Tu kończy się droga, ale nie cywilizacja. Miłośnicy filozofii „slow life” odnajdą tu dom. W Glendorii.
 
Zagubiona pod lasem posiadłość na peryferiach wsi Ględy, na pierwszy rzut oka nie różni się od gospodarstw porozsiewanych na Warmii. Przedwojenne zabudowania z czerwonej cegły, obora, stodoła, oczko wodne. Ale im bardziej odkrywasz 50-hektarową, skąpaną w zieleni przestrzeń, tym częściej trafiasz na niespodzianki: jak nie ukryte wśród drzew oldskulowe balie do leczniczych kąpieli, to strusia mini-ferma; kulturalny salon w stodole wyposażony w ogromne piece, bibliotekę, bar i i rzutnik czy ukryte w lesie SPA. No i namioty mieszkalne zwane tu pokojami namiotowymi.
 
Te robią największe wrażenie. Chronione przed słońcem i deszczem siatką z Bundeswehry, skrywają luksusowe łoża z baldachimami, oryginalne meble i egzotyczne dodatki. Przez płócienne ściany można słuchać ptaków i żabich koncertów z pobliskiego stawu. Ale też odgłosów pewnej pary żurawi, składającej regularne wizyty w gospodarstwie. Turnusy na tegoroczny sezon letni w Glendorii, sprzedały się już zimą.
 
– Wielu gości po pierwszym pobycie wraca do nas – nie kryje Artur, właściciel Glendorii, który przypomniał też sobie jeden przypadek zawiedzionego klienta. – Szukał rozrywki, wielkiego świata i tłumu celebrytów, a dostał przestrzeń, zieleń i ciszę – wyjaśnia.
 
Co nie znaczy, że celebryci tu nie bywają. Jeden z odcinków programu kulinarnego kręcił tu Pascal Brodnicki, bywają też gwiazdy telewizji, co cieszy mieszkańców Ględ, rozpoznających swoich serialowych idoli.
 
Krystyna i Artur odkryli Ględy 20 lat temu, ale potrzebowali czasu aby zrezygnować z zawodowego życia w stolicy i dopracować wizję swojego wiejskiego raju. Ona – psycholog związana z korporacją, on – właściciel agencji reklamowej. Trzy lata temu postanowili ostatecznie przenieść się na Warmię i stworzyć miejsce, w którym goście będą ładować akumulatory. Tak jak oni robili to przez lata.
– Łapaliśmy tu oddech przed tygodniem pracy – wspomina Krystyna. – Woziłam w samochodzie eleganckie szpilki, w poniedziałkowe poranki wpadałam prosto z Warmii na zebranie w firmie. Nie tęsknię za tym życiem. Gdyby tylko przyjaciele bliżej mieszkali. Na wsi rozczarowało mnie jedno: myślałam, że czas płynie tu wolniej. Niestety, płynie tak samo szybko, z tą różnicą, że tu łatwiej jest cieszyć się chwilą, dostrzegać drobiazgi. Kiedy spada poziom stresu, zaczyna się odkrywać świat wokół nas i celebrować codzienności. Żabie koncerty, zachody słońca, kąpiel w jeziorze. I to oferujemy naszym gościom, którzy tak jak my przed laty, żyją w szaleńczym tempie wyznaczanym przez duże miasta.
 
Podczas rozmowy nie odstępują nas na krok cztery koty. W sezonie letnim wyprowadzają się z domu i krążą wokół gości. To jeden ze znaków szczególnych Glendorii: zwierzęta lokalne i przyjezdne są tu mile widziane. Współtworzą to miejsce tak jak ich właściciele. W gospodarstwie ważna jest też samoobsługa. Przykład? Goście sami robią kawę (kupowaną w pobliskiej palarni w Morągu), a pieniądze wrzucają do skarbonki. Co prawda kuchnia wydaje posiłki, o regularnych porach, ale że są to dania z najwyższej kulinarnej półki, goście czuli niedosyt. Chcieli więcej. Dlatego w tym roku rusza w stodole bistro z przekąskami. Nie zabraknie tam specjałów kuchni – podpłomyków z pieca i zestawu tapenad, które na pożegnanie serwuje nam szefowa kuchni. Kosztujemy, choć nie chcemy stąd wyjeżdżać.
 
Tekst: Karolina Bergman
Obraz: Glendoria