BEZ SZACUNKU DLA HISTORII, BEZ SMYKAŁKI TECHNICZNEJ, BEZ FASCYNACJI DAWNĄ TECHNIKĄ, ALE TEŻ I BEZ KAWAŁKA SZALEŃSTWA ZOSTALIBYŚMY TEŻ I… BEZ TEJ ZABYTKOWEJ MOTORYZACJI, KTÓRĄ MIMO WSZYSTKO TAK ŁATWO POTRAFIMY SIĘ PODNIECAĆ. NIEKTÓRZY NAWET UPRAWIAJĄ STYL ŻYCIA Z KLASYKAMI NA CO DZIEŃ. CO DLA INNYCH JEST ZBIOREM NIEAKCEPTOWALNYCH WAD, WYRZECZEŃ I KŁOPOTÓW, DLA NICH WRĘCZ WYMARZONĄ PODRÓŻĄ W PIERWSZEJ KLASIE. PIĘĆ LAT TEMU STWORZYLI PIĘKNE KLASYKI NA WARMII, CHOĆ NIEKTÓRYM CZAS ZATRZYMAŁ SIĘ JAKBY 50 LAT TEMU.

Tekst: Rafał Radzymiński, obraz: Arek Stankiewicz, Michał Bartoszewicz, www.shutterstock.com

FRANCUSKIE, PIĘKNE I AWANGARDOWE

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

madein_nr019_poziom_174

KRZYSZTOF TANAJEWSKI / ARTYSTA MALARZ, GRAFIK

Motory, samoloty, samochody, czasopisma motoryzacyjne, garaż pełen narzędzi i ojciec, z którym zawsze jest co pomajsterkować – to środowisko, w którym dorastał. Do tego geny w rodzinie: wujek lotnik, dziadek, który po wojnie trafił z Wilna do Olsztyna i był tu jednym z pierwszych taksówkarzy (boczny numer 2 na Mercedesie 170). W dodatku organizator rajdów turystyczno-nawigacyjnych. Z tego też znany jest w środowisku Krzysztof. Lubi zaskakiwać towarzystwo, wykorzystując swój talent artystyczny – wręcza namalowane auta, ale z surrealistycznym akcentem (np. koleżance namalował jej Garbusa, ale podobnego do pszczoły siedzącej na kwiatku – bo ma na imię Maja).

Na pierwsze własne auto porwał się tuż po maturze. Finansowo pomógł ojciec. – Gęsiej skórki dostawałem na widok Fiata 500 czy Fiata 600, więc wiedziałem, że muszę go kiedyś mieć – wspomina Krzysztof. I trafiło się – kolega kolegi sprzedawał 600-kę rocznik ′57. Trochę złom. – Pierwsza trasa? Ponieważ nie był na chodzie, po kupnie przepchnęliśmy go z ojcem z ul. Gotowca do nas na Dajtki, o czwartej nad ranem, kiedy nie ma ruchu – rozbawia.

Przez zimę zrobił i remont, i prawo jazdy. Wiosna ′89 to już ciągła trasa. – Grzał się, stawałem co parę kilometrów, ale nigdy na sznurku nie wracał – podkreśla.

Tanajewski bawi się obcowaniem z klasykami. I przyzwyczaja do nich. Wpadli więc z ojcem w pułapkę pasji – przybyło więcej aut niż możliwości i czasu na ich naprawianie. Tym bardziej, że kupowali tzw. tematy do dokończenia, jak np. nienaprawialne kiedyś Renault 30 z dziurą w silniku V6. Peugeot 404 z 1962 roku czeka na remont od dekady. Jak i starszy o trzy lata kosmiczny Saab 93 (kupił, bo jako młody chłopak zobaczył w takim Szwedów na starówce: „Jakby wikingowie nie łodzią, a UFO przylecieli”).

Któregoś dnia wypatrzył w olsztyńskim ogłoszeniu Citroena 2CV. Podjechał pod komis. Nieczynne. Patrząc zza płotu, wiedział: w poniedziałek będzie mój. Ale w domu dostali z ojcem ultimatum – najpierw sprzedacie te klamoty: wspomniane Renault 30, Opla Mantę i kupione jako „dawca” Renault 20.

Po 10 latach intensywnych podróży Citroen kończy właśnie kilkuletni zasłużony remont. Co z resztą? – Do emerytury jest co dłubać – rokuje i do wymienionych aut dorzuca jeszcze cztery jednoślady. – Czekaj, już sam nie pamiętam… Może coś mi się jeszcze przypomni, co stoi w kącie.

Jest w tej pasji wspólny mianownik – klasyczna motoryzacja francuska. – Oglądamy dużo starego kina francuskiego. Te samochody są po prostu piękne. Awangardowe. Jest w nich totalny odlot, ale nienachalny zarazem – opisuje. – Weźmy te 2CV – tak powinien wyglądać samochód: prosty i ponadczasowy.

Odkąd zawodowo maluje, klasyczne auta zaczęły się pojawiać na obrazach tak jak zamek czy pejzaż. Na pierwszą wystawę przyniósł więc Saaby. Bał się, że wyrzucą go z nimi, a komisarz zaskoczyła: „Ale super!”. Tematem zbiorowej wystawy była „Bliskość”, więc szybko uzasadnił auta: „Ludzie siedzą w nich blisko siebie”.

MILICJA: CO TO ZA SAMOCHÓD?

madein_nr019_poziom_152

RAFAŁ SADOWSKI / WŁAŚCICIEL AGENCJI REKLAMOWEJ

Przed każdym rodzinnym wyjazdem, jak wszyscy, pakują niezbędne rzeczy. Plus skrzyneczkę na nieplanowane postoje. – Co w niej jest? Gaźnik, cewka i moduł zapłonowy, świece, przewody do układu chłodzenia – Rafał wylicza zawartość. I obowiązkowa lektura: „Naprawa samochodu Warszawa”, wydana w 1972 roku. Rok później przyszedł na świat i Rafał, i Warszawa, którą przez 10 lat zjeździł już 16 państw. Zgrany rocznik.

A kiedy kupował ją od gdyńskiego taksówkarza, był przekonany, że nie da się nią jeździć po świecie. Tym bardziej, że stary szofer z dumą podkreślał, jak to kiedyś miał nią kurs nawet do Suwałk.

Sterana życiem, musiała zaliczyć kompletny remont, bo Rafał nie planował kupić dużego resoraka do podziwiania w garażu, a zwyczajnie do jazdy. – Jestem pasjonatem historii, podróży i zabytkowej motoryzacji, więc jeżdżąc Warszawą na co dzień, łączę te trzy rzeczy. Te samochody to kapsuły czasu. Czuję się w nich jak 40–50 lat temu – porównuje. Jedyny dyskomfort? Wiosną, kiedy wystawia Warszawę, ma zakwasy w rękach od jeżdżenia po mieście, bo kierownica chodzi naprawdę ciężko.

Auto miało też być wizytówką jego firmy reklamowej. Przed remontem graficy dorobili na drzwiach napis „Jazda próbna. Agraf” – czcionką jak w napisie „Polska Kronika Filmowa” (ekipa jeździła Warszawą), a po remoncie „Przedsiębiorstwo reklamowe Agraf”. Na spotkania służbowe jedzie nią nawet do Szczecina. – Chyba ułatwia kontakty w biznesie – przypuszcza. – Widać, że sztywny koleś nie przyjechał. Poza tym załatwiasz sprawę, a czujesz się jak na zlocie.

No i wzbudzasz szczerą sympatię. Dowody: w Zakopanem góral nie złupi cię za parking; na wschodniej granicy celnicy z ciekawości wolą zajrzeć pod maskę niż do bagażnika, a w Swietłogorsku, kiedy wjechał pod prąd, milicjant, nie wypisując mandatu, zażartował: „Zadamy dwa pytania: dlaczego wjechaliście pod prąd i co to za samochód?”. Kiedy więc planują daleki wyjazd (była nawet Szkocja) i pojawia się dylemat czy współczesnym, czy Warszawą, żona z córką zgodnie argumentują, że „jednak trochę fanu z podróży trzeba mieć”.

Pierwsze zajawki na historyczną motoryzację? „Czterej pancerni i pies” i sceny z ciężkimi motocyklami z koszem bocznym. – To kwintesencja motocykla. Taki quad XX wieku – przyrównuje. Jeszcze w liceum kupił radziecką M-kę. Ale oddał go, przerażony ogromem pracy, który dawał przepustkę do jazdy. Po latach na Motobazarze w Łodzi kupił Urala z koszem bocznym, rocznik ′66. – Taki gra m.in. w „Przygodach psa cywila”, w Związku Radzieckim jeździła nim drogówka, a na co dzień w koszu wożono i kobiety z trójką dzieci, i choinki, a jak była potrzeba, to i … świnie – dopowiada. Uczestniczy nim w zlotach Rotoru, stowarzyszenia, które od 40 lat skupia pasjonatów klasycznych motocykli. To historyczne imprezy, na których poznają region. A Warszawa, jeśli będzie musiała coś jeszcze udowodnić, to być może kiedyś przywiezie Rafała z Mongolii. No, a wcześniej tam zawiezie.

NOWE? NIE MA TAKIEJ POTRZEBY

madein_nr019_poziom_124

ANTONI LETKI / ARTYSTA MALARZ, ARCHITEKT WNĘTRZ

Ojca Hanomag Kurier, rocznik ′37 – to przy nim Antoni Letki ma swoje pierwsze motoryzacyjne zdjęcie. Miał rok. Sporo podróżowali, ojciec należał do klubu motorowego, więc turystyka rajdowa tylko podkręciła samochodowego bakcyla. – Auta fascynowały mnie od zawsze, między innymi dlatego, że dawały wolność przemieszczania się – przyrównuje.

Ciekawszą motoryzacją powiało, kiedy ludzie zaczęli wyjeżdżać za granicę i sprowadzać kąski. Sporo kumpli ze studiów też zwoziło cacka z Anglii i Francji. Sam też wyjeżdżał, ale nic nie przywoził. – Za to jeździłem wszystkim tym, co koledzy zwieźli, bo, w przeciwieństwie do nich, miałem prawo jazdy już od 18. roku życia – uzasadnia.

W motoryzacyjnej hierarchii Antoniego nadrzędną cechą jest solidność, bo bez niej nic nie przetrwa. W domu i w życiu otacza się rzeczami z dawnych czasów, które – ma się wrażenie – przetrwają kolejne pokolenia. Z kolei za sprawą mamy, która dość często bywała w Skandynawii, doskonale wiedzieli, że wszystko co szwedzkie, jest trwałe i porządnie zaprojektowane, bo myślących ludzi nie stać na robienie dziadostwa. Jednak pierwsze trzy samochody Antoniego to przeciwny biegun. Już pracując, kupił Syrenę z ogłoszenia w „Życiu Warszawy”. Potem dwie kolejne. Silniki padały, więc zawsze miał jeden naprawiony w rezerwie. Wytrzymywały od marnych 30 tys. km po rekordowe u Antoniego 80 tys. A jeździł sporo. Jedną Syreną godne odnotowania 350 tys. km. W 1993 roku natknął się na długo wyszukiwane ogłoszenie: „Sprzedam Volvo Amazon”. Coś, co latami budowało chęć posiadania. Okazuje się, że to ten sam egzemplarz, który kiedyś widywał, jeszcze podczas studiów, w serwisie Volvo pod mostem Poniatowskiego.

Ale Amazon wegetował już pod jabłonką u krawca na Mazowszu. Deficyt zachodnich części wyzwalał fantazję domorosłych mechaników, więc Volvo nosiło wiele cech socjalistycznej motoryzacji. I tak je zabrał. – To była jeżdżąca karykatura, a nie Volvo – wspomina. Za częściami zjeździli z żoną szwedzkie szroty. Znajomy mechanik szepnął, że w Łukcie stoi do wzięcia na części Amazon. Pojechał autobusem: z kumplem, kanistrem paliwa, pompką do kół i… akumulatorem. Tyle że to nie był obiecany Amazon, a nowszy model 142. Przemianowany zresztą na podwórkowy bar – właściciel wykorzystywał go na posiadówki z pijącym towarzystwem. Wóz zdezelowany, cena – równowartość nowych 500 zł. Stargował na 300 i zabrał się… za odpalanie. Kiedy się udało i dotoczyli się do bramy, miejscowi z „baru” zagrodzili wyjazd, uznając, że sprawnego wozu tak tanio nie oddadzą. Uciekli z podwórka wręcz po kaskadersku. Ponieważ szybko padły hamulce, w obawie przed goniącymi, schronili się w lesie. Dzisiaj, odbudowaną po latach 142-ką, każdego lata zaliczają z żoną Chorwację.

– Obydwa są u mnie na dożywociu – mówi o szwedzkich klasykach. – Interesują mnie czysto mechaniczne auta, solidnie zaprojektowane, z logiczną zasadą działania.

Na nowe auto nigdy się nie przesiądzie. – Za ciche, za wygodne, jedzie się jak w pierzynie. No i elektronika już tyle nie przetrwa. Nie mam więc potrzeby – uzasadnia.

ĆWIERĆ WIEKU ZA JEDNYM BMW

madein_nr019_poziom_150

TOMASZ RUTKOWSKI / MIŁOŚNIK ZABYTKOWEJ MOTORYZACJI

Tak musiały wyglądać stare manufaktury, z których wyjeżdżały krótkoseryjne motocykle. Ile tu ich jest w częściach? – Tyle, ile zbiorników paliwa na tej półce – Tomek pokazuje górny regał w swoim garażu. I wymienia po kolei markę, model i rocznik, od których pochodzą. Wszystkie w swoim czasie będą wyglądać jak tych kilka gotowych, które dzielą posadzkę wielkiego garażu.

Sięgamy do początków – to prawie równo z jego datą urodzin. – Jak tylko zrozumiałem, co się wokół mnie dzieje, to starszy o 12 lat brat już składał motocykle. Więc i ja poza garażem świata nie widziałem – wspomina. Na lekcje do olsztyńskiej samochodówki przyjeżdżał jak nie przedwojennym Harleyem, to pożyczonym od brata roadsterem Fordem Eifel rocznik ′39. – Nie kryję, byłem w szkole jakąś atrakcją – mówi o połowie lat 80.

Za unikatowym przedwojennym motocyklem pojedzie wszędzie. Ostatnio 3300 km do Lizbony po 103-latka belgijskiej firmy FN, specjalizującej się w produkcji… armat. Kąsek – na chodzie i nigdy niemalowany! Precyzyjnie odtwarza datę i miejscowość, w której coś kupił. W 1989 roku, jadąc pod Płockiem, zauważył na poboczu stary motocykl na zagranicznej rejestracji. Białorusin Jura jechał wojennym Harleyem WLA z 1942 roku do rodziny w Gostyninie i zabrakło mu paliwa. – Namówiłem go na sprzedaż motocykla. Akurat wiozłem w bagażniku Indiana w częściach, co podkreśliło moją wiarygodność jako pasjonata. Zgodnie z dżentelmeńską umową odwiozłem go najpierw do rodziny, a potem na granicę – puentuje historię.

Kiedy znalazł ogłoszenie z trzema wyjątkowymi okazami i okazało się, że stają w Kaliningradzie, był na miejscu za dwie godziny. Kupił wszystkie trzy. Z kolei 27 lat temu dotarł do Nałęczowa do człowieka, który miał specyficzne wymagania co do sprzedawanego Zűndappa Sahary z oryginalnym wyposażeniem niemieckiej armii: wyłącznie zamiana na VW Garbusa, silnik do przedwojennego Fiata i kolorowy telewizor. – Akurat taki silnik miałem, telewizor przywiozłem mu z Niemiec, a Garbusa naprędce kupiłem w Kortowie. I dobiłem targu – chwali.

– Skąd ja ich wszystkich wynajduję? Znał całe to środowisko, już nie tylko w Polsce. Wiem, kto co ma, ci znajomi też mają swoich znajomych i tak się do nich dociera. A jak się towarzystwo postarzało, to i zaczęło wyprzedawać.

Pytam o najdłużej „wychodzony” motocykl. 25 lat negocjował rzadkie BMW R42 w Pasłęku. Kupił. Kilka lat temu wkręcił się w przedwojenne auta, którymi zwyczajnie jeździ. – Da się, o ile przełknie się to „brzydkie” zużycie paliwa – wtrąca. Rozmawiamy w sześciometrowym Packardzie rocznik ′28. Sam blok silnika ma metr. Coś go musi napędzać, a od debiutanckiej wiosny przejechał już 1593 mile. Tomek odrestaurował go w dwa lata. Części? Czego nie zdobędzie, odtwarza. Czasem nie ma się na czym wzorować, więc niektóre rozwiązania odbudowuje drogą dedukcji, popartą wiedzą techniczną.

Marzy o otwarciu prywatnego muzeum. A smaczki ma, np. motocykl, który od wojny leżał zakopany w ziemi albo zatopiony w jeziorze. Nietknięte!