Kiedy w styczniu internet obiegła informacja „zmarł Juliusz I Król Włóczęgów”, dotarło do nas, jaką wyjątkową postać straciła Warmia i Bieszczady. To między te dwie krainy dzielił swoje życie Juliusz Wasik, który aż do 94. roku życia inspirował, edukował, zaskakiwał otoczenie. Wymykający się wszelkim schematom życiorys zasługuje co najmniej na książkę lub film fabularny. Ale póki co, przybliżmy jego nietuzinkowość we wspomnieniach najbliższych mu osób.

Do suchego dębu z przybitą deseczką „Pustelnia u Julka”, najłatwiej dotrzeć łodzią od strony Zalewu Solińskiego. Drogą lądową trzeba prawie dwóch godzin marszu przez gęsty bieszczadzki las. Co roku setki turystów przecierało te szlaki, aby na własne oczy zobaczyć króla. Podczas cyklicznych lipcowych koronacji z udziałem poddanych z różnych stron Polski, zmieniał jedynie przydomki. Bywał samozwańczym władcą włóczęgów, biedaków, podróżników, żebraków, a nawet faraonów. Na ten ostatni przydomek dostał ponoć pozwolenie od samego Ramzesa podczas pobytu w Egipcie.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Upór i piwko

W wyszukiwarce Google hasło „Król Włóczęgów Juliusz I” do dzisiaj powiązane jest z kategorią… atrakcja turystyczna w Polsce. Poza mapką naprowadzającą na jego pustelnię w Horodku, której nazwa pochodzi od istniejącej tu niegdyś wsi, można znaleźć mnóstwo zdjęć i opinii internautów. „Każdy musi sam wyrobić sobie zdanie, ale szacunek bezwzględnie się należy Królowi Włóczęgów”. Albo: „Do króla dotarliśmy lądem. Trasa nie jest zbyt ciężka. Polecamy zabrać dla niego owoce, chałwę i piwko – najlepiej Łomżę”.

Dlaczego akurat ten browar? Bo w Łomży urodził się w 1928 roku i spędził wojnę. We wspomnieniach często wracał do przeżyć z tego okresu. O tym, jak w czaszce utkwił mu odłamek pocisku podczas bombardowania miasta. Albo jak w wieku 15 lat trafił do więzienia nazistowskiego za brak pokory wobec okupanta.

– „W czasie okupacji nie zdejmowałem czapki przed żadnym Niemcem” – wspominał Juliusz Wasik w dokumencie z 2020 roku pt. „Karpaty: Polscy wagabundzi”, zrealizowanym przez ARTE.TV. – „Skąd we mnie ten upór, że wszyscy zdejmowali czapkę, a ja nie? To pytanie towarzyszy mi przez całe życie. I to, skąd bierze się nienawiść między ludźmi”.

Wodny KO-wiec

Zanim trafił w Bieszczady po raz pierwszy w połowie lat 70. ub. wieku, gdzie, jak mawiał, spotkał ludzi tak upartych jak on, kilka dekad spędził w Olsztynie. Zawodowo pełnił tu rozmaite funkcje: od magazyniera po dyrektora technicznego w Instytucie Szkolenia Nauczycieli. Wyuczony zawód ślusarza przydał mu się w Olsztyńskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego. W międzyczasie zrobił maturę i różne kursy. A po pięćdziesiątce ukończył studia humanistyczne i został magistrem pedagogiki.

– Poczucie humoru i otwartość na innych pomagała mu odnaleźć się w każdym środowisku – przyznaje 93-letni Stanisław Dagiel, przyjaciel Juliusza z dawnych lat (rozmawialiśmy z nim na dwa tygodnie przed śmiercią – odszedł 19 lutego we śnie). – Szybko uczył się nowych umiejętności. Ale zawsze miałem wrażenie, że miasto to nie jest jego środowisko. Uciekał przed jego gwarem, najlepiej czuł się wśród dzikiej przyrody. Woda – to był jego żywioł. Zaraził mnie pasją do żeglowania. Pamiętam jak własnoręcznie zrobił kuszę do podwodnego polowania na ryby. Pomysły zawsze miał niestandardowe.

Juliusz był jednym z pierwszych w Polsce instruktorów nurkowania, założycielem kilku klubów w Olsztynie. W Akademickim Klubie Płetwonurków Skorpena od lat 70. prowadził obozy szkoleniowe. W tamtych czasach miał ksywę „Teliga” – przypominał słynnego żeglarza o tym nazwisku.

– Dzięki niemu nurkuję do dziś, chociaż w dzieciństwie bałem się nawet wejść do wody – przyznaje syn Stanisława Dagiela, również Stanisław. – Nie było w tamtych czasach odpowiedniego sprzętu, Julek miał na stanie tylko mały aparat „Ukraina”, którego używaliśmy pod wodą na zmianę. Potem załatwił w marynarce wojennej piankę, z której krawiec z Teatru im. S. Jaracza uszył nam pierwsze skafandry. Dzięki nim mogliśmy zaliczyć pierwsze zimowe zejścia z przerębla na jeziorze Krzywym. Nie było dla niego rzeczy niemożliwych i tym podejściem zarażał całe otoczenie.

Kiedy trafił do Izby Rzemieślniczej i objął stanowisko BHP-owca, a de facto KO-wca, latem organizował obozy szkoleniowe płetwonurków dla czeladników i dzieci rzemieślników. – To była młodzież często z trudnych rodzin, balansująca na granicy prawa – wspomina Stanisław junior. – Julek tak wkręcał im pasję wodniacką i nowe ekstremalne wyzwania, że czuli się bohaterami. Niejednego wyciągnął z tarapatów, pomógł odnaleźć właściwą drogę w życiu. Młodzi byli w niego wpatrzeni.

– Kiedy miałyśmy z siostrą Elwirą po kilkanaście lat, zabierał nas ze sobą na te obozy – wspomina Hanna Brakoniecka, córka Juliusza. – Ach, jakimi byłyśmy tam królewnami! Rano zwoływał młodych na apel, a po apelu gimnastyka, która zaczynała się od kąpieli w jeziorze. Dawał znak, żeby młodzież się zanurzyła. Chłopcy trzęśli się na brzegu. Wtedy mrugał do nas i wbiegałyśmy majestatycznie do jeziora, żeby popłynąć w dal pięknym kraulem. Od małego oswajał nas z naturą, dzieciństwo miałyśmy pełne przygód.Wege i joga

Odejście od żony i córek do innej kobiety zaważyło na relacjach rodzinnych Julka na długie lata.

– W sobotę 19 sierpnia 1977 roku był mój ślub, a w poniedziałek rozwód rodziców – wspomina Hanna. – Na dodatek mama chciała, abyśmy z siostrą świadkowały jej. Jedno z najokropniejszych moich przeżyć. Bo nigdy nie przestałam ojca kochać i czuć wdzięczności za cudowne dzieciństwo. Dopiero po śmierci mamy mogłam oficjalnie przyjmować go w domu, wcześniej nie chciałam jej ranić. Jego poczucie winy przewijało się w naszych późniejszych rozmowach.

Julek nie szczędził wrażeń sobie i bliskim, co przypłacił dwoma zawałami serca. Podczas pobytu w Austrii na początku lat 90. spotkał lekarza irydologa, który wyciągnął go z choroby, nakłonił do roślinnej diety i częstych leczniczych głodówek. Pozostał weganinem do końca życia. Dietę uzupełniał codzienną porcją jogi i ćwiczeń rozciągających.

– W tamtych czasach taki styl życia był rzadkością. Zapewne ta higiena życia miała wpływ na jego długowieczność i jasny umysł – przyznaje Piotr Wasik, 38-letni syn Julka z drugiego związku. – W domu sam przyrządzał posiłki i namawiał mnie oraz mamę do rezygnacji z mięsa. Na męskich wypadach jedliśmy np. sałatkę z pokrzywy i „czarciego żebra” – zioła wzmacniającego organizm, które było podstawą jego diety.

Moje miejsce na ziemi

Na początku lat 90., już na emeryturze, na dobre poczuł „zew puszczy”. Do Horodka, który znał z wędrówek w latach 70., zabrał swoją partnerkę Bożenę i syna Piotra.

– Pamiętam, że pierwszego dnia lał deszcz, grzęźliśmy w błocie, spaliśmy w przemoczonym namiocie. Mama była zdesperowana, chciała na drugi dzień wracać ze mną do domu – wspomina Piotr Wasik. – Ale rano wyszło słońce, a że sama była zapaloną turystką, zostaliśmy na dłużej. Rodzice zaczęli snuć plany, żeby urządzić stanicę wodną nad Zalewem Solińskim, rysowali jakieś projekty. Następnego roku ojciec wrócił i zaczął budowę chatki z drewnianych kłód, desek, które woda zalewu wyrzuciła na brzeg.

Początki Juliusza w bieszczadzkiej głuszy nie były łatwe. Chatę ktoś dwukrotnie podpalił, zdarzały się kradzieże narzędzi i zaczepki podpitych turystów. Ale dzięki swojej determinacji i niewątpliwej charyzmie, szybko został zaakceptowany przez miejscowych „zakapiorów” – jak mawiają o sobie bieszczadzcy outsiderzy. Imponował zaradnością.

– Potrafił z sanek zrobić „bojer” i jeździć po zamarzniętym jeziorze. I przeżyć zimę w lesie, ogrzewając się jedynie gorącymi kamieniami z ogniska, które służyły mu za termofor. To moje pierwsze survivalowe wspomnienie z wypadu do dziadka, który zaliczyliśmy z rodziną, kiedy byłem już nastolatkiem – wspomina Szymon Brakoniecki, syn Hanny.

Bez prądu, gazu, wygód cywilizacji, funkcjonował w swojej samotni przez wiele sezonów. Kilka lat temu ktoś podarował mu panel słoneczny, którym zasilał laptopa i telefon komórkowy. Bo choć żył ascetycznie, chciał być w kontakcie ze światem. Mawiał, że w Horodku jest sam, ale nie samotny.

– „Jestem tak interesującym człowiekiem, że w swoim towarzystwie nigdy się nie nudzę” – mówił Julek w dokumencie filmowym. – „I czołgiem mnie stąd nie wypchniecie, tu jest moje miejsce na ziemi”.

Wysokiej klasy specjaliści

Nikt nie pamięta kiedy dokładnie został królem. Samozwańczy władca, o którego barwnej osobowości wieść niosła się po Bieszczadach, przyciągał nie tylko turystów, ale też fotografów i dziennikarzy. Jednego dnia pozował w królewskich szatach podpierając się trójzębem, innego wdziewał jednoczęściowy kostium z różowego futerka, albo chadzał po swoim królestwie odziany tylko w kapelusz.

– Latem w Horodku ruch był jak na Marszałkowskiej, ludzie przybywali do króla z „darami” – wspomina Marcin Rudziński, przyjaciel Szymona, autor licznych portretów fotograficznych Julka. – U nas zamawiał zawsze piwo i corn flakes. Kiedy pojawialiśmy się, od razu rozdzielał nam funkcje: jeden robi koronę, drugi dba o ognisko, trzeci jest przedstawicielem światowej finansjery i pilnuje skarbca. A wszyscy byliśmy, jak mawiał, „wysokiej klasy specjalistami”. Nawet mojego psa amstafa w czarne łaty nazywał królewskim gronostajem. Spotkania z nim były jak wejście do świata baśni, wyobraźnia pracowała na całego. Warto było jechać ponad 600 km z Warmii. Magnetyzm Julka wygrywał z innymi atrakcjami na świecie.

Julka i jego pustelnię opisywały przewodniki i portale turystyczne, m.in. National Geographic, a chatka była częstym motywem pocztówek z Bieszczad. Jemu i innym „zakapiorom” dedykowano piosenki i malarskie portrety, które do dzisiaj zdobią bieszczadzką karczmę w nieodległym Polańczyku.

Glejt od Hitlera

Teatralne koronacje były pretekstem aby przyciągnąć uwagę na problemy, które zaprzątały głowę Julka od czasów wojny.

– Bacznie śledził konflikty na świecie, wyścigi zbrojeń, ruchy wojsk. Nie akceptował agresji. Uważał, że każdy konflikt można rozwiązać pokojowo – tłumaczy Szymon.

Jego życiową misją stały się działania na rzecz rozbrojenia, pokoju, zjednoczenia narodów. Na tyle, na ile pozwalały mu możliwości. Kiedy wybuchła wojna w Iraku, przez tydzień samotnie trzymał transparent pod olsztyńskim ratuszem. Organizował „sympozja” na temat przeciwdziałania złu i absurdom.

– „Niech diabeł w kotle smoły dźga mnie widłami, a ja nie porzucę mojej odwagi!” – mówił przed kamerą ARTE.TV. – „Moja odwaga jest w myśleniu i działaniu”.

Listy, manifesty, wezwania m.in. do rozbrojenia nuklearnego, przez dekady wysyłał do polityków, przywódców państw i koronowanych głów. Choćby do Putina, Trumpa, Netanjahu czy królowej Elżbiety.

– Mawiał, że odłamek pocisku, który tkwił mu w głowie, to specjalny „glejt” od Hitlera, który legitymizuje jego pokojowe działania – wspomina Piotr, syn Julka. – Wiedząc jakie to dla niego ważne, pomagaliśmy mu wyszukiwać adresy i maile do kancelarii prezydentów. Tłumaczył teksty z naszą pomocą, albo korzystając z internetowych słowników. Czy otrzymywał odpowiedzi? Sporadycznie. I wyłącznie kurtuazyjne, zdawkowe.

– W zeszłym roku zaniosłem na pocztę jego gruby list adresowany do rządu RP – dodaje Szymon. – Podejrzewam, że był pełen rad jak uzdrowić podziały w narodzie…

W Sanktuarium Pokoju, które wybudował niedaleko chatki w Horodku, umieścił wizerunki i symbole różnych religii, mitologii, m.in. Ghandiego, Luthera Kinga, Buddę, greckich bogów. Ze zlepka nurtów filozoficznych stworzył swój własny. Prelekcje dla odwiedzających go ludzi zwykle zaczynał od kilku słów o Diogenesie i wyzwoleniu z potrzeby posiadania. A potem płynnie przechodził do swoich wizji pokojowych rozwiązań na świecie i rozbrojenia.

– Nigdy nie poszedł za tym większy ruch, który porwałby tłumy – przyznaje Miłosz Brakoniecki, wnuk Julka. – Jednak wielu jego słuchaczy podpisywało się pod tym co mówił, inspirował otoczenie do refleksji. I tego, że warto po sobie zostawić jakiś ślad na Ziemi, sprawić aby świat był choć odrobinę lepszy. Ja np. odziedziczyłem po nim społecznikowskie zacięcie, współtworzyłem fundację „Siepomaga”.

Po Julku pozostały grube dzienniki, księgi z zapiskami, wpisami gości. Wśród nich choćby taki: „Oznajmiamy, iż tworzymy świat bez przemocy, bez wojen. Wobec powyższego wzywamy przed nasze oblicze, tu, do Horodka, Panów: Rockefellera, Rothschilda, Forda i Morgana oraz Zuckerberga, jak też tych wszystkich, którzy na przełomie tysiącleci w Berlinie wysłuchali tych słów: …w ciągu ostatnich 50 lat wywołaliśmy 48 konfliktów zbrojnych. Juliusz I Król Włóczęgów”.

– Miał skłonność do megalomanii i ogromną potrzebę bycia w centrum uwagi – przyznaje Szymon. – Kiedy mówił o rozbrojeniu, swojej misji, był śmiertelnie poważny. Ale za chwilę już sam się z siebie śmiał, bo poczucie humoru miał tak duże jak ego. Jego życiową filozofię nazywałem „julkocentryzmem”. Jednocześnie był szczery w swojej pokojowej misji i trosce o innych. Kiedy wpadał na niedzielny obiad do moich rodziców, inicjował długie dyskusje, które przeradzały się w kłótnie. W podeszłym wieku fakty polityczne zaczynały mu się mieszać, nie odróżniał prawdy od fake newsów. Za zbyt stronniczą propagandę obrywał od mamy kapciem w głowę.

Żywa legenda

Od kilku lat, ze względu na zaawansowany wiek, Juliusz zimy spędzał w swoim mieszkaniu w Olsztynie. Czas wykorzystywał na pisanie, czytanie albo planowanie podróży. Czuł się obywatelem świata. Jeszcze w latach 70. zainteresował się językiem esperanto, uczęszczał do olsztyńskiego klubu esperantystów, jeździł na kongresy m.in. do Brazylii i Pragi. Po latach władał nim biegle. I nie miał oporów aby samemu wyruszyć na inny kontynent, zwiedził kawał świata. Grubo po osiemdziesiątce poleciał do Egiptu świętować swoją 50-letnią przygodę z nurkowaniem.

– A cztery lata temu oznajmił, że kupił bilet do Tajlandii i mamy zorganizować w rodzinie zrzutkę na jego wypoczynek, w tym tajskie masaże – mówi Szymon. – I tak zrobiliśmy. Wrócił jak nowo narodzony, wyprostowała mu się sylwetka. Długa broda, białe szaty – wyglądał jak guru. Wszędzie gdzie się pojawiał, czerpał z życia pełnymi garściami i robił furorę.

Kiedy zbliżała się wiosna, rodzina i przyjaciele organizowali mu transport z Warmii w Bieszczady. W ub. roku odbyła się ostatnia koronacja. Po przejściu jesienią Covida, król wyraźnie osłabł.

– Chciał przechodzić go w szpitalu w Bieszczadach. Wierzył, że pokona Covida głodówką, wymusił na lekarzach aby zadbali o jego wegańską dietę – tłumaczy Piotr. – Udało mu się wyzdrowieć, ale wirus pozostawił ślad. Nie protestował zbytnio kiedy zimą załatwiliśmy mu ośrodek opieki w Ustrzykach Dolnych. Dał się nawet ogolić. Odszedł we śnie 16 stycznia. Mimo że miał plany na kolejnych 30 lat…

Rodzina i przyjaciele chcą uchronić przez zapomnieniem jego chatkę i Sanktuarium Pokoju, które stoją na prywatnej ziemi.

– Będziemy wiosną rozmawiać z jej właścicielem, jak zachować dziedzictwo Julka, który pewnie jeszcze długo będzie żywą legendą w Bieszczadach – zapewnia Miłosz, wnuk Juliusza. – Chcielibyśmy, aby powstała tu np. pamiątkowa płaskorzeźba. Zostawił na świecie dużo dobra, a teraz naszym zadaniem jest je pomnażać. A już na pewno uchronić od dewastacji to, co przez dekady stworzył.

– Jego duch jest wśród nas, czuję go np. podczas medytacji, słyszę jego gromki śmiech – dodaje Szymon. – Nauczył nas, że do szczęścia potrzeba człowiekowi naprawdę niewiele. I że prawdziwe królestwo nosimy w sercu.

Spoczywaj w pokoju, Królu Życia.

 

Tekst: Beata Waś, obraz: Marcin Rudziński