Jan Wołek przyznaje: cierpi na swędzenie twórcze. W wyniku tej dolegliwości stworzył ponad trzy tysiące tekstów piosenek, m.in. dla plejady gwiazd polskiej sceny, namalował setki obrazów, wydał kilkanaście książek i płyt. Wiele jego dzieł malarskich i fraz powstało na Warmii i Mazurach. Jan Wołek- poeta, pisarz, pejzażysta. Spotykamy się w Folwarku Łękuk pod Giżyckiem, gdzie od ośmiu lat prowadzi plenery malarskie.

MADE IN: Co ma pan napisane na wizytówce?

Jan Wołek: Już nie noszę wizytówek, ale kiedyś miałem napisane „Wariat koncesjonowany”, albo „Sztuk Mistrz spod Lublina”. Ale i tak nikt nie przebije wizytówki „Jonasz Kofta”, a tam gdzie miejsce na zawód: „Kofta Jonasz”. Klasa dla siebie.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

A dzisiaj jakby się przedstawił Jan Wołek?

Mówiąc najoględniej – czuły obserwator. Zdeklarować się czy jestem bardziej literatem, malarzem, muzykiem, autorem piosenek, programów telewizyjnych albo mam inklinacje reżyserskie – nie umiem. To raczej przypadek i czas określały przewagę jednych funkcji nad drugimi.

Dywersyfikacja talentów – dobra sprawa w niepewnych zawodowo czasach.

To osobliwe czasy, kiedy zaledwie kilka procent energii idzie na twórczość, a reszta na wysiłki okołotwórcze. Ja nie jestem nawykły do tego, ale zdaję sobie sprawę, że – cytując Picassa – „nie jest sztuką znieść jajko, tylko je wygdakać”. W gdakaniu jestem kiepski, a jeśli chodzi o znoszenie jajek – mógłbym tę umiejętnością dzielić się z innymi. Ta wielość zainteresowań jest trudna, bo każda funkcja twórcza wymaga dbałości o wydeptywanie ścieżek, które prowadzą do klienta, odbiorcy. Dzisiaj twórczość to głównie zabieganie o względy ludzi. A ja nie mam na to czasu ani ochoty, interesuje mnie sama robota. Więc jak się biorę za jedną aktywność, to inne ścieżki zarastają.

Nie ma pan menadżera?

Miałem jednego w zamierzchłych czasach. Okazał się oficerem SB przypisanym do mnie, a jego zadaniem było penetrowanie młodego inteligenckiego ruchu, którego byłem przedstawicielem. Od tamtej pory puszczam autopromocję samopas. I któregoś dnia ze zdumieniem odkryłem, że istnieje o mnie strona internetowa pod nazwą „Wołek magiczny”.

Bez mojej wiedzy założyli ją dwaj sędziowie ponadprzeciętnie zainteresowani moją twórczością. Nigdy się nie spotkaliśmy, ale oni zadali sobie trud, żeby pozbierać teksty piosenek, zdjęcia, informacje na mój temat. Bywa też, że ktoś o mnie pisze pracę magisterską, robi wykresy stanów moich nastrojów. To mnie śmieszy, że jestem taktowany jako przypadek szczególny, który warto poddać psychoanalizie. Dla mnie tworzenie, sztuka, wrażliwość są jak powietrze, naturalny stan.

Miał pan choć krótki epizod w życiu, kiedy nie zajmował się pan sztuką?

Nigdy. Poza tym, że uczciwie w domu myję naczynia, sprzątam. Nie robię tego „z przydziału”, tylko z poczucia harmonii, którą lubię mieć wokół siebie. Muszę przyznać, że zbliżając się do siedemdziesiątki, jestem jednym z większych pasożytów w tym kraju, w życiu nie podpisałem listy obecności, nie byłem nigdy nikomu zawodowo podporządkowany. Ale jeśli ktoś uzna to za łaskę boską, niech spróbuje samodyscyplinować się każdego dnia, znaleźć w sobie imperatyw w sytuacji, kiedy pieniądze same nie wchodzą na konto.

Jan Wołek stworzył wiele tekstów piosenek dla plejady gwiazd.

Jan Wołek o swoim stosunku do naszego regionu:

Jestem gorącym orędownikiem Warmii i Mazur, nie chcę być posądzonym o kokieterię spod znaku „siema Katowice”, ale gdybym mógł, to bym tu mieszkał. Takie małe skupiska ludzkie powodują, że jesteśmy bardziej na widelcu Pana Boga, z większą troską i uwagą tworzymy relacje.

Czyli da się żyć ze sztuki w Polsce?

Da się żyć z wszystkiego, jeśli się to wykonuje z pasją, gorliwie. W moim przypadku najważniejsze to móc sobie pozwolić na opłacenie warsztatu. To są wydatki o których mało kto ma pojęcie: ile kosztuje instrument muzyczny czy materiały malarskie gwarantujące trwałość dzieła. Ile kosztuje wynajęcie lub zorganizowanie pracowni, jej ogrzewanie. Nam nieustająco towarzyszy pytanie: czy uda się spieniężyć twórczy mozół. W przypadku malarstwa nie sprzedaje się wszystkich obrazów, ale co dziesiąty i to już jest dobrze. A koszta trzeba ponieść wszystkich, ja mam na stanie 200 obrazów, które czekają na klienta.

Niektóre pana obrazy jeszcze przed wernisażem są oznaczone jako sprzedane.

Powiedzmy. Czasy są barbarzyńskie, takich „sprzedaży” mam kilka w tygodniu. Słyszę od klienta: proszę zmienić ramę, złożyć dedykację z tyłu dzieła. Więc personalizuję taki obraz, a kupiec raptem znika. Robi coś dla podniesienia sobie samopoczucia, chce błysnąć w towarzystwie rozmawiając o zakupie dzieła. Więc prawie kupuje, ale potem np. żona tupnie nogą, bo woli wymienić telewizor. Ludzie przestali mieć poczucie godności, podanie ręki i deklaracja dzisiaj już nic nie znaczą. Może stajemy się dla siebie coraz bardziej wirtualni. Kiedyś słowo to było słowo. Przepraszam, że się odnoszę do przeszłości, zazwyczaj unikam zrzędzenia, ale relacje międzyludzkie po prostu tracą na jakości.

Co ma na to wpływ?

Zrodził się pośpiech, zachłanność, próba wyniesienia się nad innych poprzez ściągnięcie w dół konkurencji. Winię za to także środki masowego przekazu. Kiedyś byłem członkiem rady programowej telewizji publicznej i tak się temu przyglądałem od środka. Dawniej „kolorowa żarówka” serwowała autorytety, pokazywała cele, do których powinnyśmy dążyć. Wszyscy mieliśmy być jak John Malković. A teraz to równanie do dołu, każdy patrząc w telewizor ma myśleć: on jest taki sam jak ja, albo jeszcze gorszy. Nie pokazuje się wzorców niemal nieosiągalnych, ludzi bolą karki kiedy muszą patrzeć w górę, więc lepiej patrzeć na ziemię. Telewizja to dzisiaj skrzynka pełna Martyniuków. Nie muszę tym dokarmiać swojej wyobraźni.

A czym ją pan dokarmia?

Jeśli już, to dokumentami, filmami przyrodniczymi, o kosmosie, czymś co poszerza moją wiedzę. Jestem coraz bardziej czytający niż oglądający. A poza tym moja wyobraźnia jest samowystarczalna, co jest przypisane zawodom, które uprawiam. Czasem ryzykuję wychodząc w ciemno do ludzi, ale mam też mnóstwo propozycji, ciągle ktoś zwraca się do mnie np. o teksty piosenek. Tu, na plenerze, między malowaniem, przesłuchuję utwory jazzowego pianisty Andrzeja Jagodzińskiego. Mam stworzyć do nich słowa i powstanie z tego płyta wokalistki Agnieszki Wilczyńskiej. Napisałem też ostatnio bajkę dla „dzieci w podeszłym wieku”, a ilustracje stworzyła Ita Haręza, koleżanka po fachu z Mazur. Może znajdzie się wydawca, który zaryzykuje taką niszową propozycję.

To prawda, że zaczął pan malować ze względu na problemy zdrowotne?

W liceum już wiedziałem, że chcę studiować na ASP, ale wtedy było 30 chętnych na jedno miejsce. Podszedłem do egzaminu, nie otrzymałem dodatkowych punktów za pochodzenie robotniczo-chłopskie, nie miałem wysoko postawionych rodziców, no i nie zostałem przyjęty. Pojawiła się wizja wojska, a że byłem ambitnym hippisem, więc musiałem coś wymyślić aby nie iść w kamasze. Zdałem egzamin do instytutu filozofii, gdzie się męczyłem, nie tłumiąc jednocześnie malarskiej pasji. W ramach taniego warsztatu – kartki i piórka – powstawały wówczas m.in. rysunki satyryczne, okładki do książek. A że musiałem z czegoś żyć, zainspirowany bluesem tradycyjnym, tekstami egzystencjalnymi, zacząłem sam grać w zespołach i pisać ciężkie piosenki opowiadające o moich przypadkach.

Tak zarabiał pan na profesjonalny warsztat malarski?

Jeszcze w czasach, kiedy byłem bardem, szukałem mieszkania do wynajęcia. Moja przyjaciółka Łucja Prus dała mi znać, że jest do wzięcia domek fiński na Zaciszu – w swoistym getcie artystycznym Warszawy. Za płotem mieszkała tam m.in. Halina Frąckowiak, Alicja Majewska. Wtedy po raz pierwszy zacząłem pisać dla wielkiej estrady, od której jako młody gniewny odwracałem się do tamtej pory tyłem. Piosenki powstające dla innych były często rozrywkowe, ale literacko porządne, dostawały nawet nagrody na festiwalach.

Na tym samym osiedlu mieszkał malarz Jerzy Gnatowski, strasznie mnie wchłonęła atmosfera jego pracowni. Jemu zaimponowała moja pasja, zaczął wprowadzać mnie w świat malarstwa. Kiedy się pochorowałem umęczony życiem barda, litrami wypitej wódki, jazdą zatłoczonymi pociągami od klubu do klubu, żeby nieść słowo, doszedłem do wniosku, że na radość jeszcze nie jest za późno. Miałem około 30 lat i postanowiłem rzucić granie, a żyć z pisania piosenek i zaangażować się w malarstwo. Zdałem egzamin przed komisją weryfikacyjną Ministerstwa Kultury i Sztuki dostałem uprawnienia zawodowego artysty malarza.

Otworzył się świat sztuki?

Za tymi uprawnieniami szła możliwość korzystania ze sklepików dla plastyków, gdzie można było kupić porządne materiały. Zrezygnowałem ze sceny bez żalu, uznając że choroba to znak, punkt zwrotny i wziąłem się za malarstwo na poważnie. A w międzyczasie pisałem teksty.

Dzisiaj w dorobku ma pan ponad trzy tysiące piosenek. Pewnie często pada pytanie, jak napisać ponadczasowy tekst.

Nie ma ponadczasowych tekstów. Są takie, które obnażają słabości narodowe, dlatego wracamy do Młynarskiego, słów miłości szukamy w słowach Kofty, Osieckiej, niektórzy też doszukują się w moich. Dobrych tekstów jest coraz mniej, albo są mniej widocznie. Język zmienia się na bardziej chamski, syntetyczny, slangowy, wulgarny. Sam lubię użyć słowa uchodzącego za wulgarne, bo to taki kontrapunkt. Ale trzeba wiedzieć ile soli dodać do zupy, aby nie przesadzić.

Jan Wołek: „Warmia i Mazury to pewnie raj dla pejzażysty: Tak, tu zaliczyłem i zorganizowałem najwięcej plenerów malarskich. Udział w nich jest nobilitacją dla artystów i ustawiają się kolejki chętnych. W Łękuku Małym po raz ósmy prowadziłem w tym roku plener, przez lata spotykaliśmy się z twórcami również m.in. w Star Dadaju, Mikołajkach, Ostródzie, Reszlu. Zdumiewające, że Reszel nie jest odkryty tak, jak na to zasługuje. Jak słyszę tu, że jest „Kazimierzem północy”, to zawsze dodaję, że „Kazimierz jest Reszlem południa”.

Któryś z młodych wykonawców inspiruje pana?

Mnóstwo młodych ludzi odkryło prawo autorskie, które może przynieść korzyści materialne, więc wszyscy sobie piszą, a ilość przechodzi w jakość. Ja jestem zobowiązany środowiskom, które mnie kiedyś wyniosły, tzn. mówię o festiwalach, gdzie zauważono moje talenty. Dzisiaj sam zasiadam w jury festiwali piosenki literackiej i na szczęście widzę, że ciągle są młodzi ludzie, którzy używają głowy nie tylko do noszenia czapki. Nie zakładają koszuli w kratę i naszywki „Rifle” przyszytej na inny ciuch, nie warczą zamiast śpiewać i nie szarpią drutów jak my kiedyś. Za to są dobrze przygotowani, a już na pewno wokalnie i muzycznie. Chcą tym zachwycać, a nie w przeciwieństwie do nas sprzed lat, kreować aktów solidarności międzyludzkiej.

Co pan kreował podczas drugiej edycji Olsztyńskich Spotkań Zamkowych „Śpiewajmy poezję”?

Pamiętam, że koncert konkursowy zapowiadał Krzysiek Materna. Wtedy jeszcze rosła słynna lipa na dziedzińcu zamkowym. Zacząłem śpiewać i zerwała się potworna burza i ulewa, Krzysiek stał nade mną z parasolem. Potem prasa napisała, że to wykonanie było bardzo mocne, przejmujące, artysta śpiewał nerwowo. Jak miałem śpiewać, skoro nad głową pioruny mi waliły? Te emocje były, zdaje się, źródłem mojego sukcesu – pierwszej nagrody. Potem wracałem na Spotkania Zamkowe jako juror, kierownik artystyczny, reżyser. Olsztyn uważam za jedno z najpiękniejszych miast w Polsce, uwielbiam jego kameralny klimat, zieleń.

To są pana pierwsze wspomnienia z Warmii i Mazur?

Pierwsze sięgają czasów studenckich i Ośrodka Almatur w Giżycku. Byłem wtedy wziętym i rozpoznawalnym bardem tej subkultury. Grałem koncerty w tamtejszej knajpie „Szklanka”, albo na pomoście. Jeden z koncertów był wyjątkowy. Na foku łodzi o nazwie „Nawojka” wymalowali moje nazwisko. Na kokpicie ustawiono świece, zostałem wywieziony na jezioro. I do tej „Nawojki” przybiło kilkanaście łodzi dezetek z pełnymi załogami, do nich dobiły dziesiątki innych łódek z okolicy i stworzyliśmy wielką wyspę. Co roku tam wracałem z towarzystwem, które od wczesnej wiosny żeglowało po Mazurach. A jak przychodziła zima to przesiadaliśmy się na narty biegowe. Potem już w innej roli uczestniczyłem w międzynarodowych malarskich Plenerach Grunwaldzkich, które przetrwały do dziś. Miałem dwie wystawy w olsztyńskim BWA, a w przyzamkowej galerii, której już nie ma, pokazywałem obrazy, które powstały podczas pleneru na Syberii.

Warmia i Mazury to pewnie raj dla pejzażysty.

Tak, tu zaliczyłem i zorganizowałem najwięcej plenerów malarskich. Udział w nich jest nobilitacją dla artystów i ustawiają się kolejki chętnych. W Łękuku Małym po raz ósmy prowadziłem w tym roku plener, przez lata spotykaliśmy się z twórcami również m.in. w Star Dadaju, Mikołajkach, Ostródzie, Reszlu. Zdumiewające, że Reszel nie jest odkryty tak, jak na to zasługuje. Jak słyszę tu, że jest „Kazimierzem północy”, to zawsze dodaję, że „Kazimierz jest Reszlem południa”.

Tyle, że Kazimierz, który ma trzy tys. mieszkańców, odwiedza półtora miliona turystów rocznie.

Reszel, bez infrastruktury hotelowej i restauracji, takie tłumy by zadeptały. Ale życzę, aby miasteczko odkryło swój potencjał, bo to przywoła ludzi z pieniędzmi. Tym bardziej, że jest pod dobrą opieką konserwatorką i z dużą dbałością odrestaurowywane. Zamek z tradycjami malarskimi, gdzie tworzył Franciszek Starowieyski, Andrzej Fogtt ma klimat, w którym fajnie się pracuje, chociaż wnętrza trącają jeszcze „socem”. Jestem gorącym orędownikiem Warmii, nie chcę być posądzonym o kokieterię spod znaku „siema Katowice”, ale gdybym mógł, to bym tu mieszkał. Takie małe skupiska ludzkie powodują, że jesteśmy bardziej na widelcu Pana Boga, z większą troską i uwagą tworzymy relacje.

To dlatego ucieka pan z Warszawy na tutejsze plenery malarskie?

Mieszkam w apartamentowcu, który ma 28 pięter i nie poznałem nikogo z sąsiadów przez 20 lat. Uważam, że człowiek powinien być przypisany do kawałka ziemi, bo wtedy wie, że jest za niego odpowiedzialny. A trudno być odpowiedzialnym za kawał betonu, kilka kondygnacji garaży i kilkadziesiąt osób w tym samym pionie. Dlatego tak lubię Warmię i Mazury. Plener to rodzaj malarskiego poligonu, weryfikuje czy jest się zdolnym do pracy wspólnej. Każdy artysta to taki zamek warowny, uważa, że jest wyjątkowy, często neguje wartość pracy innych artystów. Wielu woli gnuśnieć w cieple swojej pracowni, utwierdzani przez rodzinę we własnym geniuszu. Można tworzyć do szuflady, ale czy to dzieło sztuki, jeśli nie zostanie zweryfikowane przez odbiorców? Chociaż każdy z nas w procesie twórczym automatycznie staje się pierwszym odbiorcą tego, co stworzył.

Można się wzruszyć własnym dziełem?

Mi się wielokrotnie zdarzało, że się popłakałem nad swoim. Jeśli ja, cynik, malkontent, który zna to od strony kuchni potrafi się poryczeć, to dlaczego nie inni? Czasem siadam w ostatnim rzędzie na koncercie czy z boczku patrzę na swoją wystawę i cieszę się widząc, że ludzie reagują emocjonalnie na to co robię. Wielu z nich ma to na końcu języka, ale to artysta potrafi wyrazić, co w sercu gra. Za pierwsze koncerty nie brałem pieniędzy, bo uważałem że uczestniczę w misterium, opowiadam o swoich bolączkach, a ludzie utożsamiają się z tym i zachodzi mistyczna przemiana.

Ciekawe czy taki efekt potrafią wywołać teksty i obrazy tworzone przez sztuczną inteligencję.

Boje się jej tak jak i Chińczyków, którzy są w stanie namalować sto takich samych obrazów. Ludzie dzisiaj nie są na tyle przygotowani do odbioru sztuki, aby rozróżnić co robi sztuczna inteligencja, a co my, artyści. Dla nich to subtelności niezauważalne. Wiem, że maszyna może się posłużyć tylko tymi argumentami, które daje jej człowiek. To worek, do którego się wrzuca elementy i potem konfiguruje. Może to być fajne, ale zawsze będzie odtwórcze. Nie unikniemy jednak rozwoju technologii, nie ma sensu zapychać chlebem dziurki od klucza. Wierzę jednak w to, że będziemy dawać pierwszeństwo wrażliwości ludzkiej, rękodziełu. Jak ktoś mnie pyta, gdzie znalazłem tak wspaniałe miejsce, które pojawiło się na obrazie, to pokazuję na swoją głowę.

Maluje pan z wyobraźni?

Sztuka w moim życiu to stan permanentnej gotowości polegającej na postrzeganiu świata, z którego można wyciągnąć coś cennego i przetworzyć. Czuję się łapaczem motyli, który chodzi z siatką i patrzy czy przefruwa piękne zdanie albo obraz, który mam ochotę przyszpilić. Wsłuchując się w rozmowę wyłapuję frazę, zbitki słów, które po zapisaniu stają się „wekami”. Mam całe zeszyty weków. Mogą obrosnąć „mięsem” po rozbudowaniu, nadaniu kolorytu i stać się wierszem. To samo z obrazem. Z malarstwem pejzażowym jest jak z wynalezieniem koła. Nie wynaleziono go raz, tylko co sekundę i za każdy razem to inne koło. Naznaczyła go moja ręka ze wszystkimi niedoskonałościami. Uważam, że zadaniem pejzażysty jest znaleźć taki fragment rzeczywistości, za który nikt nie dałby złamanego grosza. A ja wiem, że jak go po swojemu skomponuję, będzie rokował. Pejzaż jest w permanentnym stawaniu się, nie czeka aż go namaluję. Więc maluję to co czuję, a nie widzę.

Jerzy Duda Gracz mawiał, że obraz mówi mocniej niż słowo.

Obraz operuje znakiem, błyśnięciem. Ale z drugiej strony można miesiąc malować monument, którego jedynym przesłaniem jest to, że wojna jest potworna. A wie to nawet koń, który wiezie ułana, więc po co ten mozół? Ja bym postawił znak równości, bo działają na inną sferę. Często słowo to jednak przekaz, a np. w obrazie abstrakcyjnym trudno szukać przesłania. Fajnie się nam obcuje z takim obrazem, pasuje do kanapy.

Pan nie ma potrzeby malowania abstrakcji?

Tę potrzebę wypełnia muzyka, która jest najbardziej abstrakcyjna ze sztuk. Jeśli chcę się „wypstrykać” intelektualnie, to piszę, a malowanie mnie oczyszcza, tonuje, uspokaja. U ludzi w najlepszym przypadku jest tak, że gdy zauważą coś ciekawego, to się zatrzymują, stwierdzają, że jest ładnie i idą dalej. A u mnie jest stop-klatka. Nawet po kilku dniach potrafię usiąść przy płótnie, zamknąć oczy i ze szczegółami przypomnieć sobie pejzaż, który kiedyś już zobaczyłem.

Żyjemy w takim pośpiechu, że gubimy zdolność postrzegania.

W dzieciństwie pewne obrazy tatuują się w pamięci i nagle odkrywamy je na nowo w obrazie. Często słyszę na wystawach: „w takiej chałupce mieszkała moja babcia”. My, którzy to przywołujemy, jesteśmy wtórnymi dziećmi. Zdolność przywracania tego co minione, trzyma ten świat w kupie, uczy gdzie popełniliśmy błędy przez proste porównania. Może coś się da uratować dla przyszłych pokoleń, którym chcielibyśmy przywrócić radość tamtego świata. Mój 18-letni syn będąc dzieckiem jeździł od małego na plenery i dla niego malarze to wujkowie i ciocie. Nie ma inklinacji w tę stronę, będzie zapewne prawnikiem jak mama. Dzięki miejscom, które zjeździł, odkrywał świat obcy dzieciom warszawskim. Wychowywał się łapiąc jaszczurki, mocząc tyłek w stawie, łapiąc ćmy. To do niego kiedyś wróci. Od 30 lat na plenerach spędzam po cztery miesiące w roku, więc okazji miał wiele.

Rzadko pan bywa w swojej galerii autorskiej w Kazimierzu Dolnym?

Jak wspominałem, jestem ostatnim facetem, który umie dbać o własne sprawy. Galerię w Kazimierzu otwieram na weekendy, latem trochę częściej. Siadam sobie za stołem, maluję, piszę i odpowiadam na pytania. A na mnie chyba się uparli ludzie, którzy uważają, że rozumieją sztukę, bo przedstawia coś, co teoretycznie znają z otoczenia. Przychodzi na przykład dama świetnie ubrana, zatrzymuje się przy obrazie, na którym są kopy siana o zachodzie słońca i pyta: „Ile pan życzy sobie za te kretowiska?”. Inna pani: „Gdzie się pan nauczył takiego talentu?”. Albo facet w markowym dresie do swojej partnerki: „Spierdalamy księżna, nie nasz styl”.

Dobre teksty na internetowe memy.

Czasem je cytuję na swoim profilu w social media, bo poczucie humoru mnie nie opuszcza. Ale zazwyczaj tylko wstawiam obraz, dając znajomym znać, że żyję i tworzę. Na stare lata nie mam łaknienia życia towarzyskiego, sporo czasu nie piję alkoholu. Przerabiałem to gorliwie i jak mówił o mnie kompan Jasio Himilsbach: „Od Wołka się odpierdolcie bo był w ekstraklasie, a teraz jest trenerem”. Wiem jak pomóc, leczyć kaca, ale kiedy gorzała zaczyna mówić ludzkim głosem, to się ewakuuję. Czasu mam coraz mniej, a chciałoby się zostawić coś dla własnego poczucia, że się życia nie zmarnowało.

Jan Wołek mógłby dorobkiem obdarować kilka osób. 

Uważam się za szczęśliwca i staram się losowi za to odwdzięczyć. Niczego nie udaję, nie dorabiam ideologii do tego co robię. Jestem człowiekiem permanentnej walki o wszystko, ale bez gniewu, pretensji, zazdrości. Włażę na drzewo w nadziei, że kolejna czereśnia będzie słodsza. Mam świadomość, że im wyżej, tym gałązki cieńsze, do czubka daleko nie jest. Ale gałąź krucha mogła się trafić już na dole i mogłem spaść. A chyba mogę powiedzieć, że wlazłem wysoko. I faktycznie, mógłbym obdzielić parę pracowitych osób tym, co uzbierało się przez lata. No, ale to nie moja wina, że bardzo lubię swoją pasję.

W takim razie nie przepracował pan w życiu ani dnia.

To ciężka praca, o czym wie mój kręgosłup, ręka, kości. Każdego ranka muszę poćwiczyć na macie, zanim zasiądę do roboty. I od czasu do czasu daję sobie nagrody, klepię się po pysku: „Jasiu fajny jesteś, napracowałeś się, kup sobie nóż”. Bo uwielbiam noże z doskonałej stali, nietypowe, a wieczne pióra kocham miłością czystą. Wszystkie przedmioty lubię oswoić, więc taki nóż czy pióro muszą wiedzieć, że je lubię. Wycieram ściereczką, obracam długo w dłoni. To dziecinada, ale ja jestem starym dzieckiem.

Co chce pan robić, kiedy dorośnie?

Robiłem już różne dziwne rzeczy i wciąż mam niedosyt. Z Grzesiem Ciechowskim napisaliśmy kiedyś scenariusz serialu, który ostatecznie wylądował w Wiśle. Na prośbę dyrektora olsztyńskiego teatru napisaliśmy z Jurkiem Satanowskim 15 songów do wielkiego przedsięwzięcia scenicznego – musicalowej wersji „Anny Kareniny”. Zmienili dyrektora i spektakl spadł z afisza. Pisałem też scenariusze filmów, które nigdy się nie zmaterializowały, ale kto wie… To się nazywa swędzenie twórcze. Nie pozwala spędzić ani jednego dnia bez pędzla czy pióra. Nie miewam niedzieli, rytm kalendarza jest mi obcy.

Albo niedzielę ma pan codziennie.

Robię wszystko, aby pokazać to, co we mnie najlepsze. Mam poczucie uczciwości wobec siebie i innych. Ważna jest świadomość własnej wartości mylona z megalomanią, bo oddziela je cienka linia. Co prawda często stajemy się ofiarą interpretacji, ale jak się mówi – nie odpowiadam za długi karciane mojego syna. Ja mam zdrowe poczucie własnej wartości, czego i innym życzę.

Jan Wołek i jego pierwsze wspomnienia z Warmią i Mazurami: Pierwsze sięgają czasów studenckich i Ośrodka Almatur w Giżycku.

  • Rozmawiała: Beata Waś
  • obraz: Marcin Łobrów