WEDLE OBIEGOWYCH OPINII SĄ CIĄGLE GŁODNI, SPĘDZAJĄ CAŁE DNIE W KUCHNI ALBO POD KROPLÓWKĄ. TYMCZASEM ONI ZE ZDROWYM I SYTYM UŚMIECHEM PRZEŁAMUJĄ WSZYSTKIE STEREOTYPY. ZAGLĄDAMY W TALERZE ZWOLENNIKÓW ŻYWNOŚCI EKO, WEGETARIAN I WITARIAN, BY ZOBACZYĆ, Z CZYM TO SIĘ JE.

 

Wszystkie klomby byście zjedli

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Bożena Sekulska, inżynier chemii rolnej, prowadzi ekogospodarstwo

Jak na ironię, dwadzieścia parę lat temu opuściła olsztyńską Akademię Rolniczo-Techniczną jako magister inżynier chemii rolnej. Ale już badając zawartości łąk torfowych, zauważyła, że najlepsze są ziemie nienawożone. Wiedzę wyniesioną ze studiów w przewrotny sposób wykorzystała kilka lat później, gdy wraz z mężem założyła gospodarstwo ekologiczne w Praslitach. – Dostaliśmy numer 100, w całej Polsce było takich gospodarstw raptem 200. Dziś na samych Warmii i Mazurach jest ich tysiące – obrazuje Bożena Sekulska. – Byliśmy ideowcami i idealistami jednocześnie, bez dotacji – śmieje się.

Z tych idei wyrósł naturalny styl życia tak oryginalny, że nieustannie przyciąga media oraz grupy wycieczkowe. – Ale dla nas to jest całkowicie zwyczajne – podkreśla. – Nie udajemy przed telewizją, po prostu tak żyjemy – wskazuje na swoje bose stopy (przez cały rok), pole truskawek, grządki z ekologicznie uprawianymi warzywami, stojący obok dom i stodoły.

Stąd pochodzi większość tego, co je. Z naturalnego chowu kur są jajka, z przydomowego zielnika dolatuje zapach przypraw, a z upraw starych odmian zbóż – jak orkisz, płaskurka, żyto czy samopsza – jest mąka. W specjalnym piecu chlebowym pieką się właśnie bochny chleba na zakwasie, na dworze siąpi deszcz, a tu ciepełko… Widzę też przygotowane do wypieku piwne ciasteczka z marmoladą. – No tak, bo nie jestem ortodoksem – zaznacza Bożena. – Nie używam cukru, ale nieraz zjem zdrowe słodycze, z miodem, orzechami czy gorzką czekoladą. Ostatnio po zakupach z córką kupiłam nawet rurkę z kremem! – przyznaje.

Ze sklepu mają głównie oliwę, oliwki, olej i sól – himalajską i kamienną. Sery od sąsiadki. W McDonaldzie byli raz, dzieciom nie smakowało. Czasem kupuje też mięso. Wegetarianizmu próbowała przez dwa lata, ale gdy dwuletni wówczas synek ściągał kości ze stołu teściów – spasowała. Dziś je wegetariańskie śniadania, obiad pół na pół. Wyznaje zasadę, że jeśli smakuje coś zwierzętom, to człowiekowi też może. Od zbierania pokrzywy ma ślady na rękach. Używa jej jako alternatywy do szpinaku. – Jest bardzo zdrowa, a jaka wychodzi z niej zupa! – zachwala. – Kupna żywność jest bardzo wyjałowiona.

Najwięcej opowiada o kwiatach. Kwiatkach do jedzenia. Wiosną fiołki, mniszek lekarski, najlepiej na surowo. Do tego tobołki, bluszczyk kurdybanek, jasnota – wymienia nieznane mi nazwy. Nasturcje są lekko pikantne, smażone kwiaty nagietka – pyszne, ogórecznik przepiękny. Z czarnego bzu robi racuszki i „soczki z gumijagód” dla dzieci. – Właściwie mamy wszystkie kwiaty… Nawet rzeżuchy czy rukoli. A od kiedy używamy wyciskarki, możemy wyciskać trawy – cieszy się. – Szwagier ostatnio żartował, że nie moglibyśmy mieszkać w mieście, bo objedlibyśmy wszystkie klomby!

madein_nr018_poziom_092

W krainie turlanego hot-doga

Jarek Poliwko, fotograf

 

– Nie mam potrzeby niesienia kaganka oświaty – mówi Jarek Poliwko i rozwija: – Wegetarianom wrzuca się misyjność, ludzie się tłumaczą „Sorry, zjadłem kurczaka”, jakbym cierpiał na widok każdego udka. Nie robię zamieszania. Jak mam reportaż weselny, to proszę tylko o coś bezmięsnego, choćby jajko sadzone. I zawsze pada po chwili: „A może rybkę pan zje?” – śmieje się. – Gdy odmawiam, reagują: „Jak to musi być ciężko!”.

A jemu jest lekko jak nigdy. Na wegetarianizm przeszedł półtora roku temu i stał się fenomenem wśród znajomych: w ciągu pół roku schudł 20 kilogramów. – Jestem więc neofitą, ale przymierzałem się do tego od lat. Odżywiałem się zdrowo i zbierałem wiedzę, by jeść różnorodnie i smacznie. Poza tym ideologiczny aspekt był dla mnie ważny: miałem świadomość, że uczestniczę w procesie hodowli hurtowej. Oczywiście zawsze ktoś dostanie po dupie. Jedząc soję, przyczyniasz się do wycinki Amazonii… Najlepiej mieć swój ogródek. Chciałbym, choć pielenie to koszmar z dzieciństwa! – wspomina.

Każdy posiłek dostarcza mu wszystkich potrzebnych substancji. Potwierdziły to badania: wyniki w normie, zniknęły problemy z ciśnieniem i cholesterolem, kilogramy nie wróciły, chociaż odstawił tylko niektóre produkty i przestał kompulsywnie jeść. Rusza się tyle, co wcześniej. – Jako wegetarianin odkrywasz banalne rzeczy – zdradza. – Przestajesz śmierdzieć, ustępują zmiany trądzikowe. Nie wspominając o tym, że od jakiegoś czasu odczuwałem regres intelektualny. Teraz jakby mi się coś odetkało w głowie. Może to odtrucie organizmu? – zastanawia się.

Mama początkowo wpadła w panikę pt. „Co ugotować, jak przyjedziesz?!”. – Ale zaczęła podglądać, jak ja gotuję, wkręciła się. Robimy genialne pierogi – zachwala Jarek. – Trudniej było z audytorium dużej rodziny. To kraina mięsem kapiąca, więc na święta zabieram ze sobą pudełka z jedzeniem. Gdy przechodzisz na wegetarianizm, wszyscy cię straszą, że zaczniesz chorować. Paradoksalnie, jest odwrotnie!

Przyznaje, że na początku trzeba trochę się nagimnastykować, ale to mit, że kuchnia wegetariańska jest pracochłonna. – Większość potraw robię w pół godziny i to nie są żadne zapchajdziury. Zresztą jedząc warzywa, szybko się sycisz i nagle odkrywasz, że jesz pięć razy dziennie, czyli idealnie. Żeby to zachować, w trasę po naszej krainie turlanego hot-doga też jadę z pudełkiem – kwituje.

Gotować uwielbia. – Fascynuję się smakami, w kuchni wpadam w szał bitewny – śmieje się. – Testuję kucharzy, czytam blogi, modyfikuję. Nie jem słodyczy i dużo mniej solę. Prawie całkowicie odstawiłem produkty mączne i nabiał. Odkryłem płatki drożdżowe. Petarda! Smakują jak parmezan. Robię też przetwory, bomby warzywne pieczone w folii. I moi sąsiedzi są wegetarianami. Prowadzimy otwarte domy, przychodzi np. Żaneta i mówi, że jest zupa. Moim marzeniem jest własny bar wegetariański.

madein_nr018_poziom_094

Moja konstytucja

Monika Wojczulanis, arteterapeutka, nauczycielka jogi

 

– W każdą Wigilię mam rocznicę – zaczyna opowiadać Monika Wojczulanis. – To wtedy podjęłam decyzję, że zostanę wegetarianką. Kiełkowało to we mnie jakiś czas, należałam do subkultury punkrockowej i rozmawialiśmy ze znajomymi o procederze skazywania zwierząt na cierpienie – wspomina.

Miała 15 lat. Mama oponowała i próbowała klasycznego argumentu: „Sama będziesz sobie gotować!”. – Powiedziałam „ok”, choć dotąd nie lubię kucharzyć. Ale młodsze rodzeństwo wkrótce poszło w moje ślady, a mama bardzo kocha swoje dzieci – uśmiecha się – więc szybko nauczyła się fantastycznej kuchni wegetariańskiej. Robi najlepszy wegebigos, pierogi, placki z kasz – rozmarza się Monika.

Po 24 latach wegetarianizmu ma idealne wyniki zdrowia. Nie choruje, nigdy nie miała anemii, braków żelaza podczas ciąży. – Lekarz dziwił się „Niemożliwe!”. A ja po prostu słucham swojego ciała. Nie potrzebuję mięsa, czuję się lekka. Działam zgodnie z prawem Ahimsy, niekrzywdzenia drugiej istoty, liznęłam trochę Ajurwedy i określono moją konstytucję (prakriti), czyli uwarunkowania fizyczne i psychiczne.

Gdy przestała jeść mięso, przyszła joga. Dziś jest arteterapeutką – leczy sztuką – oraz nauczycielką jogi. W związku z tym nie pije kawy ani czarnej herbaty, alkohol rzadko, bo jako joginka musi się wyciszyć. Wiele osób z jej grupy ćwiczeniowej przestało jeść mięso, ponieważ dieta ma ogromne znaczenie dla medytacji.

Nie przekonuje jednak na siłę. – Miałam czas weganizmu, ale nie robię problemu, gdy ktoś np. grilluje. Tata Igi je mięso, ona sama ma możliwość wyboru – mówi o kilkuletniej córce, która kręci się przy nas wraz z psem Ofu (to po nigeryjsku pierwszy, z miotu). – Ofu oczywiście je mięso, jest normalnym labradorem łakomczuchem.

Monika nie pije też mleka, bo nabiał jest dla niej niewskazany. – I jajek nie jem, to przecież kurza menstruacja. Natura powinna to sama regulować – podkreśla. Dlatego nie nosi futer, skórzanych butów i ubrań, wybiera kosmetyki nietestowane na zwierzętach.

Jedynie serów nie umie odstawić, za bardzo je lubi. Uwielbia hummus, hoduje kiełki, piecze chleb, np. z samych ziaren. Pije ziołowe herbaty, pokrzywa to podstawa. Jak mówi, nie jest straszną paszteciarą, ale sojowy czasem zje. Lato to jej czas: są świeże warzywa i owoce. Truskawki, owsianka na wodzie z pestkami dyni czy słonecznika i śniadanie gotowe. Ale najpierw jeszcze młody jęczmień, na czczo, by oczyścić jelita, zebrać złogi. Albo woda z miodem, imbirem i cytryną. Na lunch sałatka grecka, na obiad proste, szybkie potrawy, bo ma dużo obowiązków. – Makaron z sosem serowym, pieczarkami i szpinakiem, pieczone cukinie, zupa krem czy kotlety z samej kaszy gryczanej i pietruszki, pyszne! – zachwala. Kolacje je rzadko, bo dwie-trzy godziny przed jogą nie powinno się jeść. – Wypijam moją pokrzywę i tyle.

madein_nr018_poziom_093

Widzieliście przeziębionego dzika?

Andrzej Wasilak, instruktor tai-chi, prowadzi wielobranżową działalność gospodarczą

Mówi, że nie je, nie myje się i nie nosi butów. On się odżywia, czyści i chodzi boso. Przysiadamy na ławce w Parku Jakubowskim i Andrzej Wasilak (naprawdę boso) pędzi z opowieścią. Jak na kogoś, kto nie je, ma bardzo dużo energii. – Bo odżywianie to jedzenie zgodnie ze swoją naturą i potrzebą. Nie oczami, bo coś ładnie wygląda, czyli jest sztuczne i bezwartościowe – uściśla.

Jest witarianinem – nie je pokarmów poddanych obróbce termicznej. A właściwie nie spożywa: – Od słowa ży-we! – sylabizuje. – A nie usmażone. Jesteśmy roślinożercami, bo mielimy, przeżuwamy jedzenie. Nie mamy ryja, pazurów, dostępne jest nam tylko to, co wyrosło ponad ziemię. Mięso jest tkanką łączną, więc nie jesteśmy w stanie jej strawić bez przetworzenia. Nawet Indianie nie polowali codziennie, a my tylko schabowe i schabowe! – obrazuje.

Najważniejsze jest picie wody. – Tylko nie z kolorowej, plastikowej butelki, bo to pusta woda. Wodę żywą, jak z gór, można wyprodukować generatorem – precyzuje. – Poza tym nie ma zwierząt, które wyciskałyby sobie soki. A widzieliście kiedyś przeziębionego dzika albo kaczkę w butach? – formułuje swoją filozofię życiową, wskazując na drepczącego przy stawie ptaka.

Je głównie sezonowe owoce i warzywa. Niemyte, bo z pola Stowarzyszenia Warmińskich Chłopów Bosych. Tu coś skubnie, tam coś wyrwie. Zgodnie z tym, co podpowiada mu organizm. – Zioła to podstawa, zwłaszcza mniszek lekarski. I kwiaty. Nagietek (słodziutki!) są czystym antybiotykiem, można je dodawać do każdego posiłku – radzi. – Trzeba jeść kapustę, szpinak, jarmuż, musztardowiec, bazylię… – wylicza. – Po prostu zielone. Bez siarki nie da się trawić.

Truskawki je z szypułkami, jabłka, czereśnie czy awokado – w całości, bo pestki mają najwięcej właściwości antyrakowych. – Pestkę od awokado można zetrzeć, dodać do sałatki albo ususzoną do herbaty – tłumaczy. Zimą ma orzechy, przetwory, surowe dynie. – Rokitnik jem prosto z zamrażarki, bo się nie mrozi. Jest pyszny, kwaśny, zawiera niebotyczną ilość witaminy C! – podkreśla.

Ziemniaki nazywa antyjedzeniem, zupę najgorszym pożywieniem człowieka, bo strawionych musi być wiele składników przy zaangażowaniu różnych enzymów. Podobnie jest z surówką: – Powinniśmy ją zjeść przed posiłkiem, inaczej w 40 stopniach czeka na mięsie w kolejce do strawienia – sugestywnie opisuje.

Zdaje sobie sprawę, że jest oryginałem. – To zaczęło się kilkanaście lat temu, miałem alergię, łuszczycę, początki cukrzycy i problemy z jelitami. Dowiedziałem się, że dużą rolę w doborze diety pełni grupa krwi. Gdy zacząłem się do tego stosować, wszystko odeszło – przekonuje. Pytam o rodzinę. Odpowiada, że część jego zasad przyswajają. Czasem podstępem, gdy np. do pudełka po markowych lodach włoży domowe, z kaszy jaglanej. I wyczekuje reakcji.

madein_nr018_poziom_096

Tekst: Katarzyna Sosnowska-Rama

Obraz: Arek Stankiewicz