Choć sama nie jest na pierwszej linii frontu, to biznes za którym stoi, stał się rozpoznawalną marką wypoczynku w sercu Mazur – w Mikołajkach. Z Joanną Durkiewicz, dyrektorką rozwoju Grupy Amax, wybraliśmy się na biznesowy spacer po mieście, zaglądając przy okazji i w filozofię działania, i na wernisaż, i do szkoły, ale i szukając odpowiedzi na pytanie: jak to jest przyjechać z końca kraju i złapać tu wiatr w żagle.

MADE IN: Miłośnicy Mazur znają Grupę Amax, a my chcemy poznać osobę, która za nią stoi.
Joanna Durkiewicz: Marka znana, choć z premedytacją nie promujemy samego jej rdzenia, czyli Grupy Amax, a nasze poszczególne koncepty: restauracje, miejsca do wypoczynku i usługi jako niezależne brandy. Wynika to z bardzo zróżnicowanej oferty, która dociera do szerokiego wachlarza odbiorców. Stąd inna promocja i komunikacja choćby Tawerny Pagaj, która jest dla żeglarzy, gdzie życie toczy się przy biesiadach do świtu, a inna Kurortu Kameralnego, który jest butikowy i ma przyciągnąć uwagę tych, którzy szukają ciszy do wypoczynku.

A za całą grupą stoimy dzisiaj my, wspólnie z mężem Tomaszem, który rozpoczął ten biznes. Ja dołączyłam w drugiej fazie. Rozwijany jest absolutnie organicznie. Marka powstała z niczego, w zasadzie pierwszymi składowymi były pot, łzy i bardzo ciężka praca. Nie tylko nasza, ale zespołu, który udało nam się zbudować. Naszym przesłaniem biznesowym jest pracowanie z ludźmi lepszymi od siebie. Sami przecież nie musimy się znać na wszystkim, od gastronomii przez hotelarstwo, po marketing. My wyznaczamy strategię rozwoju oraz mamy to mniej fajne zadanie, czyli dbanie o finansowanie tych wszystkich projektów. 

W wielu biznesach, które odnoszą powszechnie postrzegany sukces, zwyczajni ludzie z zewnątrz nie zdają sobie sprawy, jak wyboista ścieżka do pokonania stoi za tym. Mamy dzisiaj rozpoznawalną markę, która dobrze funkcjonuje, ale obarczona jest wieloma kredytami na rozwój, a więc obarczona też wielkim ryzykiem. Czasem się śmiejemy z mężem, że na każdym naszym nowym obiekcie, winna wisieć tabliczka: „sfinansowano z kredytu – do spłaty pozostało tyle i tyle”.

Macie w portfolio około 20 różnych marek stworzonych od zera. Pewnie można mówić o ryzyku w przypadku tworzenia tych pierwszych, ale kolejne są już chyba konsekwencją wyczucia rynku i waszej wiedzy wyniesionej z poprzednich projektów? Więc raczej obarczone mniejszym ryzykiem.
To chyba złudna nadzieja. Prawdopodobieństwo wyczucia nowego projektu, owszem, jest, ale musimy cały czas pamiętać o tym, że działamy w otoczeniu biznesu sezonowego. I to niesie za sobą największe ryzyko. Mało tego: nigdy nie wiemy jaki będzie kolejny sezon. Mamy więc plan A, kiedy wszystko idzie dobrze i plan B, kiedy wydarzy się coś, co przyniosła np. pandemia. Najpierw załamanie, a potem boom na Mazury, co sprawiło, że wszyscy posmakowali biznesu turystycznego i z wielkim optymizmem budowali, bądź kupowali domki na wynajem. Po prostu zbyt wielu inwestorów uwierzyło, że tak będzie zawsze, a potem przychodzi sezon taki, jaki się właśnie skończył, w którym wyczuwa się już kryzysowy nastrój. I jest problem z obłożeniem tej podstawowej oferty turystycznej, nie mówiąc już o kosmicznej ilości domeczków, które nagle się pojawiły.

kobieta na przystaniJoanna Durkiewicz

Joanna Durkiewicz

Do każdego z tych 20 biznesów macie plan B?
Musimy, mamy nawet plan C. W sezonie zatrudniamy ponad 300 osób i zawsze z mężem powtarzamy, że najważniejsze jest utrzymanie tej kadry, która z nami ten interes prowadzi i rozwija. My w kolejce do kasy jesteśmy na końcu. Więc jeśli sezon kończy się, to w podsumowaniu widzimy czy dany plan zdał egzamin, czy nie. Czytaj: czy sezon dał zarobić, czy nie.

Jesteś Ślązaczką?
Dla mnie Śląsk to Katowice. Ja jestem z Dolnego Śląska, gdzie mieszkałam pierwsze 10 lat życia.

Jakby nie patrzeć, nawet z nazwy to Śląsk.
Ok, jestem Ślązaczką.

I jak Ślązaczka podbiła Mazury?
Pewnie trochę spijam śmietankę całego mojego dotychczasowego życia zawodowego. Co prawda czasem ta śmietanka ma gorzki smak, ale biznes to nie tylko pasmo sukcesów.

Moje życie też nie było kolorowe. Pochodzę z ubogiego domu i od młodych lat wychowałam się w kulcie ciężkiej pracy. Po 10 latach wyjechałam z Dolnego Śląska do Nowego Sącza. Potem skończyłam tam studia, ale najpierw zaczęłam pracować, zresztą na tej samej uczelni. Zaczęłam od szeregowego stanowiska pracownika kancelarii, by finalnie zostać jednym z filarów, który odpowiadał za pracę dydaktyczną uczelni.

Miałam szczęście poznać na uczelni niesamowitego człowieka i do dzisiaj jestem dumna z tej relacji. To Krzysztof Pawłowski, który był trochę moim zawodowym ojcem. Pokazał, że można robić rzeczy niemożliwe. To on wymyślił i rozwinął Wyższą Szkołę Biznesu, pierwszą w Polsce, która miała tak mocno rozwiniętą współpracę z amerykańskimi uczelniami. Od samego początku młodzi ludzie z całej Polski jechali kształcić się do Nowego Sącza, który nigdy przecież nie był dobrze skomunikowany z resztą kraju.

Nowy Sącz to w ogóle fenomen – dużo ogólnopolskich firm i największy odsetek milionerów w przeliczeniu na mieszkańca. Dobry klimat na naukę biznesu.
Ten klimat wziął się jeszcze z lat 60. i 70. ub. stulecia, czyli czasów głębokiej komuny. Cały kraj socjalistycznie poprawny, a w Nowym Sączu, jedynym miejscu w kraju, pozwolono rozwijać prywatny sektor. Tam po prostu zakorzeniła się żyłka do biznesu. Ci ludzie mają wiarę, że z pomysłu można odnieść sukces. Do dzisiaj świetnie funkcjonuje tam klub absolwenta WSB. Pracują w najlepszych korporacjach, albo mają swoje poważne firmy. Przyjaźnimy się, robimy swój mikser biznesowy, wzajemnie się nakręcając.

kobieta na przystani Joanna Durkiewicz

Joanna Durkiewicz z Grupy Amax

Cóż za gen zwiozłaś na Mazury? Po dekadzie na Dolnym Śląsku, potem w Nowym Sączu, była jeszcze trzecia – w warszawskich korporacjach. Ten 10-letni schemat złamałaś dopiero na Mazurach, na których „zasiedziałaś” się 18 lat. Tu jest najlepiej?
Choć przyznam, że po 10 latach też rzuciłam żartem mężowi, że trzeba coś zmienić. A jednak zostaliśmy, bo prawda jest taka, że tutaj jest naprawdę bardzo dobrze. Mówię to na podstawie zebranego całego doświadczenia życiowego.

Kiedy tu przyjechałam, powiedziałam mężowi: kochanie, będziemy z Mikołajkami trzecim kurortem w Polsce, po Sopocie i Zakopanem. To była pierwsza wizja, której się uczepiliśmy i na której cały czas „jedziemy”.

Nie udało nam się jeszcze tego osiągnąć, ale robimy wszystko, by profesjonalizować to miasto, poszerzać jego ofertę i pokazywać jego najlepsze oblicze. I zawsze pilnujemy tego, by promować Mikołajki i Mazury, a nie nasze firmy. Bo musimy się nauczyć myśleć za pomocą miejsca, w którym prowadzi się biznes oparty o turystę. A wówczas skorzysta z tego każdy lokalny przedsiębiorca.

Czym biznesowo różnią się ludzie na Mazurach od tych z Mazowsza czy Śląska?
Jest tu grupa potomków rdzennych Mazurów, która, widać, ma w sobie przedsiębiorczy gen. A może czują się tu po prostu u siebie i dlatego mentalnie łatwiej im robić biznes? Wyraźnie zwiększa się grupa napływowych, którzy chcą tu działać, tak jak my z mężem, którzy skądś przypłynęli, przylecieli…

Mąż skąd przyleciał?
Z Konina.

To może konno przybył?
Dla mnie zdecydowanie jest rycerzem na białym koniu. (śmiech) To on przywiózł mnie na Mazury i z jego inspiracji tu jesteśmy. Stanowimy więc niezłą mieszankę, poniekąd tak jak większość żyjących tu ludzi.

Miałaś bogatą i urozmaiconą ścieżkę zawodową: współkierowanie uczelnią, dyrektorka wydawnictwa branżowych magazynów, korporacje, hotelarstwo, gastronomia… Nas jako ludzi kształtuje suma doświadczeń, choć nie wszyscy potrafimy wybierać z nich najsmaczniejsze konfitury. Ty masz tego przysłowiowego nosa do biznesu?
Takie konfitury każdy musi sobie sam umieć przygotować. Na pewno wspomniany Krzysztof Pawłowski nauczył mnie myślenia o biznesie, pokazał, że można robić rzeczy, które innym wydają się nierealne. To silna osobowość, która mnie naznaczyła. Kształtują mnie też kontakty, które gromadzę przez całe życie, ale też umiejętność korzystania z nich, wymiana myśli i poglądów. Dla mnie to szalenie inspirujące.

Szybko się odnalazłaś na Mazurach?
Kiedy z takim pakietem doświadczenia, wiedzy i planów przyjeżdża się na Mazury, to okazuje się on tu kilkukrotnie bardziej efektywny, niż w takiej Warszawie. Z czego to wynika? W dużych miastach traci się mnóstwo czasu na logistykę, niepotrzebne kontakty i rozpraszacze. Tutaj, w tym niekorporacyjnym świecie, te same umiejętności przynoszą lepsze i szybsze efekty. Pewnie to też konsekwencja tego, że stajesz na gruncie, na którym tych inicjatyw jest jeszcze niewiele. 

Joanna Durkiewicz przy łodzi

Joanna Durkiewicz

 

Mikołajki, choć znane w kraju, to poza sezonem też muszą walczyć o uwagę. Wy zachęcacie na swojej stronie: „jesienią zakochaj się w Mazurach jeszcze raz”. Kusicie urokiem wyciszonej po sezonie krainy, poznawaniem kultury regionu w tym nieśpiesznym rytmie.

To też jedna z naszych strategii – zagospodarowanie turysty przez cały rok. Sezonowość jest problemem i mieszkając tu 18 lat nie rozumiem, dlaczego w świadomości turysty Mazury są wycięte od jesieni do wiosny. Mają przecież tyle do zaoferowania, że nie korzystanie z tego jest zwyczajnie nierozsądne.

Kiedy zaczynaliśmy biznes, liczyły się tylko majówka, czerwcówka i wysoki sezon od 10 lipca do 15 sierpnia. I nic poza tym. Przez lata pracujemy na przeciągnięcie jesieni i wcześniejszy start wiosną oraz zagospodarowanie zimy. Stawiamy na odpoczynek w ciszy, rekreację, a nawet propozycje, by złapać natchnienia artystycznego. 

Plenery malarskie w Starych Sadach, które wieńczycie wernisażem w Mikołajkach, są jednym z tych pomysłów?
Tak, od 10 już lat pod koniec września przyjeżdża do nas 20 artystów z całej Polski. Wartościowe jest to, że to ludzie z zewnątrz, którzy wywożą z Mazur wrażenia i dzielą się nimi w swoich środowiskach.

Chcą wyjeżdżać?
Nigdy! Gdyby była taka możliwość, większość zostałaby tu i na całą zimę.

Dla mnie to ogromna satysfakcja, że w niewielkiej mazurskiej miejscowości można stworzyć event i pokazać sztukę oraz kulturę na najwyższym poziomie. I że trafia to na podatny grunt. Moją osobistą satysfakcją jest to, że na październikowych wernisażach z roku na rok jest coraz więcej ludzi z zewnątrz, kolekcjonerów, którzy przyjeżdżają, bo gdzieś słyszeli o wydarzeniu. To też frajda dla samych artystów, bo wiedzą, że spotkają tu ludzi, którzy pozytywnie odpowiadają na to, co oni robią.

Czujesz, że takie wydarzenia mają też wpływ na mieszkańców?
Małymi krokami dzieje się to. Sama słyszę głosy: robicie dużo dobrego dla tego miasta. Mentalnie wpływa to na wszystkich, nawet jeśli bezpośrednio nie mają z tym kontaktu.

Kim jest turysta przyjeżdżający do Mikołajek?
Ciągle główne kierunki napływu to Warszawa, Trójmiasto i Śląsk. Ostatnio mniej jest turystów z zagranicy – dzwonią, że jednak mają obawy co do bliskości wschodniej granicy. Z żalem mówią do słuchawki: niestety, musimy sobie zrobić przerwę od Mazur, mimo iż nie chcielibyśmy.

Jest mniej żeglarzy, niż przed laty. Mikołajki stały się bardziej turystyczne, niż żeglarskie. I nie są już tak imprezowe. Przybywa nam rodzin z dziećmi, więc raczej po godz. 23 miasto idzie spać.

Natomiast sprawą absolutnie pilną jest prawne uregulowanie kwestii związanych z pływaniem jednostkami bez jakichkolwiek uprawnień. Widzimy, że niektórym na wodzie potrzebna jest adrenalina, ale wprowadza to zagrożenie dla innych.

Biznes to wyniki w tabeli, ale z drugiej strony też aktywność społeczna. Czy małe miejscowości są wdzięczne do filantropijnych działań?
W śledzeniu cyferek specjalistą jest mąż, z kolei dla mnie prowadzenie biznesu bez społecznego wentylka byłoby nie do przyjęcia. Muszą mi towarzyszyć działania non-profitowe, które dostarczają satysfakcji. Pierwsze to wspomniana sztuka, która jest mi bliska. Drugie – szkolnictwo. Zależy mi na dobrej ofercie edukacyjnej w mieście, dlatego zaangażowałam się w projekt Społecznego Zespołu Szkół w Mikołajkach im. Marion Dönhoff, założonego przez hrabiankę wiele lat temu. Placówka wystrzeliła z wysokiego poziomu, ale potem coś poszło nie tak. Po ośmiu latach pomocy z bliskimi mi osobami, z 30 niegdysiejszych uczniów, dzisiaj mamy 160 dzieci i super wyniki w egzaminach na tle innych szkół w regionie. To ogromna frajda i dopełnienie misji, którą sobie obrałam.

Joanna Durkiewicz przy łodzi

Joanna Durkiewicz

Mikołajki, jak wiele popularnych kurortów, też padło ofiarą straganiarstwa, chaosu reklamowego i braku spójności architektonicznej. Ale chyba nie zaszło to jeszcze aż tak daleko, by nie było na to planu naprawczego?
Ale są i fantastyczne inwestycje, jak promenada, która dała miastu nowe życie. Te straganiki i chaos wymagają pracy na wielu etapach i jeśli chcemy budować ten trzeci kurort w kraju, to nie można na te zagadnienia patrzeć płytkim horyzontem. W Grupie Amax chyba dobre wzorce dajemy – choćby Kamienica Portowa czy moje koniki i perełki w naszym portfolio: Kurort Kameralny oraz Zaspany Piec, zabytek, który odrestaurowaliśmy z ruiny. Rewitalizujemy zabytki, które były upadłymi ruderami. Dajemy im nowe życie, kreując w nich kolejne biznesy.

By takich wizytówek miasta było więcej, wymaga to zaangażowania wszystkich, którzy w tym mieście coś tworzą i w czymś działają.

Brzmi to trochę jak postawienie się pazernej komercji.
Niestety, wciąż niektórym się wydaje, że im większa i krzykliwsza reklama, tym więcej klientów przyciągnie. A one powinny wręcz zniknąć, a o klienta powinniśmy powalczyć jakością. Dzisiaj sieć przejęła komunikację promocyjną miejsc. Widzę przed restauracjami ludzi, którzy wiedzę o nich czerpią z internetu, opinii i słynnych gwiazdek. Dlatego nie potrzebujemy już epatować reklamą na zewnątrz.

Potrzebne jest też zagospodarowanie przestrzenią zieloną. Człowiek w komunikacji z naturą inaczej funkcjonuje. Szukamy natury i zieleni, w sumie po to m.in. przyjeżdżamy na Mazury. 

Był okres, że Mikołajki stały się celebryckie, wręcz snobistyczne. Na szczęście to polaryzujące zjawisko apogeum ma za sobą.
Z punktu widzenia biznesu, klient z wypasionym jachtem, jest dobrym klientem. Ale z drugiej strony, kiedy widzimy jednostki wręcz morskie na zatłoczonych jeziorach, za którymi fala od potężnych silników niemal rozstępuje się na brzegi, to nie o to do końca nam chodzi. Mikołajki to też cztery tys. ludzi, którzy mieszkają tu na co dzień i o nich też musimy pamiętać. A nie każdy z nich żyje z turysty i godzi się tym samym na dyskomfort mieszkania.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński, obraz: Michał Bartoszewicz

 

Zrealizowano przy współpracy z Samorządem Województwa Warmińsko – Mazurskiego w Olsztynie. 

#genWarmiiiMazur