W życiu złapał byka za rogi tak samo jak fascynację Jordanem i jego Chicago Bulls w NBA. W wymarzonym dziennikarstwie przebija się na szczyt, widząc już jego górne partie. Pcha go tam wiara w siebie czy może jej brak, jak godzi arabskie geny z polskimi realiami i co go nakręca w śniadaniu na żywo – szczerze i bez cenzury: Robert Shariff El Gendy.

MADE IN: Jeszcze nigdy nie zaczynałem takim pytaniem wywiadu…

Robert El Gendy: …chcesz mi przywalić?

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Nie, zapytam cię o imię i nazwisko.

Zaczynamy? Robert Shariff El Gendy.

Pewnie setki razy wyjaśniałeś swoje pochodzenie. Co wtedy tłumaczysz?

Że tata jest Egipcjaninem, a w moich żyłach płynie krew faraona. (śmiech) Imię Shariff przypomina mi o moich korzeniach, ale dałem też moim trzem synom drugie imiona arabskie, by pamiętali skąd wywodzi się ich ród. Najstarszy ma Shariff, kolejny Mahdi, a najmłodszy Karim. A czemu nie.

Nie mają kłopotów?

Myślę, że ja miałem gorsze, bo zawsze do mnie wołali „kebab”, „czarny”, albo „bambo”. Na szczęście dzisiaj jest większa tolerancja w społeczeństwie, choć ze średniego syna nabijają się w szkole, że jest terrorystą. Ciężko ośmiolatkowi wytłumaczyć, by nie przejmował się, ale to nie jest jeszcze problem. Ja dla przykładu wiele razy uciekałem skinheadom w Olsztynie. Przychodzili pod moje LO III z maczugami. Nosiliśmy z kumplem długie włosy, więc w ich postrzeganiu byliśmy brudasami, a ja dodatkowo ciemny, co podwójnie prowokowało. Pamiętam czasy w latach 90., że potrafili wpaść do knajpy i wyrzucić przez okno. 

Teraz już tak nie jest. 

Dzieciństwo spędziłeś w Egipcie?

Urodziłem się w Olsztynie, po czym szybko wyjechaliśmy do Kairu. Obchodziłem tam jeszcze siódme urodziny i wróciliśmy do Olsztyna, bym zaczął już tu szkołę.

Dlaczego tu?

Mama jest olsztynianką od urodzenia. Ciężko było jej tam z akceptacją. Tak samo jak tacie ciężko był z akceptacją tutaj, więc został w Kairze. Zadecydowały względy kulturowe. Musiałby pewnie przez jakiś okres być na utrzymaniu żony, a ich tradycja i kultura nie dopuszcza tego. Tam mąż jest głową rodziny, która na nią pracuje i jest jej ostoją bezpieczeństwa. 

Rodzice zdecydowali się na rozłąkę ze względu na moją przyszłość, bym miał lepszy start, czego tam nie miałbym zagwarantowane. Potem relacje się rozluźniły i tak już zostało. 

Co pamiętasz z Kairu?

Jak graliśmy w piłkę na długich korytarzach w budynku. Bramkami były oczywiście drzwi sąsiadów. Mieszkaliśmy w samym centrum. Naprzeciwko był meczet i pamiętam codzienne nawoływania muezina do modlitw. Wstrzymywany był ruch, wykładane maty i jak się ktoś nie zmieścił w meczecie, to wokół pięć razy dziennie widziałem modlących się. 

Jak poznali się rodzice?

Dzięki nauce. Mama była w Moskwie na studiach doktoranckich z nauk biologicznych i tam poznała tatę, który przyjechał z kolei na studia doktoranckie z ekonomii. Ponoć był duszą towarzystwa i świetnie grał na gitarze.

Podobny jesteś do niego?

Pokażę ci (szuka w telefonie zdjęć).

No, no, wygląda jak George Clooney! 

Nie jesteś pierwszą osobą, która go do niego porównała.

Jakie macie relacje?

Niestety, kontakt telefoniczny nigdy nie zastąpi prawdziwego spotkania. Oczywiście to był błąd, że tak to się potoczyło, więc jeśli chodzi o relacje ojciec-syn to są w zasadzie żadne.

W jakim języku się komunikujecie? Mówisz po arabsku?

Jak mieszkałem tam, mówiłem perfekt, bo dzieci szybko chłoną. Nawet czytałem. Ale od ponad 30 lat nie miałem kontaktu z językiem, więc siłą rzeczy poszedł w zapomnienie. Rozmawiamy po angielsku, choć tata po angielsku mówi coraz słabiej, więc musi wspinać się na wyżyny, ale kiedy brakuje mu słów, włącza mu się tryb rosyjski. Ja rosyjskiego uczyłem się w podstawówce, więc prawie 30 lat temu, ale dogadujemy się. 

Rodzice porozumiewali się w jakim języku?

Po rosyjsku. Znali go wtedy perfekcyjnie. 

Bywasz w Egipcie?

Ostatnio podczas rewolucji jako korespondent TVP.

Sam chciałeś pojechać?

Byłem wtedy już w warszawskiej redakcji sportowej, ale miałem już za sobą wszystkie szczeble pracy dziennikarskiej w Olsztynie. Rzetelnego dziennikarstwa nauczył mnie tu Mietek Rudy. Był bardzo wymagającym wydawcą, któremu nie wcisnęło się byle jakiego materiału. A na początku parę moich wyleciało przez okno, bo np. nie były sprawdzone w trzech różnych źródłach. Za taką twardą szkołę jestem mu wdzięczny. 

Więc wydawcy z redakcji z Warszawy wiedzieli, że dam sobie radę z nową materią, a proponując mi wyjazd do Egiptu, argumentowali: jesteś stamtąd, więc w razie czego sobie poradzisz. 

Zdecydowałem się, bo potraktowałem to też jako przygodę. 

Choć w Egipcie było wtedy wyjątkowo gorąco.

Tak, ginęli ludzie, więc bezpiecznie nie było. Wieczorami chodziły patrole obywatelskie, czyli nic innego jak kilkunastu chłopa, albo zwykłych kilkunastolatków z maczetami w rękach. Sami kontrolowali sytuację.

Wracałem raz z budynku z którego relacjonowaliśmy materiały pod eskortą rodowitego kairczyka. Przeprowadził mnie przez most na Nilu i zostawił na ulicy jakieś 500 m od hotelu, zapewniając, że tu jestem już bezpieczny. Prosił tylko bym się nie odzywał, bo arabskiego nie znam, ale na szczęście wyglądam jak swój. Nie uszedłem 100 metrów kiedy mnie zatrzymali. Było ich kilku, a taki najmniejszy wymownie i demonstracyjnie machał maczetą, jakby chciał mi za chwilę odciąć głowę. Rozmawialiśmy po angielsku, szybko wykonałem telefon do mojego producenta, który koordynował wyjazd. Kazał nie wyłączać się, by mieć świadomość co się ze mą dzieje.

Potem przyjechał jakiś wojskowy, chyba wysoko postawiony, co sugerowały odznaczenia na mundurze. Zrobił wywiad na mój temat, podejrzliwie pytał dlaczego mam tyle pieczątek amerykańskich, a miałem ich sporo, bo jeździłem wtedy na mecze NBA. W końcu po dwóch godzinach potwierdzili, że faktycznie jestem dziennikarzem i puścili mnie. Ale nie chciałbym nigdy więcej przeżywać takiej sytuacji. 

Ale byłeś też blisko ataku na WTC w Nowym Jorku. Nie odezwała się w tobie misja dziennikarza, który relacjonuje świat i jest w kręgu ważnych wydarzeń?

Kiedy był atak na WTC, byłem jeszcze studentem stosunków międzynarodowych, który w Nowym Jorku znalazł się na wymianie. Ale też i pracowałem u taty mojego przyjaciela. Chciałem zobaczyć na żywo swoje ukochane NBA, choć z drugiej strony żal mi było wydać 600 dolców na wyjazd na mecz do Filadelfii, bo w kieszeni miałem ledwie 800. Nie zaryzykowałem, czego do dzisiaj żałuję. A pamiętam, że pracodawcy mówiłem, że chciałbym przeżyć tu jakieś spektakularne rzeczy, skoro już mam okazję tu być.

W dniu zamachu nie byłem w pracy, siedziałem w knajpce na Green Poincie, kiedy zaczęli wpadać do niej zrozpaczeni ludzie. A ci, którzy siedzieli, wybiegali na zewnątrz. Pierwsza wieża już płonęła. I wiesz co wtedy zrobiłem? Kupiłem w sklepie aparat, by robić zdjęcia. Miałem potem kaca moralnego, bo ludzie byli w strasznej panice, a ja zachowywałem się jak jakaś hiena. I wtedy pierwszy raz zaświtało mi, że chciałbym zostać dziennikarzem, bo to jest ważne. 

Po trzech dniach, kiedy już można było dotrzeć do strefy zero, przedostałem się tam z aparatem. Mam swoje bogate archiwum. 

A dokładnie 10 dni wcześniej byłem na dachu jednej wieży i robiłem niej zdjęcia.

Pamiętam jak wspomniany pracodawca mówił mi potem: no to masz swoje spektakularne rzeczy.

I to pchnęło cię, by pójść na casting do TVP Olsztyn?

Na pewno. Wróciłem we wrześniu, a casting był w styczniu. Chciałem spróbować tego dziennikarstwa.

Bo tak w ogóle to całe życie chciałem zostać aktorem, by jakieś role po mnie zostały. Może było to trochę marzenie niedojrzałego chłopaka, ale mam problem z akceptacją odejścia, więc kiedy człowiek pozostawia po sobie jakieś dzieła, jest mu lepiej. Potem tłumaczyłem sobie, że dziennikarze zostawiają dużo więcej dzieł, choć nieporównywalnie mniejszych. I zgłosiłem się.

Byłem jedną z 350 osób. Wiele z nich było już dziennikarzami z innych mediów, a ja naturszczyk ze studiów ekonomicznych. Ale przyszedłem tam z marzeniami. Tuż przed wejściem powiedziałem sobie: stary, jak chcesz być dziennikarzem, to musisz im coś sobą pokazać, co lubisz i co chciałbyś robić w tej telewizji. A lubię sport. W korytarzu telewizji leżała gazeta codzienna w której przeczytałem artykuł o chińskim tenisiście, który zamieszkał z żoną w Polsce i został zawodnikiem ostródzkiego klubu. Guzik wiedziałem o tenisie stołowym, bo żyłem koszykówką i piłką nożną, ale jak wszedłem na rozmowy, to na pytanie czym chciałbym się zajmować, odpowiedziałem, że oczywiście sportem i przytoczyłem swoją obszerną wiedzę na temat ciekawych regionalnych przypadków, bazując na wspomnianym tenisiście. 

Z 350 osób zrobiło się 13. Pamiętam, że po dwóch latach w pracy Boguś Osiński i Jarek Kowalski powiedzieli mi, że wybrali mnie ze względu na charyzmę i mój charakterystyczny tembr głosu. Do tej pory z tego castingu pracuje w TVP Olsztyn Iwona Pacholska i Asia Wilengowska.

Pamiętasz telefon z propozycją awansu do Warszawy?

Zadzwonił Robert Korzeniowski. Z Tomkiem Szeremetą robiłem w Olsztynie program żeglarski „Nawigator”, który był w ogólnym paśmie TVP3. Korzeniewskiemu spodobała się formuła i obydwu nas zaprosił na kasting do sportowego expressu. Pojechaliśmy w dwóch różnych terminach. I przyznam ci, że jechałem tam bez wiary. Pamiętam, że w Płońsku zatrzymałem się w KFC – ojejku jak to dawno było, bo już od lat tego nie jem! – zamówiłem zestaw, potem drugi i ciągle wahałem się by jechać do tej Warszawy. Bałem się konfrontacji. No i zadzwonił człowiek z TVP, który koordynował ten mój kasting. Zacząłem mu nawet wymyślać błahe powody, że nie dojadę jednak, bo nie mam marynarki i coś tam jeszcze. Ale przekonał mnie, marynarkę pożyczył mi swoją, poszedłem na próby i finał był taki, że przyjęli mnie. Miałem swojego anioła stróża.

Choć nie wierzyłeś w siebie.

Budujesz poczucie swojej wartości, jeśli masz ojca przy sobie, bo chłopak potrzebuje męskiego wzorca. Ja nie miałem ojca, który mnie chwalił, więc cały czas sam sobie musiałem coś udowadniać. 

Z nawiązką oddajesz teraz uczucia swoim trzem synom co jest normalnym syndromem niedopełnienia własnego dzieciństwa.

Myślę, że podświadome tak. Chciałbym żeby wiedzieli, że jestem najlepszą wersją taty jaką potrafię dla nich być. A w ogóle to chciałem mieć pięcioro dzieci, by stworzyć swoją własną drużynę koszykówki, w której jestem zakochany.

To po tym koszykówka stała się twoim numerem jeden? Też pamiętam czasy fascynacji NBA dla której zarywało się noce. 

Na próbną maturę poszedłem nieprzytomny po nieprzespanej nocy, bo do rana oglądałem finały. Ale zdałem.

Najpierw grałem w piłkę nożną, nawet w Stomilu Olsztyn. Ale mama wypisała mnie z treningów, kiedy zobaczyła, że biegam w krótkich spodenkach, a padał akurat grad. To był dla mnie wtedy obciach, kiedy przy wszystkich zrobiła scenę. I już nie wróciłem na treningi.

No i pojawiła się koszykówka, słynne „hej, hej, tu NBA” Włodka Szaranowicza. I to piszczenie butów na parkietach pięknych kolorowych hal. Ono działało na mnie jak magnes. Dlatego każde moje buty musiały piszczeć, bo jak nie, to były po prostu słabe. 

Oglądając NBA przenosiłem się na chwilę do lepszego świata. Pamiętasz, Jack Nicholson zawsze na meczu Lakersów w pierwszym rzędzie.

Sam grałeś w kosza?

Tak, w Budowlani Olsztyn, który potem został przemieniony w AZS. W swoim LO III do pierwszego składu wszedłem jako najmłodszy rozgrywający.

No właśnie, szykowałem się z pytaniem czy właśnie nie byłeś rozgrywającym, na co sugerowałby wzrost. 

Proszę się tu nie śmiać, bo Muggsy Bogues z Golden State Warriors miał 159 cm. Ja, przy 179, byłem szybki, skoczny i sprawny. 

Nie śmieję się, obaj wiemy, że rozgrywający to mózg drużyny.

Faktycznie, obraz boiska zawsze miałem szerszy niż inni.

Pamiętam mecz z pełną widownią uczniów na meczu w liceum. Ja, pierwszoklasista, zagrałem jakiś dobry mecz i dwie dziewczyny z czwartej klasy zawołały mnie zza drabinek, mówiąc: „fajnie grasz”. Na studiach też grałem. I też byłem najmłodszy, zresztą jedyny z pierwszego roku. Zdobyliśmy srebrny medal uniwersytecki w Warszawie. 

Jak w waszym świecie pozycjonowana jest telewizja śniadaniowa? Prestiżowo, jak mi się wydaje?

Tak, mają swój prestiż. O pracy w śniadaniówce marzyłem odkąd pamiętam. Ostatnie cztery lata próbowałem odznaczyć tam swoją obecność. 

Co cię w niej kręci?

Te trzy-cztery godziny na żywo, mając na kanapie gości z którymi prowadzisz rozmowę tak, że do niej już nie możesz wrócić i zmontować. To mnie nie stresuje, a tylko nakręca.

Rozmawiacie na skrajnie różne tematy. Dobrze się przygotowujesz, by nie być dyletantem?

A dlaczego? Nie ma głupich pytań, są łupie odpowiedzi. Ja nikogo nie udaję. Mnie ten program wciąga, bo staram się wczuć w rolę widza, nie musząc się znać na wszystkim. Mogę więc zadać pytanie, które zadałby gościowi nasz widz.

Owszem, przygotowuję się do programu, ale nie staram się być mądrzejszy od gościa, bo to on ma wykazać się wiedzą. 

Po kilkunastu latach w sportowej redakcji byłem jednak jakoś ograniczony, choć na szczęście w swojej pasji, bo kocham sport. Tutaj, w śniadaniówce, poznaję tematy tak wszechstronne, że wstyd się przyznać, ale odkrywam życie na nowo. Przez cztery godziny mam kontakt z życiem i to mnie jara. 

Nie mamy masek i być może dlatego ostatnio wygrywamy naszą śniadaniówką z konkurencją z TVN. Widz szybko wyczuje nienaturalność, bo od grania są aktorzy. Może więc dobrze, że dopiero po 15 latach w telewizji dostałem taką szansę, bo może wcześniej nie byłem gotowy na to, by rozmawiać o rzeczach, które np. chwytają za serce. 

W redakcji sportowej jest dużo testosteronu, sam też kiedyś nie rozumiałem jak można rozmawiać o kremach. A śniadaniówka jest dla wszystkich. Czyż nie tak wygląda życie?

Zbudowałeś już rozpoznawalność na tzw. mieście?

Zdarza się, że ktoś w sklepie zdziwi się: o, to pan?!

A ja mówię: tak, to ja.

Takie pokłosie śniadaniówki jest miłe, bo rozpoznawalność w telewizji jest ważna, choć nie determinuje moich poczynań. 

No właśnie, rozpoznawalność. Śledząc twój profil na instagramie aż roi się od pięknych artystycznych zdjęć z tobą w roli głównej. Sporo czasu przeznaczasz na to?

Bardzo mało, zdjęcia robię przy okazji różnych akcji i programów. Mamy fotografa, więc korzystam z możliwości. A moje autorskie, to selfiaki z miną nr 1, czyli uśmiechniętą i miną nr 2 – nieuśmiechnięta. Ale na pewno jestem sobą, nie stosuję autocenzury i nie analizuję zbytnio poprawności. Poza tym ludzie chyba wolą oglądać wyluzowanego gościa.

Ale po fotach widać, że lubisz modę i jesteś z nią na bieżąco.

Sorry Rafał, ale ty też taki jesteś. Jeżeli człowiek dba o siebie, swój wygląd, a mam taką cechę, to lubi się dobrze ubrać, bo i dobrze się z tym czuje. Mam na tyle wyczucia stylu, że nawet jak nie zgramy się ze stylistkami w pracy, które fachowo pomagają w doborze ubrań na wizję, to wiedzą, że mogą mnie zostawić samego sobie, bo i sam sobie pomogę. Mimo iż nie mam w domu 15 wypchanych szaf. Bo jedyne czego mam sporo, to buty.

Wiem. I uprzedziłeś moje pytanie: ile?

Z 80 par. Wszystkie związane z modą basketballową, moją pasją. To np. klasyczne Jordany na które kiedyś nie było mnie stać, więc jeśli coś takiego mi się trafi, to sobie na to pozwalam. 

Pamiętam, że moje pierwsze fajne buty, czarne Conversy za kostkę i z obowiązkowym logotypem NBA na języku, wypatrzyłem kiedyś na meczu NBA. Byłem jednak rozczarowany, bo biegali w nich… sędziowie. 

Ale przynajmniej piszczały, więc było OK. 

Wracam do tych czasów (pokazuje skarpety NBA – red.), przywiozłem sobie kiedyś chyba ze 30 par (przy okazji widać wytatuowany na kostką numer 23 z koszulki Jordana, nawet identyczną czcionką). To moja prawdziwa pasja i jaram się tym.

Jak zaczynałem trenować w kosza, też oczywiście chciałem grać w NBA. Rzecz jasna nie grałem, ale byłem jako dziennikarz na finałach. Miałem wywiad z LeBronem, rozmawiałem z Kobe Bryantem, z Barkleyem przybiłem pionę, z Magikiem Johnsonem mam fotę, a ze Stevem Kerrem miałem wywiad w czasie, kiedy Gortat zaczynał karierę w NBA.

Nie musiałem być koszykarzem, by życie zaprowadziło mnie do NBA. Relacjonowałem kilkadziesiąt meczów dla TVP, więc praca dziennikarza pozwoliła mi zrealizować marzenia. 

Teraz moje telewizyjne marzenia realizuje śniadaniówka. Mam nadzieje, że to początek drogi w materii rozrywki, bo moim celem jest prowadzenie własnego programu. Próbuję swoich szans na castingach, bo sygnały od ludzi docierają takie, że mam przychylność widza i jestem wyluzowany. 

W dziennikarstwie sportowym też nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, choć byłem już na kilku igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata, trzech Rajdach Dakar. Teraz sportowo marzę o wywiadzie z Jordanem, choć takie coś nie leży, póki co, w sferze realiów. Pytałem kiedyś jego management w tej kwestii, ale nie ma takiego zainteresowania. Ale może na starość ten Jordan jeszcze się gdzieś mi trafi. 

Za to podczas mistrzostw świata w piłce nożnej w Brazylii udało mi się zrobić rozmowę z Pele – to mam już odhaczone.

Co masz wytatuowane po arabsku na przedramieniu?

Abu Shariff, czyli tata Shariffa. W Egipcie do każdego mężczyzny, który staje się ojcem, mówią Abu, dodając imię jego pierworodnego. Mój pierworodny ma na imię Maciej Shariff, więc ja jestem Abu Shariff. Mój tata ma na imię Muhtar, więc dziadek Hasan był Abu Muhtar.

Zrobiłem tatuaż, który jest dla syna pierworodnego. 

Taki tatuaż wzbudza ciekawość?

Tak. I jak pytają co jest napisane, to mówię, że kebab. Żarty sobie robię.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński

Obraz: Waldemar Kompała, Joanna Barchetto