Każdy z nich opuścił miasto i ma za sobą remont wiejskiego domu. Co jeszcze łączy mazurskich ruinersów? Ich społeczność rozrasta się, kreuje nowe inicjatywy. I podkręca apetyt na dobre, nieśpieszne życie poza wielkomiejskim schematem.

Czasem wystarczy szczegół, aby poczuć, że budynek wołający o pomoc, to twoje miejsce na ziemi. Tak wielu ruinersów zaczynało swoje nowe życie.

Mazurscy Ruinersi- potrzeba odpoczynku od miejskiego stresu i zgiełku

Przyczyny tej decyzji bywają różne, ale przeważnie stoi za nią zmęczenie miejskim stresem i wyzwaniami. Często dojrzałość do przewartościowania swojego życia daje o sobie znać około 40-ki, choć nie ma reguły. Zaczynasz śnić o zmianie tempa życia, otoczenia, choćby częściowego „wylogowania” z systemu. Czujesz, że czas pójść za głosem duszy i ciała, które marzą o spokoju, nieśpiesznym poranku z kubkiem kawy w ogrodzie. Przeglądasz ogłoszenia sprzedaży domów zagubionych w warmińsko-mazurskim krajobrazie albo przypadkiem dom znajduje ciebie. Czasem wystarczy szczegół, aby poczuć, że budynek wołający o pomoc, to twoje miejsce na ziemi. Tak wielu ruinersów zaczynało swoje nowe życie.

– Stary dom był naszym marzeniem od zawsze. Nie było mowy o zakupie albo budowie nowego budynku – przyznaje Ewa Bakota, dziennikarka pochodząca z Warszawy, która przeprowadziła się z mężem pod Banie Mazurskie. – Dom oczarował nas drewnianym gankiem i wierzbą w ogrodzie. Na oko był w niezłym stanie…

Bo po co budować, kiedy tyle pięknych, starych domów czeka na swoją szansę? Ruinersom zależy na krajobrazie i jego ochronie, dlatego remontują to, co zastane. Wymaga to nie lada zacięcia i cierpliwości, bo stary dom to festiwal niespodzianek.

Zmiany otoczenia z szacunkiem do tkanki architektonicznej i kontekstu miejsca

– Oczywiście jak remont, to z szacunkiem do tkanki architektonicznej i kontekstu miejsca – dodaje Ewa, która od niedawna tworzy autorski podcast „Ruinersi. O życiu z dala od miasta”. A założona przez nią facebookowa grupa Mazurscy Ruinersi (& Friends) liczy już ponad 1200 członków. Można tu znaleźć m.in. porady ogrodnicze, ogłoszenia o sprzedaży domów, informacje o eventach i inicjatywach. A także „polecajki” budowlane lokalnych ekip remontowych, które znają specyfikę starych domów i potrafią dobrać odpowiednie technologie i rozwiązania.

– Po latach życia w Anglii szukaliśmy miejsca do zamieszkania – tłumaczy pochodząca z Łodzi Kamila Mucha, która zamieszkała z rodziną we wsi Wyszowate. – Znajoma przywiozła nas na Mazury Garbate i poczuliśmy, że tego miejsca szukamy. Urzekła nas ogromna zielona przestrzeń wokół domu, do którego prowadziła polna droga. Taki dom to projekt na całe życie. Jest tyle pracy, że delektowanie się kawą w ogrodzie to rzadki rarytas. Już wiemy, że takie miejsce potrzebuje czasu. Gdybyśmy mieli miliony, może zniszczylibyśmy tutejszą przestrzeń niepotrzebnymi inwestycjami. A tak, z szacunkiem odkrywamy ją krok po kroku. A w zasadzie to miejsce uczy nas.

Szacunek to słowo klucz w przypadku ruinersów. I to nie tylko dla historii, przyrody, ale także odmienności. Sami przyznają, że błyskawiczny rozwój ich społeczności to fenomen.

Mazurscy Ruinersi- kluczem jest szacunek

Szacunek to słowo klucz w przypadku ruinersów. I to nie tylko dla historii, przyrody, ale także odmienności. Sami przyznają, że błyskawiczny rozwój ich społeczności to fenomen. Choć rozrzuceni po różnych częściach regionu – mają do siebie bliżej, niż ludzie skupieni w mieście. Odnajdują się w np. sąsiedztwie, przez znajomych, albo przez internet.

– Nie spodziewałam się, że mogę w nowym miejscu zdobyć aż tylu przyjaciół – przyznaje Marta Bura-Janowska pochodząca ze Śląska, obecnie mieszkająca z mężem w Zabroście Wielkim pod Węgorzewem. – Będąc w mieście, siedzisz przez lata w swojej „bańce”, trudno wyjść poza pewien schemat znajomości szkolnych, zawodowych. Tutaj ludzie z różnych bajek potrafią się wspierać i wnosić nowe wartości, pomysły. Do „Buena Vista Zabrost Club”, jak nazywamy naszą stodołę, w której czasem odbywają się spotkania ruinersów, przyjeżdża 150 osób. Mimo różnic wieku, profesji, świetnie się bawią i kreują nowe inicjatywy.

Comiesięczne tematyczne spotkania ruinersów, które organizuje Ewa również m.in. w Folwarku Łękuk czy w Gościńcu Wydminy, zaczynają się od prelekcji lub warsztatów prowadzonych przez ekspertów z różnych dziedzin, a potem integracja.

– Dzięki takiej wymianie i regularności spotkań, nasza społeczność stale rośnie, pojawiają się nowe pomysły i działania, a zapał społecznikowski obejmuje kolejne osoby – dodaje Ewa. – Miejscy osadnicy z daleka byli na Mazurach także przede mną i działali prężnie w różnych inicjatywach. Ale kiedy nazwałam społeczność Mazurskimi Ruinersami i wzięłam się za organizowanie tych spotkań, ludzie zaczęli się poznawać, zrobiło się o nas głośniej. Stworzyliśmy tu nową siatkę społeczną. To dzieło mojego życia.

Wielu z nich dołączyło do lokalnych NGO-sów i instytucji, część pracuje zdalnie. Pandemia dodatkowo podkręciła boom na ucieczkę z miejskiego kieratu zawodowego.

Miejskie atrakcje odchodzą do lamusa

– Po 20 latach w Warszawie nie potrzebowałem już miejskich atrakcji, tym bardziej, że od dawna mogłem pracować z domu – dodaje mąż Ewy, Adam, z zawodu informatyk. – W kwestii zawodowej nic się nie zmieniło – pracuję dla klientów z różnych stron świata. Tyle, że mogę to robić patrząc na zieleń, a nie na bloki.

– Wielu z nas zaczęło żyć poza schematem, do którego przyucza miasto: studia, korpokariera, drogie wakacje, zajawka sportowa – wymienia Ewa. – W pewnym momencie zauważyliśmy, że jest alternatywny tryb życia, który nie wymaga sprzedawania swojego czasu, spełniania oczekiwań otoczenia. Większość ruinersów ma społecznikowską postawę, są otwarci na innych, choć reprezentują czasem skrajne poglądy. I pewnie nie mieliby szans przeciąć swoich linii życia gdzie indziej.

Ruinersi tworzą podgrupy i kooperatywy. Niektórzy łączą siły w domowym nauczaniu dzieci, wymieniają się barterowo produktami z własnej kuchni, jest też silna grupa miłośników zabytków, przyrody czy społeczników organizujących wydarzenia kulturalne i sportowe.

Mazurscy Ruinersi- przynależność do grupy i miejsca

– To, co nas łączy, to także potrzeba przynależności do grupy, miejsca – przyznaje Kamila, na co dzień animatorka społeczna w Ełku. – Wielu z nas przyjechało tu z daleka, zostaliśmy odcięci od korzeni, szukamy na nowo naszej tożsamości. Grupa staje się naszym lustrem, mamy podobne problemy, ale też pasje, potrzeby. Skumulowana energia daje sprawczość.

– Ten region zawsze był kulturowym, etnicznym tyglem – dodaje Marta, która kieruje Muzeum Środowiska i Żeglarstwa w sztynorckim Memuaku. – My tworzymy nowy tygiel, ale nie z przymusu, a wyboru. Z dużym poszanowaniem miejsca i próbą zrozumienia jego historii, specyfiki. Budujemy nowe, ale na starych fundamentach.

– To, co nas łączy, to także potrzeba przynależności do grupy, miejsca – przyznaje Kamila, na co dzień animatorka społeczna w Ełku. – Wielu z nas przyjechało tu z daleka, zostaliśmy odcięci od korzeni, szukamy na nowo naszej tożsamości.

Tekst: Beata Waś
Obraz: Tadeusz Morysiński, arch. Ewy Bakoty