji wejścia Polski do UE, prowadziłem wydarzenia w Sejmie czy w Pałacu Prezydenckim, pracowałem z wieloma premierami. W Olsztynie poprowadziłem ostatnio ceremonię otwarcia Hali Urania po remoncie. Zbieram przy tym małe pamiątki – mam kolekcję kilkuset identyfikatorów, zawieszek, backstage’ów, które są zapisem moich 25 lat przy scenicznym mikrofonie. Czuję się szczęściarzem, że mogę pracować robiąc to, co kocham. Przebieram nóżkami przed każdym eventem, nawet jeśli mam spędzić wcześniej osiem godzin w samochodzie. Poza honorarium często dostaję w gratisie kawał wiedzy z różnych dziedzin podczas ciekawych konferencji, poznaję swoich idoli przy okazji festiwalowych koncertów. Mojej jednoosobowej firmie „Corpo Leader” na razie nie grozi rutyna. Wciąż ma szczęśliwego szefa, który szanuje swojego pracownika z wzajemnością i wciąż otrzymuje zaskakujące zlecenia i mierzy się z nowymi wyzwaniami.
Rozmawiała: Beata Waś
Obraz: arch. prywatne Mariusza Korpolińskiego, Robert Arbatowski