Jeśli Mazury kojarzą ci się z letnim szaleństwem na wodzie, a tutejsze kurorty z przeładowanym od turystów deptakiem, musisz wiedzieć, że są też Mazury zgoła odmienne: dziewicze, nieodkryte, czasem ma się wrażenie, że starodawne i z wolniejszymi zegarami. A dzięki ludziom, którzy je docenili i tu zamieszkali, są naszym rajem na ziemi, gdzie można realizować wszystko to, o czym nieśmiało marzyliście. A przy tym żyć uważniej. Byliście już na Mazurach Garbatych?
Mazury Garbate mogą kojarzyć się nieco niezgrabnie. Dojechać też jakoś niełatwo po tych krętych, wąskich drogach, nierzadko szutrowych. A zdarza się i bruk. Z Warszawy można przecież w podobnym czasie dotrzeć samolotem do Toskanii!
Region na wschód od Wielkich Jezior Mazurskich, z Puszczą Borecką i Romincką w swoich granicach oraz wzniesieniami, jak Szeskie Wzgórza, przypomina raczej przedgórze poprzecinane rynnami jezior.
Dla wielu mieszkamy na przysłowiowym końcu świata. A jak mówią proroctwa, koniec świata wieszczą plagi. Miewamy zatem rudą wodę w kranie, przerwy w dostawie prądu dłuższe niż dzień, dzielimy dom z zastępami mrówek i much, chwasty próbują zaanektować „naszą ziemię”, a droga dojazdowa bywa – zależnie od pory roku – błotną rzeką, śnieżnym tunelem lub frontem operacji „pustynna burza”.
Kto ma tu dom i ogród, ten wie, że jest to projekt niemożliwy do ukończenia. I dobrze, bo te nasze małe batalie okazują się kopalniami odkrywkowymi coraz to nowych pokładów satysfakcji i inspiracji.
Z mężem Marcinem mieszkamy na Mazurach Garbatych ponad 10 lat, a trzy lata w okolicach Starych Juch, poetycko nazywanych małą Toskanią (porównanie z samolotem nie jest więc przypadkowe). To tu spędzamy życie. Do dobrze zaopatrzonego sklepu mamy sześć kilometrów, a do Ełku, który jest węzłem komunikacyjnym regionu – 23 km. Siedlisko złożone z niewielkiego domu i dwóch kamiennych budynków dzielimy z kotem Fałszykiem. W tym roku planujemy poszerzyć nasz zwierzyniec o psa Prawdę i osiołka o imieniu Czy (drżyjcie chwasty!).

Prawda, Czy, Fałsz – głośno myślę, siedząc na ganku w majowym słońcu, w słomkowym kapeluszu, pisząc tekst o tożsamości i wyjątkowości Mazur Garbatych. Dlaczego tak naprawdę ludzie pokochali to miejsce? I jak tę prawdę wykrystalizować i ubrać w słowa.
Nas akurat sprowadziła tu nie cisza, bo w przyrodzie właściwie takowa nie występuje. Nie była to też potrzeba ucieczki od ludzi, bo na Mazurach Garbatych można prowadzić bogate życie towarzyskie. Nie uciekliśmy od „zagrożeń współczesnej cywilizacji” – korzystamy nadal z jej innowacyjnych wynalazków w pracy i realizując pasje. Lubiliśmy też miasta, w których spędziliśmy kilka lat: Wrocław, Bydgoszcz, Warszawa. I nadal lubimy tam wracać co jakiś czas.
Myślę, że w podjęciu decyzji o zamieszkaniu na końcu świata czyli na Mazurach Garbatych, kluczowe okazały się trzy duety.
Wilk i jeleń
Bałam się wilków (i innych stworów), szczególnie po przeprowadzce w ten ocean łąk z wyspami gęstych zagajników, z dala od innych domostw, od znajomych dźwięków i świateł. Zimowymi wieczorami, gdy Marcin przebywał jeszcze w delegacjach, by zarobić na nasz pełen wyzwań raj, ja po pracy zajeżdżałam terenówką pod sam ganek i na długich światłach wbiegałam do domu, by nic mnie nie zjadło.
Po paru tygodniach okazało się, że wilki nie przychodzą, za to za płotem mamy stado majestatycznych jeleni, które pozwalają się podglądać. Codziennie odwiedzają nas sarny, borsuki, jenoty, lisy i łosie, w locie pozdrawiają żurawie, bieliki, jastrzębie i sowy. Na wilki zaś czekaliśmy (bo w końcu zaczęłam czekać) ponad dwa lata. Przeszły obok nas. Piękne, spokojne, skupione na swoich sprawach. Na jeleniach zapewne.
Słońce i księżyc
To nie jest tak, że wcześniej nie widziałam słońca, bo zasłaniały mi je wieżowce Warszawy. Tu niemal każdy wschód i zachód słońca jest ważny, jest jakby NASZ, bo nic sztucznego go nie zakłóca.
Poranki z kawą, bieganiem, obchodem ogrodu. Noce z darmowym planetarium. Zachody słońca na dachu, przy ognisku, nad jeziorem. Wschody jeszcze cenniejsze, choć dla mnie zdecydowanie rzadsze, bo jestem śpiochem. Ale mąż fotograf łapie je w obiektyw, dlatego wiem jak wyglądają.
Z księżycem natomiast rzecz się ma tak, że on srebrzy wszystko, dosłownie. W czasie pełni świat za naszym oknem wygląda jak powleczony metalicznym tiulem.
Ona i On
Trzeci duet to my. I tacy jak my. Osoby, które świadomie wybrały małe plagi, by na końcu świata budować coś od początku. My np. ostatnio „zbudowaliśmy” wannę w ogrodzie, w naszej przydomowej „strefie golasa”. Lekko pordzewiała, ze zwiewną zasłoną, pośród wysokich traw. Woda już się grzeje w słońcu, a zioła czekają, by nadać jej aromatu.
Zanim pomysł na wannę dojrzał i ostatecznie zachwycił, ja wbiłam sobie drzazgę, a w czasie wspólnej pracy stoczyliśmy wojnę o przekonania (o wannie i tematach pokrewnych).
Jesteśmy razem wiele lat, jednak dopiero te ostatnie, TUTAJ, w naszym domu marzeń programują nas, uczą działać wspólnie, w naturalnym, mazurskim tempie. To ono pozwala nam rozsmakowywać się w wolności, odczuwać wdzięczność, nadawać sens zdarzeniom, doceniać małe wielkie rzeczy tworzone pracą własnych rąk.
Wielu naszych sąsiadów to osoby, które bardzo szybko i ciężko pracowały, by nadążyć w miejskim wyścigu. Podobnie jak nam, ogród i spacery kojarzyły im się raczej z emeryturą. Urlop był intensywnym resetem, „city breakiem”, ładowaniem wyeksploatowanych baterii. Po przeprowadzce na Mazury Garbate słyszę wiele wypowiedzi typu: „teraz mieszkamy na wakacjach”, „mimo odległości, mam tu więcej znajomych, niż w mieście”, „relacje międzyludzkie są tu jakieś głębsze”, „od sąsiada mam jajka, chleb, ser…”.

Nie trafiają też tu przypadkowi turyści. Nazwałabym ich raczej koneserami. Doceniają ten wciąż dziki, pofałdowany przez lodowiec krajobraz z poziomu roweru, kajaka czy deski SUP na mało znanych rzekach i jeziorach ze strefami ciszy. To poszukiwacze pomników przyrody, historycznych reliktów, niewydeptanych ścieżek.
Idyllę takich regionów, jak przysłowiowa Toskania czy wciąż nieodkryte Mazury Garbate, poza naturalnie pięknym ukształtowaniem terenu, tworzą ludzie, którzy decydują się na zamieszkanie w tym pełnym kontrastów miejscu. By tu żyć, trzeba mieć pomysł na siebie, wykazać się kreatywnością i być pracowitym, ale nie pracoholikiem! Bo to nie jest tak, że tu nie trzeba pracować i całe lato opalamy się na tarasie, a zimę spędzamy przy kominku z książką. Żyjemy tu bliżej natury, a pory roku i zmienność pogody wpływają mocniej na plan działań. Nowi osadnicy szukają domów na uboczu, ale jednocześnie szeroko otwierają ich drzwi na turystów i sąsiadów.
Z wieloma z nich wymieniamy się usługami (i przysługami), z kilkoma przyjaźnimy się. Dystans kilkunastu czy kilkudziesięciu kilometrów między nami i tak pokonujemy szybciej, niż między warszawskimi dzielnicami. I to bez korków, za to z najpiękniejszym kinem drogi za oknem samochodu.


Tekst: Aleksandra Nowak-Łobrów
Obraz: Marcin Łobrów