Biznesu uczyła się na własnych próbach i błędach, a dzisiaj jej firma znajduje się w gronie najbardziej luksusowych marek świata. Dr Irena Eris, współwłaścicielka holistycznego imperium urody, mogłaby już odcinać kupony, a mimo to codziennie wstaje o piątej rano i szykuje się do pracy. O tym dlaczego nie ma telefonu komórkowego i powodach dla których nie warto gonić za wieczną młodością, rozmawiamy w jej hotelu na Wzgórzach Dylewskich, który w grudniu obchodził 15-lecie.

MADE IN: Chętnie zajrzałabym do pani kosmetyczki podróżnej.

Dr Irena Eris: Rozczarowałaby się pani myśląc, że jest pełna kosmetyków od najdroższych firm. Mam w niej zaledwie trzy kremy mojej marki: na dzień, na noc i pod oczy. Jestem ostatnią osobą, która testuje je przed wprowadzeniem na rynek, więc te zestawy zmieniają się. Oceniam nie tylko ich skuteczność, ale też przyjemność w użyciu.

Zanim zrobiła pani swój pierwszy krem, używała pani klasyka Nivea?

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Używałam raczej maści „własnoróbek”. Miałam w młodości ogromny problem z trądzikiem, co spędzało mi sen z powiek. Szukałam jakiegoś antidotum, a potem, będąc studentką farmacji, sama je sobie robiłam. Pamiętam jak poszłam po poradę do kosmetyczki i usłyszałam: „dziecko, co ty masz na twarzy?!”, co oczywiście zdołowało mnie jeszcze bardziej. Potem uczulałam swoje pracownice w Kosmetycznych Instytutach, aby nigdy nie zwracały się do klientek w ten sposób. Trądzik jest wystarczającą traumą dla młodych ludzi.

Problemy z cerą były impulsem do założenia firmy?

Pierwszym zamówieniem, jakie dostałam na studiach, jeszcze zanim założyliśmy firmę, był krem na spierzchnięte ręce kolegi, który uprawiał windsurfing. Zrobiłam mu maść na eucerynie, dodałam sporo witaminy A – więcej niż pozwalały ówczesne, jeszcze przedwojenne przepisy Państwowego Zakładu Higieny. Po kilku tygodniach usłyszałam od niego: „jesteś genialna!”. Dodało mi to skrzydeł. W tamtym czasie w mojej rodzinie nieoczekiwanie pojawiły się pieniądze ze spadku, za które można było kupić sześć Fiatów 126p. Za zgodą mamy postanowiliśmy je z mężem (Henrykiem Orfingerem – red.) pożyczyć i zainwestować we własny biznes związany z moją pasją i wyuczoną wiedzą. Nie była to łatwa decyzja, obarczona lękami o przyszłość, a ja wbrew pozorom nie jestem silna psychicznie. Pożyczkę udało się z dumą po dwóch latach spłacić.

Co miała pani do stracenia?

Miałam 31 lat, małe dziecko, stały etat w warszawskiej Polfie. Ale struktury w niej były skostniałe, możliwość awansu ograniczona. Moje młodzieńcze marzenia o pracy badawczej, naukowych odkryciach trudno było tam realizować. Sektor prywatny był natomiast dla mnie wtedy, w latach 80., nieznanym obszarem. Ostatecznie zwyciężyła odwaga i marzenia o własnym laboratorium. Wcale nie myślałam o wielkim biznesie, tylko zacisznym zapleczu do pracy, w którym nikt by mi nie przeszkadzał. Pomyślałam, że jak się nie uda, to z doktoratem i znajomością języków znajdę sobie jakąś inną pracę, wrócę na etat.

Było skąd czerpać biznesowe wzory?

A gdzie tam! Przedsiębiorców w latach 80. nazywano pejoratywnie prywaciarzami, badylarzami, nikt im nie ułatwiał życia, byli ledwo tolerowani przez władze. A kobieta w biznesie? Dziw natury! Trzeba było czekać do 89. roku, aby ten stereotyp się zmienił i dostrzeżono, że prywatny biznes jest kołem zamachowym gospodarki. Nie było literatury, poradników jak zrobić biznesplan, więc wszystkiego uczyliśmy się od zera, na podstawie prób i błędów.

Gdyby miała pani wówczas ich świadomość…

Pewnie nie odważyłabym się na ten krok. Dlatego czasem dobrze nie wiedzieć, na co się człowiek porywa. Ale dzięki temu zdobywaliśmy wiedzę, która pomogła nam zbudować biznes od podstaw z pomocą intuicji, niesztampowego myślenia. Działaliśmy jak w gospodarstwie domowym. Nasz plan, kosztorys tworzyliśmy na kartce papieru – co nam potrzebne, ile mamy pieniędzy, z czego musimy zrezygnować, a co jest priorytetem.

I co było priorytetem?

Uważałam, że najważniejsze to mieć dobry produkt pożądany przez kobiety. Okazało się, że nie do końca. Trzeba było mieć też opakowania i oczywiście rynek zbytu. Mimo że sklepy były puste, trudno było na początku przebić się do handlu. Mąż jeszcze przez prawie rok zabezpieczał nasz budżet swoim etatem w Ministerstwie Komunikacji i wspierał mnie zarówno biznesowo, jak i psychicznie. Potem włączył się całkowicie w działalność, zajął papierologią, załatwianiem surowców, jeździł „maluchem” w poszukiwaniu klientów. Taki samoistny, eksperymentalny podział naszych obowiązków w firmie przetrwał do dziś. Ja mogłam się poświęcić temu co lubię – tworzeniu produktów, badaniom. Liczby, kosztorysy, które były mi obce, pozostawiłam mężowi, który świetnie sobie z tym radził i pełnił stricte zarządczą ekonomicznie funkcję.

O waszych początkach krążą legendy, np. że mieszała pani kremy wiertarką.

To rzeczywiście legendy. W pierwszym mini-laboratorium w wynajmowanym lokalu pod Piasecznem miałam proste mieszadło i jedną osobę do pomocy. Pracowałam całymi dniami, a czasami i nocami, gdy zabrakło któregoś komponentu i dostawałam go późnym wieczorem. Na przykład gliceryny, której używa się w niewielkich ilościach, ale nie można bez niej wytworzyć produktu. Czasem jeździliśmy po aptekach i kupowaliśmy małe 20-mililitrowe buteleczki. Gdy udało nam się do wieczora uzbierać odpowiednią ilość, musiałam w nocy pracować, żeby rano krem był gotowy.

Kiedy przyszedł moment, że liczba zamówień przekroczyła możliwość produkcji?

Jeszcze przed przełomowym 1989 rokiem. Pod naszym zakładem ustawiała się kolejka odbiorców ze sklepów ajencyjnych. Sprawiedliwie wydzielałam im kremy, schodziło wszystko na pniu. A my podjęliśmy nietuzinkową jak na tamte czasy decyzję, że będziemy dodatkowo serwować firmowe, papierowe torebki do pakowania kremów w sklepach. Taka intuicyjna, sprzeczna przecież z ekonomią, inwestycja w wizerunek. Myśleliśmy wtedy o szeroko pojętej jakości – o wizerunku nikt, łącznie z nami, nie myślał wtedy. Dopiero w roku 1993, kiedy przeprowadziliśmy się do nowego, już własnego zakładu, na polskim rynku zaczęły funkcjonować mechanizmy marketingowo-reklamowe. Ale baza, tożsamość marki już istniała. Strategia z naszych zapisków z lat 80. jest aktualna do dzisiaj: dbać o jakość produktu, z nikim nie konkurować, robić swoje, być innowacyjnym.

Jak nie konkurować, skoro sklepowe półki uginają się od kosmetyków?

Aby produkt pielęgnacyjny dał efekt, trzeba czasu i systematyczności. Często po raz pierwszy sięgamy po niego z polecenia, ale musi obronić się jakością. Spotykam klientki, które mówią: moja babcia, mama używały pani kremów, teraz ja odkrywam je dla siebie. Taki marketing szeptany – chyba najskuteczniejszy, jest dzisiaj marzeniem wielu firm. W reklamach też nie obiecujemy gruszek na wierzbie, tylko rzetelnie informujemy o nowym produkcie, naszych odkryciach czy badaniach. Nie musimy i nie chcemy nikogo naśladować i podążać za trendami, bo sami je wyznaczamy.

Kosmetyki sprzedajecie w 60 krajach, tam klienci nie bazują na sentymentach.

Wszystko co jest np. „made in France”, nawet w wykonaniu firmy „no name”, sprzedaje się awansem w branży kosmetycznej. My eksportujemy m.in. do Azji, krajów arabskich, na Bliski Wschód. Metka „made in Poland” jest tam równoznaczna z Europą: raczej pomaga, niż przeszkadza. Dla odmiany, w Europie Zachodniej różnie z tym bywa. Jest po prostu trudniej. Tutaj wciąż panują stereotypy, że Polska to ten kraj zza „żelaznej kurtyny”. Są one obalane, ale bardzo powoli. A trzeba pamiętać, że na wizerunek marki oddziałuje postrzeganie całego kraju, z którego ona pochodzi.

Czym trzeba się wykazać, aby sprzedać polski produkt?

Duże znaczenie mają badania, które prowadzimy w naszym Centrum Naukowo-Badawczym. To nie jest jedynie, lepsze lub gorsze, zaplecze technologiczno-wdrożeniowe, jakie każda firma zajmująca się produkcją kosmetyków powinna posiadać. To coś więcej: nowoczesne laboratoria, naukowcy oraz innowacyjne badania, m.in. na hodowlach komórek skóry (in vitro) prowadzone na najwyższym poziomie. Mamy osiem własnych patentów, kilka kolejnych czeka na zatwierdzenie. Wyniki naszych badań publikujemy w prasie zagranicznej, głównie w czasopismach z tzw. listy filadelfijskiej. To najbardziej prestiżowe czasopisma naukowe na świecie, np. „Science”. Bywamy na branżowych kongresach, których uczestnikami są naukowcy z krajów rozwiniętych. Na początku często patrzono na nas sceptycznie. Natomiast obecnie dostrzega się w nas specjalistów, którzy nierzadko wpływają na rozwój światowej kosmetologii. Jesteśmy już rozpoznawalni, a nasze badania są często cytowane w specjalistycznej literaturze. Czujemy wielką satysfakcję, że w taki właśnie sposób mamy swój skromy wkład również w zmianę wizerunku Polski, a nasze wyroby są obecne na prawie wszystkich, trudnych rynkach Europy Zachodniej.

Polacy potrafią cieszyć się z osiągnięć innych, dopingować?

Polacy mają swoistego rodzaju kompleks polskości. Ciągle tęsknimy za Zachodem – bez wątpienia wynika to z naszej historii. Wydaje nam się, że „tam” jest lepiej. A tymczasem nie mamy naprawdę czego się wstydzić, mamy prężne firmy, wykwalifikowanych specjalistów, doskonałych naukowców. I taki obraz kraju powinniśmy promować za granicą. Jednak niezmiennie promuje się swojskość. To też jest ważne, ale popierajmy wiedzę i innowacyjność. Pokazujmy kraj nowoczesny, a nie skansen.

Które badania w waszym centrum okazały się przełomowe?

Czasem badania trwają po 10 lat, tworzenie produktu kolejnych kilka. Na pewno przełomowe było użycie w kosmetykach kwasu foliowego. Odkryliśmy, że rekonstruuje uszkodzenia DNA. Sami byliśmy pod wrażeniem własnych dokonań. Później jako pierwsi w Europie zastosowaliśmy witaminę K w kosmetykach. Wprowadziliśmy też produkty z telomerami równocześnie z Nagrodą Nobla przyznaną właśnie za telomerową teorię młodości. Naukowcy badali je w obszarze antynowotworowym, my prowadziliśmy niezależne badania nad telomerami w kontekście kosmetologii. Z racji ciekawości zawodowej testuję różne kremy, ale zawsze wracam do swoich, ponieważ jestem pewna ich jakości. Uważam, że często mają lepszy skład niż te z pierwszej półki.

Co pani sądzi o tym, że coraz więcej klientów sprawdza składy kupowanych produktów?

To bardzo dobrze. Powinniśmy wiedzieć co używamy, ale wiedza dotycząca składów nie jest taka prosta i często na rynku krąży wiele niesprawdzonych mitów na temat poszczególnych komponentów. Dajemy wiarę licznym teoriom spiskowym, a nikt nie pyta o zdanie autorytetów. W kosmetykach na przykład złą sławą cieszą się parabeny, konsumenci poddają się tej presji, więc produkty, które je zawierają, słabiej się sprzedają. Jako farmaceutka wiem, że to najstarszy i najlepiej przebadany, a więc bezpieczny konserwant. Z wiedzą ogólnospołeczną trudno jednak walczyć, głos tych, którzy znają się na rzeczy, jest mało słyszalny. Niektóre firmy piszą np. też na swoich produktach, że kosmetyki nie są testowane na zwierzętach, podważając tym samym wiarygodność konkurencji. To nieuczciwy chwyt marketingowy, bo już od dawna w Unii Europejskiej jest to zabronione i kosmetyków na zwierzętach się nie testuje.

A co z eliksirem młodości, który zatrzyma starzenie?

Cóż, wszyscy go poszukują, my też. Ostatnio czytałam, że właściciel bitcoina chce przeznaczyć 13 miliardów dolarów na zbadanie przyczyn starzenia i możliwości zahamowania tego procesu poprzez ingerencję w nasze geny. Wydaje się to utopią. Za wieczną młodością chyba nie warto zresztą gonić. Chodzi o to, aby życie było pełne i sprawiało satysfakcję. Ale to oczywiście nie oznacza, że nie ma sensu dbać o siebie.

Pani jest pogodzona ze swoim wiekiem? Widzę, że nie farbuje pani włosów.

Mam akceptację dla siebie i swojego wieku. Lansowanie ideału, który nie istnieje w naturze, osiągnęło w mediach i internecie absurdalny pułap. Na szczęście zaczynamy rozumieć, że piękno jest względne. Zwracamy się z powrotem nie tylko ku naturze, ale też ludzkiej różnorodności, która czyni świat ciekawym. Odczarowujemy kompleksy związane z cechami, na które nie mamy wpływu. To jest spójne z tym co robię – stawiam na różnorodność.

W jaki sposób?

Kiedyś były na rynku jedynie trzy rodzaje kremu: dla cery tłustej, suchej i normalnej. Dzisiaj wiemy, że to nie takie proste, kombinacje są przeróżne, a rozwój kosmetologii pozwala trafić w sedno problemu. My głównie skupiamy się na skórze, która zaczyna tracić witalność. Dobra pielęgnacja to niby codzienny, drobny element życia, ale przekłada się na wzrost pewności siebie, pozbycie się kompleksu, dobre samopoczucie, czyli lepsze funkcjonowanie oraz własne sukcesy. Naszą misją jest danie kobietom tego, co według mojej wiedzy jest najlepsze, aby mogły się czuć się zadbane. Motywuję do pielęgnacji, zachęcam do samorealizacji, podkreślam przy każdej okazji, że warto stawiać na pasję i marzenia. To jest sens życia. Daje poczucie spełnienia w pracy, w domu, które emanuje na otoczenie. Warto zacząć od drobiazgów, chwili dla siebie, kąpieli przy świecach, automasażu z dobrym produktem pielęgnacyjnym.

Żaden krem nie pomoże jeśli…

…będziemy w środku zgorzkniali. Przytłoczeni obowiązkami, pracą, której nie lubimy, albo poświęcamy jej zbyt dużo czasu. Obserwowałam narastające zjawisko pracoholizmu wśród klientek naszych gabinetów i doszłam do wniosku, że one potrzebują czegoś więcej, niż zabiegu doraźnie poprawiającego wygląd. Holistyczny świat piękna, który tworzę poprzez produkty, Kosmetyczne Instytuty i Hotele SPA, ma sprzyjać nie tylko poprawianiu urody, ale też wypoczynkowi, chwili dla siebie, dla rodziny. Rozumiem pęd do sukcesu, chęć poprawy jakości i komfortu życia, ale nie dajmy się zwariować.

Pani zachowuje work-life balance?

Mam nadzieję, że tak, chociaż mam to szczęście, że praca jest moją pasją. Kiedy kobiety przechodzą na emeryturę, często wycofują się z życia, trafiają na boczny tor. Są oczywiście takie, które chcą dalej być aktywne, idą np. na uniwersytet trzeciego wieku i to bardzo popieram. Ja mam komfort, że sama jestem sobie sterem i okrętem, pracuję od zakończenia studiów i nadal mi się chce to robić. Myślę, że jeśli lubimy to, co robimy, nie musimy mieć żadnych sztucznych motywatorów.

Zostaje pani w pracy po godzinach?

Czasem pracuję po sześć godzin dziennie, czasem po dwanaście. Ale pozwalam też sobie na odpoczynek. Często urywamy się z mężem na przedłużone weekendy, ale najdłużej jesteśmy w stanie „byczyć się” dziesięć dni. Tyle wystarczy, aby odbudować potencjał energetyczny. Kiedy porządnie się wyśpię, przychodzą mi do głowy innowacyjne pomysły, które często przekształcają się później w realne efekty. Umysł, gdy odpocznie, łapie dystans i staje się twórczy.

To prawda, że nie ma pani telefonu komórkowego?

Nikt mi nie wierzy, ale to prawda. Mam stacjonarny w domu i pracy. Często podróżuję z mężem, więc inni znajdują mnie, dzwoniąc do niego. Pewnie za jakiś czas życie mnie zmusi do zakupu komórki, bo w przyszłości płatności pewnie będą się odbywały głównie w taki sposób. Tymczasem odwlekam ten moment tak długo jak się da, bo wiem że nie będzie odwrotu, ale i stracę trochę wolności. Uważam, że telefon komórkowy ułatwia życie, ale również je komplikuje. Ludzie są bardzo związani z telefonami, które dziś spełniają też rolę komputerów. Komputer używam do pracy, ale zależy mi na utrzymywaniu relacji międzyludzkich, bycia w bezpośrednim kontakcie z bliskimi. To ważne dzisiaj, kiedy na wszystko brakuje nam czasu.

Na portalach społecznościowych też pani nie ma.

Nie wchodzę w powierzchowny, wirtualny świat. Sprawdzam oczywiście w internecie, o co pytają klientki czy goście hoteli, jakie opinie się pojawiają. Ale wolę osobisty kontakt z ludźmi, telefon czy laptop nie zastąpi rozmowy w cztery oczy.

Pamięta pani pierwsze wrażenie, kiedy przyjechaliście na Wzgórza Dylewskie?

Przez parę lat przymierzaliśmy się, aby zainwestować w tej okolicy. Mąż znalazł teren na sprzedaż w internecie. Kiedy przyjechaliśmy pierwszy raz na Wzgórza Dylewskie, przeraziłam się. Rosły tu ogromne chaszcze, takie, że nie można było się przez nie przebić, a co dopiero myśleć o miejscu do wypoczynku. Potem, kiedy powstała koncepcja architektoniczna, przyjechaliśmy z pracownikami na wycieczkę integracyjną. Architekt rozciągnął taśmę w miejscu przyszłego hotelu, a ja nadal nie mogłam go sobie wyobrazić. Hotele to domena męża, on głównie koordynował prace. Dzisiaj, kiedy jedziemy na Mazury, doceniam to miejsce, nasz hotel, gdzie odrywam się od codziennych problemów. A kiedy na miejscu widzę uśmiechnięte twarze, zrelaksowanych gości, udziela mi się ta wyjątkowa atmosfera.

Macie ulubione pokoje w swoich hotelach?

Nie, za każdym razem wybieramy inny, a wyjeżdżając, zostawiamy listę życzliwych uwag – co można by poprawić w otoczeniu lub obsłudze. Bywamy w hotelach SPA na całym świecie, przywozimy inspiracje, siłą rzeczy porównujemy ofertę. W polskiej branży hotelarskiej typu SPA byliśmy zdecydowanie prekursorami. Gdy w 1997 roku otwieraliśmy pierwszy kameralny hotel w Krynicy-Zdroju, bardzo wysoko postawiliśmy poprzeczkę. Staramy się, aby gość miał w naszych progach tylko jeden dylemat: jak spędzić czas i co zjeść.

Zagląda pani do kuchni, ingeruje w menu?

Ufam ludziom i nie patrzę im na ręce, ewentualnie daję swoje sugestie. Nasza Restauracja Romantyczna na Wzgórzach Dylewskich jako pierwsza w Polsce otrzymała certyfikat Slow Food. Upowszechniamy produkty lokalne, wspomagamy wytwórców, choćby poprzez coroczne spotkanie w ramach projektu kulinarnego Dr Irena Eris Tasty Stories. Mazury Zachodnie zostały całkiem niedawno odkryte przez wielu turystów. Ludzie są zachwyceni choćby tutejszym rozgwieżdżonym niebem. W mieście tego nie zauważamy, nie mamy czasu patrzeć w niebo i nie ma do tego warunków. Nasze hotele pozwalają naładować akumulatory, celebrować chwile, docenić to, czego nie widzimy na co dzień.

Jak pani je celebruje?

Korzystam z zabiegów, relaksujących masaży, które łagodzą napięcia. Jestem niestety typem, który kiedy ma jakiś problem, nie jest w stanie wyrzucić go z głowy. Zazdroszczę mężowi, który w momentach kryzysu kładzie się i po prostu przesypia problem. Ja też bym chciała, ale nie mogę, no i nie mam z kim pogadać w te bezsenne noce. (śmiech) Tak więc, jak pani widzi, też nie mam życia usłanego różami.

Kilka dekad razem z biznesie i w życiu – niewiele par to wytrzymuje.

Według wszelkich horoskopów kompletnie nie pasujemy do siebie, dlatego nie warto w nie wierzyć. Nie lubimy nawet podobnych filmów. Ostatnio oglądaliśmy „Niewybaczalne” z Sandrą Bullock. Dla męża był, jak sam określa, „za prawdziwy”. Woli fikcyjne filmy akcji, których ja nie znoszę, a na których on się relaksuje. Za to oboje uważamy za obowiązkowy film dla każdego – „Życie na naszej planecie” Davida Attenborough’a, który opowiada jakie ludzkość popełnia błędy wobec natury. Powinniśmy go wszyscy obejrzeć, wziąć sobie do serca i nie powtarzać błędów jak w filmie „Nie patrz w górę”.

Na czym polega partnerstwo w waszym związku?

Mimo różnic tworzymy z mężem zgrany team, od lat mamy wspólny cel. I nawet rzadko się kłócimy, jak na bycie razem od 47 lat. W domu nigdy nie było sztywnego podziału na damskie i męskie zajęcia. Działał ten, kto miał czas i ochotę. Myślę, że to ważne dla trwałości związków – empatia, wsparcie, współpraca mimo różnic. Kiedy się konsultujemy i dyskutujemy, ostatnie zdanie ma ten, kto po prostu ma większe kompetencje w danym zakresie. Nasze życie było i jest spokojne, bez skandali, zwrotów akcji, więc dziennikarze – szukający ich – nigdy nie mieli w naszym przypadku punktu zaczepienia.

Macie swoje codzienne rytuały?

Łączy nas to, że jesteśmy skowronkami, wstajemy o piątej rano bez budzika. Pijemy kawę, słuchamy informacji radiowych i dopiero później idziemy do pracy. Kiedy mam czas, w wolnych chwilach lubię czytać, np. inspirujące biografie, literaturę faktu. Generalnie jestem humanistką.

Co by pani zmieniła, mogąc cofnąć czas?

Podczas tych 40 lat nie było w naszej firmie większych wpadek, nasza działalność nie graniczyła z hazardem. Tak więc niczego nie żałuję. Ale za wyjątkowe wydarzenie uważam zaproszenie nas w 2012 roku, jako jedynej polskiej firmy, do grona europejskich członków Comité Colbert. Klubu istniejącego od 1954 roku, który początkowo przez pół wieku skupiał wyłącznie najbardziej prestiżowe i luksusowe francuskie marki i instytucje. Dzisiaj to grono liczy około 80 członków. To wyjątkowe wyróżnienie potwierdziło, że obraliśmy dobrą drogę w naszym życiu. Ale odbierając zaproszenie, towarzyszyło nam jednak niedowierzanie.

Bo znaleźliście się wśród marek z pierwszej półki jak Chanel czy Hermes?

Oni docenili całą naszą działalność: innowacje, jakość produktów, szereg wartości, które wyznajemy i które są wspólne dla członków klubu jak etyka w biznesie, poszanowanie tradycji. Po prezentacji na spotkaniu w Paryżu, gdzie pokazaliśmy film o naszej firmie, ustawiła się do nas kolejka. Ludzie chcieli nas poznać, nie mogli pojąć, że firma z Polski tworzy produkty i przeprowadza badania na takim poziomie. To było niezwykle nobilitujące, choć pokazało, że stereotyp o naszym kraju, jako prowincji Europy, wciąż ma się dobrze. Całe to zdarzenie było silnym bodźcem do tego, aby dalej iść wytyczoną drogą i potwierdzać każdym działaniem, że zasługujemy na miano jednej z najbardziej luksusowych marek świata.

Od lat pytana jest pani o przepis na sukces w biznesie.

Nie mam go. Mogę tylko powiedzieć, co u mnie się sprawdziło: trzeba mieć marzenia, starać się je realizować, podążać za głosem serca i intuicji, nie poddawać się i nie za szybko iść do przodu, bo wtedy popełnia się błędy. A po osiągnięciu sukcesu, celu, trzeba wyznaczyć sobie następny.

Bo zadowala tylko przez chwilę?

Zazwyczaj tak, ale życie jest po to, aby się rozwijać. Czasem słyszę od młodych ludzi: jestem na nieciekawych studiach, w pracy, której nie lubię. To szukaj, zmieniaj to, bo w pracy człowiek spędza trzy czwarte życia. Wsłuchaj się w siebie, postaw na swoją pasję, talenty, wyjdź ze strefy komfortu. Wiem, że warto, sama nie chciałam pracować tylko dla pieniędzy, szukałam satysfakcji, realizacji mojej poszukiwawczej żyłki. Naprawdę warto czasem zaryzykować. A pieniądz idzie za kreacją z serca.

Pani zatrudnia tylko ludzi z pasją?

W mojej firmie pracują w większości kobiety, bo około 70 procent, ale nie wybieram pracowników według płci. Ważni są dla mnie mądrzy ludzie, którzy widzą wspólny cel, są zaangażowani, bo lubią swoją pracę. Wkładają serce w to, co robią i ponoszą odpowiedzialność za pewne procesy. Mają dzięki temu realny wpływ na rozwój firmy, a efekty tego dają im satysfakcję.

Ile wynosi najdłuższy staż w firmie?

Zatrudniamy w fabryce, Kosmetycznych Instytutach i Hotelach SPA około tysiąca osób, wielu z nich znam z imienia. Jeden z pracowników laboratorium jest z nami już od 31 lat. Z powodu pandemii nikogo z pracowników przez cały okres nie zwolniliśmy. Także z ich strony doświadczyliśmy ogromu lojalności. Te trudne chwile pokazały, że możemy wzajemnie na siebie liczyć, łączą nas podobne wartości i wszyscy utożsamiamy się z firmą.

Która zbliża się do jubileuszu 40-lecia…

Obchodzimy jubileusze co pięć lat, ostatnio świętowaliśmy w fabryce kosmetyków, bo oddaliśmy do użytku nowoczesną halę produkcyjną i to właśnie w niej, przed wprowadzeniem jeszcze maszyn, pracownicy przygotowali własne występy. To była taka impreza „my dla nas” i bawiliśmy się przednio. Kiedy ludzie pytają mnie o marzenia, życzenia z okazji przyszłorocznego 40-lecia, mam w zasadzie jedno prozaiczne – zdrowie. To dla mnie jedyny warunek, aby móc dokonywać w życiu małych i większych cudów, czynić ten świat choć odrobinę lepszym.

Rozmawiała: Beata Waś, obraz: Jarek Poliwko

Teraz również w formie audio