Jak Jacek Gosk – przedsiębiorca z Mazur buduje biznes i tożsamość regionu

Zamiast kariery w korporacji – rodzinne gospodarstwo i mazurska ziemia. Jacek Gosk wrócił na wieś z przekonaniem, że przedsiębiorczość nie wyklucza misji. Dziś ten przedsiębiorca z Mazur nie tylko prowadzi nowoczesną hodowlę, ale też wspiera lokalne inicjatywy, ratuje dziedzictwo kulturowe Mazur i udowadnia, że zyski mogą iść w parze z wartościami.  Historia tego przedsiębiorcy z Mazur odsłania pogłębioną ścieżkę, którą można przemierzać meandry biznesowe, nie zatracając przy tym troskliwego spojrzenia na swoją małą ojczyznę. 

MADE IN: To ciekawy przypadek: poznaliśmy się pięć lat temu, kiedy przyjechałeś z rodzinnego Giżycka do naszej redakcji i przywiozłeś mi książkę na temat historii Sztynortu. I żeby była jasność – nie własnego autorstwa. A dzisiaj tak się ułożyło, że na wywiad spotykamy się w Sztynorcie właśnie. To dla ciebie szczególne miejsce?

Jacek Gosk: Zdecydowanie tak. Jako młody żeglarz często tu przypływałem, odwiedzałem słynną Zęzę, gdzie odbywały się wręcz pojedynki na szanty. A na końcu wsi był kultowy sklep „U Marii”. Pani Maria była człowiekiem-orkiestrą, z sercem na dłoni, więc kiedy wstawało się rano w Sztynorcie, pierwsze kroki kierowało się do jej sklepu. To były beztroskie czasy.
Widok z mostu sztynorckiego był zaliczany do pierwszej dziesiątki najpiękniejszych miejsc w Polsce według przewodnika Pascal, dlatego obowiązkowo pojawiałem się tu z przyjaciółmi każdego sezonu na żaglach. Moje zawodowe losy już tak się potem potoczyły, że w 2006 roku, tuż obok, bo w Sztynorcie Małym, kupiłem gospodarstwo rolno-hodowlane, a po trzech kolejnych latach stary folwark, który niegdyś należał do majątku Sztynortu Dużego, czyli rodu Lehndorffów. Posiadali oni 16 takich majątków, w których produkowano cegły, hodowano zwierzęta i uprawiano pola. Wszystkie razem pracowały na rzecz pałacu i jego mieszkańców.

Mazurskie gospodarstwa i indyki zamiast korporacji

Zapuściłeś więc tu korzenie zawodowe.
W Sztynorcie Małym działa gospodarstwo, które prowadzę ze swoim wspólnikiem Krzysztofem Magudą i jego żoną, jest to spółka Indyk-Rol. W niedalekim sąsiedztwie są kolejne moje gospodarstwa: Dąbrówka Mała, Pozezdrze, Radziszewo i Koźlak. Łatwo się domyśleć, że zajmują się one hodowlą indyków. Pamiętam jak kiedyś wiózł mnie w Warszawie taksówkarz, wypytywał skąd jestem i co robię. I odrzekł: „byłem kiedyś w Stanach i tam też hoduje się indyki; to masz taki typowy amerykański biznes”.
Fakt, Stany indykiem stoją, ale i na Mazurach był kiedyś niezły potencjał w tej branży. Mieliśmy tu nawet czysto polską rasę opracowaną przez polskich naukowców ART z Olsztyna. Nazywała się Wama, hodowano ją w Gryźlinach oraz Rybakach. W tamtym czasie rasa była bardzo ceniona. Uśmiercono ją, i to dosłownie, w 1997 roku.

Nie chciałeś o nią powalczyć?
Jacek Gosk: Dzisiaj pewnie bym podjął próbę. Wtedy nie byłem jeszcze na tym etapie rozwoju w mojej branży, bo tak naprawdę to ja na te Mazury, i do tej branży, wróciłem przypadkiem.
W rodzinnym biznesie, który założył i rozwinął mój ojciec Mieczysław, to brat był szykowany na następcę. Skończył nawet specjalistyczną szkołę hodowlaną w Karolewie. Ja z kolei poszedłem na studia do Warszawy, zacząłem prawo, a po roku uznałem, że chłopak po technikum elektrycznym źle wybrał i przeniosłem się na ekonomię, którą skończyłem z wyróżnieniem rektora w Wyższej Szkole Zarządzania w Warszawie.
Wkręciłem się w klimat nauki, prowadziłem zajęcia, zrobiłem jeszcze studia MBA, zacząłem doktorat, ale już na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim.
Przełomem był mój trzeci rok studiów, kiedy brat postanowił wyjechać na stałe za granicę. Żeby tego było mało, ojciec w międzyczasie dokupił kolejne gospodarstwo. Akurat w tym czasie dostałem dobrą ofertę pracy w Warszawie w Telekomunikacji Polskiej. W weekend poprzedzający mój wyjazd do stolicy, tata zasugerował, bym zmienił decyzję i został prowadzić nasze rodzinne gospodarstwa. Pamiętam, rzekł: „zostań, chociaż na pół roku. Jeśli nie wyjdzie, wrócisz do Warszawy”.

Który to był rok?
Jesień 1999.

Jaką pozycję w branży miał wtedy twój ojciec?
Jacek Gosk: Był właścicielem dwóch gospodarstw hodowlanych i trzecie było w trakcie zakupu.
Ojciec przybył na Mazury z rodzinnych stron na Mazowszu, z Ziemi Nurskiej, okolice Zambrowa. Z kolei jego ojciec, czyli mój dziadek, ostrzegał go z niepokojem: „gdzie ty idziesz?! To nie są nasze ziemie”. Tak mówiło się wtedy o Mazurach. Tata dość wcześnie opuścił dom i trafił najpierw do Ornety, a następnie do Rucianego jako uczeń w zakładzie mięsnym. Tam poznał się dobrze z kierownikiem, z którym zbudował przyjacielskie relacje. Niestety, on niedługo wyjechał za pracą do Stanów Zjednoczonych. Potem ojciec zatrudnił się w PZU jako likwidator szkód, mieszkał już w Piszu, w którym się urodziłem. Mama prowadziła tam zakład fryzjerski. Branżę drobiarską tata poznał przez klientów, których obsługiwał. Widział, że to był niezły interes. Potem sprawy tak się ułożyły, że dawny kierownik z zakładów mięsnych wrócił po latach ze Stanów i – widząc jak ojciec rozpracował temat hodowli – zaproponował mu spółkę: „Mietek, twój pomysł, moja kasa na rozwój”.
Wybudowali pierwszy obiekt pod hodowlę, we wsi Antonowo pod Giżyckiem. Nie przypadkowo właśnie tam, bo wieś wówczas stawała się potęgą w branży – wyobraźmy sobie, że hodowano w niej więcej drobiu, niż cała reszta ówczesnego województwa suwalskiego. Niestety, to wiązało się z naszą wyprowadzką z Pisza. Był rok 1976, ja miałem ledwie cztery lata. Zamieszkaliśmy w niewielkiej części domu z nowym wspólnikiem ojca. Warunki mieliśmy mocno spartańskie. Mama często żaliła się, że pranie musiała robić w rzece. Ale ojciec wszystko postawił wtedy na jedną kartę, bo w gospodarstwie hodowlanym widział nadzieję na rozwój. Opowiadał mi, że kiedy odwiedzili go koledzy z PZU, a akurat był początek budowy, stanęli w błocie w tych garniturach i pantoflach na posesji i dopytali z politowaniem w głosie: „Mietek, to jest to?!”.
Machnęli ręką i pojechali. Zresztą dziadek też dogryzał ojcu: „pomyliłeś się, pogubiłeś”.
Po trzech latach tata zaprosił tych samych kolegów i wtedy doznali szoku. Stworzył coś z niczego.
Działalność rozpoczął w 1978 roku, a za komuny branża tak dobrze stała, że kiedy sprzedało się cały wsad z kurnika, można było jechać następnego dnia na giełdę po porządnego Mercedesa i jeszcze dobrze żyć.
Dzisiaj rynek wygląda diametralnie inaczej. Mamy nie jeden, a 40 obiektów w sześciu gospodarstwach, profesjonalną hodowlę wysokiej jakości, rocznie dostarczamy na rynek około 280 tys. sztuk indyków, a o wynik finansowy trzeba niejednokrotnie walczyć z kosztami i kalkulatorem w ręku.

Jacek Gosk od MBA do folwarku. Droga pełna zakrętów

Żałowałeś, ze wróciłeś na Mazury do gospodarstw?
Jacek Gosk: Na początku tak. Miałem otwarty przewód doktorski. Byłem jednocześnie wykładowcą w Stowarzyszeniu Księgowych Polskich i prowadziłem zajęcia z marketingu. Miałem propozycje pracy z innych uniwersytetów, by rozwijać karierę naukową, co – nie ukrywam – też mi chodziło po głowie.
Pamiętam, jeszcze jak kończyłem studia ekonomiczne, podszedł do mnie rektor i powiedział: „pamiętaj, że jak coś robić prywatnie, to tylko na dużą skalę, bo jak na małą, to lepiej iść do pracy na etat”.
To był czas rozwoju korporacji, koledzy podostawali auta służbowe, telefony, motywujące pensje, chodzili w garniturach, a co weekend jechali na fajne wypady. A u mnie na tapecie decyzja życia, do której przekonał mnie tata. Argumentował: „chyba nie chcesz czapkować u kogoś całe życie?”. I podkręcał jeszcze słowami, że prowadzenie swojego biznesu to jak prowadzenie okrętu, którego możesz być kapitanem.

Ale na morzu są i góry lodowe, i huragany.
Tak, ale nie o wszystkim mi wtedy powiedział.
Dzisiejszy rynek to gry negocjacyjne, koniunktury-dekoniunktury i spekulacje, na które nie zawsze mamy wpływ. Ale już aktywność zawodowa zależy przede wszystkim od nas. Mnie nakręcają np. znajomości czy spotkania z szefami firm, którzy są starsi ode mnie, a z wielkim zapałem rozwijają biznesy. Nauczyłem się na pewnym etapie życia, że zatrzymanie się w uporządkowanym świecie własnej firmy nie jest dobre, bo to tak naprawdę cofanie się. Przecież zawsze będą ci, którzy idą do przodu, więc patrząc z punktu widzenia fizyki, zostawią nas w tyle. Zatem nie wmawiajmy sobie: zostanę na tym, co mam, bo chcę mieć constans.

Sam uczyłeś się prawideł biznesu?
Jacek Gosk: To ciekawe, że przewód doktorski otworzyłem w temacie, który wkrótce – nie zdając sobie jeszcze sprawy – przydał się w praktyce. Dotyczył m.in. reinżynierii procesów biznesowych, czyli gruntownego przeprojektowania firmy, by poprawić jej efektywność i jakość.
Studia dały mi dobry grunt do pracy. Wchodząc w to drobiarstwo, stworzyłem sobie strukturę misji, cele krótko – i długofalowe, jaką chcę zrobić strategię dochodzenia i jaką taktykę zastosować. To mi pomogło przejść wiele perturbacji: pożary obiektów, straty w wyniku zaduszenia indyków, dołki finansowe, braki paszy na rynku… Z perspektywy czasu wiem, że z każdego kryzysu wychodziłem mocniejszy. Przede wszystkim te srogie lekcje uczyły mnie oszczędności. A przy okazji pojawiała się też kreatywność, która dawała korzyść dla biznesu.

Jaki wypracowałeś swój kodeks biznesowy?
Jacek Gosk: Ten model podlega zmianom, a wynika to z doświadczenia zbieranego od partnerów biznesowych i otoczenia. Gubisz wrażliwość w pewnych obszarach, by w innych ją zbudować. Kiedyś wydawało mi się, że jestem w firmie niezastąpiony, a największą słabością jest właśnie lider, który nie ma personalnego zaplecza. Wsłuchuję się więc w głos ludzi, z którymi współpracuję. Posiadłem też zdolność oddzielania ziaren od plew. Dosyć szybko potrafię rozstać się z tzw. ślizgaczami i ludźmi bez zaangażowania.

Jak postrzegasz falę migracji młodych ludzi ze wsi, obserwowaną od lat?
Młodzież wybrała już miasto. Przez 20 lat w zasadzie zniknęła ze wsi. W ich oczach praca na niej jest ciężka, a warunki nieatrakcyjne. Poza tym mazurskie wsie konkurują z wojskiem, jeśli chodzi o potencjalną pracę. Ono stwarza inne warunki, daje stabilizację, określone korzystne ramy czasowe. Na tym polu wieś przegrywa.
Ona jest atrakcyjna jako sypialnia, zwłaszcza latem, gdzie ma być kwietna łąka, sielsko i czarodziejsko. Gdzie można wypoczywać i najlepiej gdyby nie jeździły tam traktory oraz nie ryczały krowy z obór, a co dopiero zalatywało z niej z każdym podmuchem wiatru. Już niejeden minister rolnictwa podkreślał, że aby na polskiej wsi dobrze się działo, musi ona dawać zapach produkcji. To rodzi nieco konfliktowe spojrzenie. Napływowi mieszkańcy stanowią tu dzisiaj większość, to oni mogą mieć wpływ na kształt przyszłej wsi: co komu można, a czego nie wolno. Tylko abyśmy nie doczekali czasów, że zwierzęta będą oglądane na obrazkach, a nie na polu.

Fermy na wsiach też nie są mile widziane.
Z fermami jest podobnie jak z uchodźcami – jeśli zapytasz czy uchodźcy trzeba pomóc, to większość odpowie, że tak. Ale kiedy zapytasz czy zgodziłbyś się, by obóz uchodźców był 150 m od twojego domu, to już mało kto się zgodzi. Jeśli zapytasz w Europie czy potrzebujemy dobrego jakościowo mięsa, to odpowiedź będzie akceptująca. Ale czy chcemy, by produkowano je obok? Nie! To naturalna obrona, którą ja rozumiem. Dlatego rozwijając nasze biznesy, zawsze kupowaliśmy już istniejące, z dala od domów, by nie serwować mieszkańcom nowego, niechcianego interesu w miejscu, w którym oni ułożyli sobie już życie. Te nasze gospodarstwa hodowlane funkcjonowały tam od dziesięcioleci, nie ingerując w czyjś komfort.
Powszechnie jesteśmy postrzegani jako uciążliwa branża, ale z drugiej strony nie znam drugiej takiej, która byłaby obwarowana tak srogimi przepisami oraz narzucanymi normami, by trzymać się ustalonych zasad i być fair wobec środowiska oraz ludzi. Do tego wnosimy na rzecz środowiska niemałe opłaty.
A dzisiaj to właśnie polskie drobiarstwo jest najbardziej cenione w Europie.

Społeczna odpowiedzialność na co dzień

Czego nauczyła cię wieś?
Wiele lat temu jej mieszkańcy nauczyli mnie bardzo cennej rzeczy – społecznej odpowiedzialności biznesu. Co ja im mogę dać w ramach równowagi. Stąd od lat wychodzę z przeróżnymi inicjatywami wsparciami dla wydawnictw o tematyce regionalnej, lokalnych OSP, stowarzyszeń, klubów sportowych, emerytów grających w boccia, muzeum, izby historycznej, lokalnych imprez, parafii oraz pomocy potrzebującym. Sołectwa również potrzebują wsparcia, choćby na akcje sprzątanie świata czy cenne aktywizacje społeczne.
Działam w ten sposób we wszystkich naszych lokalizacjach. Mam po prostu z góry przewidziany i ustalony w skali roku budżet. Staram się go trzymać, bo potrzeb jest tak dużo, że łatwo można byłoby, kolokwialnie mówiąc, popłynąć.

Przepuszczasz przez swój filtr inicjatywy, które wspierasz?
Jacek Gosk: Raczej jest to efekt współpracy z lokalnymi społecznościami, choć osobiście mam słabość do wszelkich działań związanych z tradycją i historią regionu, np. wskrzeszenie legend Warmii i Mazur, które zrobiliśmy wspólnie ze Stowarzyszeniem Barka z Górowa Iławeckiego i waszym magazynem. Wystawa gościła już w wielu miejscach, a ostatnia, w Pozezdrzu, zrobiła wręcz furorę. Społeczności z głębokiej prowincji, gdzie nie ma możliwości korzystania z kultury na co dzień, pokazują, że jest na to duże zapotrzebowanie. Bardzo to nakręca do dalszych działań. Na spotkaniu jedna z sołtysek zagrała na mandolinie i zaśpiewała piosenkę o Kutach, inna odczytała własną legendę, dyrektorka GOK-u zaśpiewała piosenkę o bajkach. Ten teren jest okraszony jakąś magią. Ludzie nastawiają się na integrację. Jest swojsko, bez napinania i pompatycznych przemówień. Stwierdzili, że to inicjatywa, która do nich trafia.

Fundacja Sztynortia Jacka Goska i dziedzictwo Mazur

Pokłosiem takich misji jest powołana przez was fundacja Sztynortia, którą prowadzisz z siostrą Agnieszką?
Jacek Gosk: Ukierunkowana jest ona na cele społeczne, bez działalności gospodarczej. Główną misją jest rozpowszechnianie dziedzictwa kulturowego Mazur. Na ten rok mamy zaplanowane zgromadzenie pełnej dokumentacji do wybudowania kuźni z Rudziszek po znanym już chyba kowalu Stanisławie Korzeniewskim, który zasłynął m.in. podkuwaniem koni marszałka Józefa Piłsudskiego. Mam zamiar odbudować tę jego słynną kuźnię, tak jak stała na planie ośmiokąta, i stworzyć w niej izbę pamięci. Zgromadziłem już sporo artefaktów po kowalu, ale cały czas szukam jego słynnego zegarka, który w podziękowaniu za pracę otrzymał z dedykacją od marszałka. Wydaje mi się, że jestem na jego tropie coraz bliżej.
Oczywiście chcę stworzyć tam też i działającą kuźnię, by pokazywać młodym ludziom stare rzemiosło.

Dlaczego to dziedzictwo kulturowe jest tak istotne w twoim światopoglądzie?
Zawsze było. Już od czasów dziadków był u nas w domu taki patriotyczny pazur. A dziadek od strony taty pochodził ze wsi Goski-Pełki…

… i stąd wywodzi się wasze nazwisko?
Jacek Gosk: Tak, to dawne Mazowsze, dzisiaj zlokalizowane na Podlasiu. Dziadek miał trzech braci, wszyscy walczyli w kampanii wrześniowej, w tej nieszczęsnej, bratobójczej bitwie pod Długoborzem, a później pod Łętownicą i Andrzejewem. Z kolei dziadek od strony mamy był już we Francji w szeregach generała Hallera, uczestniczył w Bitwie Warszawskiej i tam dane mu było wykazać się patriotyzmem.
Ja zafascynowałem się czasami minionymi dopiero po studiach. Tropiłem pozostałości, stare majątki, historie rodów oraz przyczyny, które doprowadzały do ich upadków, no i jak ta mieszanka kulturowa na Mazurach kształtowała naszą regionalną tożsamość. Zaczytywałem się w interesujących książkach o osobach, które tu napłynęły i patrzę na nie do dziś z szacunkiem, bo wiele wniosły w nasz region. Tych ludzi dawno już nie ma, a my o nich zapominamy. Więc takie persony jak wspomniany kowal Korzeniewski, chcę przywracać do naszej świadomości.

Jacek Gosk: Zbieracz historii, strażnik pamięci

Stąd też u ciebie to zbieractwo i poszukiwania?
Zbieracze od zawsze ratowali historię przed zniszczeniem, zaginięciem, utratą. Jest zapotrzebowanie, by to pielęgnować. Najlepszym przykładem jest Izba Historyczna Stowarzyszenia Historyczno-Eksploracyjnego Ziemi Węgorzewskiej Wendrusz. Zbierają wszystko co dotyczy dawnego Angerburga i okolic, oni odtwarzają historię tego miasta: co się działo, jaka była ceramika, jak wyglądało życie w mieście, jakie sporty uprawiano, oczywiście z dużym ukierunkowaniem na militaria.

A co Ty zbierasz?
Wyszukuję historyczne rzeczy z mojego otoczenia: z Lötzen, czyli z Giżycka, z Angerburga, czyli Węgorzewa, Possesern – Pozezdrza, Buddern – Budr, no i rzecz jasna Sztynortu.

Masz swoje skarby?
Udało mi się kiedyś odkupić ordery bractwa kurkowego z Gołdapi – 12 sztuk, srebrne, z grawerami. Mam okolicznościową popielnicę na cygara – góra srebrna, dół ceramiczny z manufaktury z Kadyn. I wygrawerowany napis: „Z okazji jubileuszu dla komendanta twierdzy Boyen, Lötzen, 31 grudzień 1932”.
Sporo uzbierałem porcelany ze starego Giżycka czy pucharów i emblematów słynnego niemieckiego klubu ADAC z rajdów samochodowych, które organizował na tych terenach.

Nie żałujesz, że nie poszedłeś na historię?
A wiesz, że nie jesteś pierwszą osobą, która o to pyta? Że nie powinienem zostać hodowcą indyków, a nauczycielem historii. Ona jest moim hobby i odskocznią, zwyczajnie pasjonuje mnie. Ale wiem, że moja dzisiejsza zawodowa pozycja sprawia, że mogę angażować się w pomoc dla innych stowarzyszeń i właśnie wspierać tę historię.
Poza tym ojciec powiedział mi kiedyś, że jest ze mnie dumny i cieszy się, że ma takiego następcę w biznesie.

Za co jesteś mu wdzięczny?
Jacek Gosk: Dał mi pewne kamienie milowe, które są dla mnie wyznacznikiem: „rozwijaj się, ale żebyś nigdy nie przeinwestował. No i pamiętaj, że zobowiązania wobec innych to podstawa”. W biznesie zasada jest prosta, przecież działa w dwie strony: kiedy jesteś fair, stajesz się przewidywalny, to zyskujesz oparcie wśród kontrahentów. Zacieśniają się obszary współpracy.
Wypracował też we mnie, w zasadzie już od 15. roku życia, kult pracy. Zamiataliśmy z bratem kurniki razem z pracownikami. Niejednokrotnie się buntowałem, że jako syn właściciela taką robotę wykonuję. Ale pamiętam, że właśnie ci pracownicy chwalili za to ojca, że bardzo dobrze postępuje, bo poznam robotę od podstaw.
Kiedy prowadziłem już rodzinny biznes, z tatą zaczynałem i kończyłem rozmową każdy dzień. Nigdy przed niczym mnie nie powstrzymywał ani niczego nie negował. Jego odejście było dla mnie bardzo traumatycznym przeżyciem.

Od kiedy go nie ma?
Od 2016 roku.

Myślisz, że częściej mówi się o tobie jako o przedsiębiorcy czy regionaliście?
Mam jeszcze wiele pomysłów biznesowych i społecznych. Chciałbym pozostawić coś po sobie i nie mówię tu o budynkach czy majątku, ale o czymś, co pomoże budować więzi między ludźmi, co oparte jest na naszej kulturze, tożsamości, historii. Relacje między ludźmi są bardzo ważne, o ile nie najważniejsze. Na naszych oczach ucieka nam głębia tej relacji. Mamy się na wyciągnięcie ręki, a jednak odgradzamy się. Nic tak nie zbliża ludzi jak rozmowa i pomaganie im. Dlatego tak bardzo jestem zbudowany wspomnianym spotkaniem w Pozezdrzu, gdzie w bardzo naturalny sposób ludzie poczuli chęć bycia razem w wydarzeniach, które są dla nich organizowane.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński, obraz: Michał Bartoszewicz

Zrealizowano przy współpracy z Samorządem Województwa Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.  

#genWarmiiiMazur