ROZMOWY NA SCHODACH

CZYLI ZNANE POSTACIE O NIEZNANYCH HISTORIACH.

(John poprosił o czarno-białe zdjęcie, uznając że jak będzie kolorowe, to ludzie z rozczarowaniem skomentują, że „Porter się skończył”)

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Olsztyn mnie relaksuje

Kiedy wszyscy chcieli emigrować na Zachód, on jakby pod prąd przyjechał do Polski w najbardziej siermiężnych czasach. Pod wizerunkiem mrocznego rockmana John Porter* skrywa barwne, błyskotliwe i wrażliwe oblicze.

MADE IN: (wystawiając na stół butelkę portera z Browaru Kormoran) Mam prezent i od razu zapytam Walijczyka: kiedy jest do wyboru whisky i porter, to na co się decydujesz?

John Porter: (uśmiał się już po zerknięciu na etykietę). Wiek robi swoje i whisky jest już raz na jakiś czas. Ale alkohol przyjmuję w każdej formie, oprócz wódki.

A porter to twoje ulubione piwo?

Nie, ale Browar Kormoran robi bardzo dobre piwa. 

Widzę, że rozpoznanie rynku masz dobre.

Lubię piwo, choć ze względu na dbanie o linię nie mogę go za dużo pić. A te z Warmii bardzo mi odpowiadają. Niedawno doszedł jeszcze browar Ukiel.

Nie miałeś propozycji, by reklamować któreś piwo porter?

O dziwo nie. (śmiech)

Wracając do mocniejszych trunków – to w Polsce pierwszy raz napiłeś się spirytusu?

O Boże, tak. Przecież na Zachodzie taki alkohol nie istniał. To chory pomysł pić coś, co ma 70 procent, choć wiem, że istnieją też takie po 90. To był początek pobytu w Polsce, kiedy zetknąłem się z filmowcami, a to zawsze ekstremalne, hermetyczne grupy. Kiedy byłem na jednej z prywatek, pamiętam, że stał sok pomarańczowy w puszce, jakiś grecki, i do tego nalali spirytus. Nigdy więcej. Straszne! 

Sam przyznałeś kiedyś, że z powodu odmowy „chlania do rana”, jak to określiłeś, trochę znajomości przepadło.

Był okres, kiedy ludzie grali z przerwami na picie. Nadszedł taki moment, że miałem tego dość. Przełom lat 70. i 80. to była bardzo mocna kultura alkoholowa wśród muzyków. Szło się na próby, a tu otwierają flaszkę.

Przyjechałeś do Polski w 1976 roku. Wtedy mało kto znał angielski. Jak komunikowałeś się w sklepie, knajpie? 

Miałem to szczęście, że od początku przebywałem z tzw. warszawską bohemą, postaciami takimi jak Henryk Waniek, Maciej Zembaty, Jacek Kleyff czy Małgorzata Braunek. Znakomite towarzystwo i wszyscy nieźle rozmawiali po angielsku, czyli problemów nie miałem, bo zawsze z nimi gdzieś byłem. 

A jak się uczyłeś języka?

Od muzyków. 

Nigdy nie korzystałeś z kursów?

Nie, jestem w tym kiepski. Ostatni kurs robiłem, kiedy mieszkałem i pracowałem w Berlinie Zachodnim w połowie lat 70.

Dodajmy: pracowałeś w armii amerykańskiej. Co robiłeś? 

Warzyłem, pakowałem i rozdawałem warzywa. I tam zapisałem się na nocny kurs niemieckiego. Nieźle mi szło, bo to pokrewny język z angielskim. Z polskim było trudniej, ale po dwóch latach pobytu umiałem już przekazać co czuję. 

Piszesz?

Słabo. Te wszystkie wasze końcówki… Kiedy graliśmy jeszcze z Anitą, był nacisk, by zaśpiewać „Bones of love” po polsku. Poszedłem do logopedy, męczyłem się przez tydzień i on wytłumaczył mi, że jest już za późno, bo mam taki, a nie inny układ mięśni w gardle i że nigdy w życiu nie będę mówił poprawnie. Daliśmy spokój. 

Skończyłeś politologię na University of Sussex. Dość zaskakujący kierunek jak na młodego rockmana i hipisa.

Zawsze interesowałem się polityką. Mimo wszystko ruch hipisowski był takim politycznym odłamkiem. To nie tylko flower-power, branie kwasu i palenie haszyszu. Ten nurt to też odkrywanie nieprawidłowości tkwiących w społeczeństwie, w rządzie, podejście do całego estabilishmentu czy wojny w Vietnamie. Bardziej interesowałem się właśnie 

w tę stronę.

A interesujesz się polską polityką?

To bardzo dołujące. Są dni, kiedy już nie mogę i nie chcę się tym interesować. Żyjemy w skrajnej wersji Monty Pythona. W Komunie też były absurdy, ale człowiek jako tako wiedział na czym stoi. Był jakiś dziwny porządek. A dzisiaj każdy mówi co chce i każdy jest ekspertem od tego co głosi. 

Za to jak przyjechałeś tu w czasach siermiężnej komuny, można było być prawdziwym undergrandowym artystą.

Tak, miałem bardzo ciekawe doświadczenie, kiedy Jacek Kleyff chciał, bym zagrał na gitarze piosenkę do tekstu Bruno Schultza. Kleyff był wtedy artystą bardzo śledzonym przez tajniaków, więc jeździłem do niego jak ukrywający się działacz opozycji, przesiadając się na dwa tramwaje, potem w jeden samochód, w drugi samochód, znów w tramwaj. Zajmowało mi to prawie pół dnia. Wracałem zresztą tak samo. 

Mogłeś zostać wydalony kiedyś za coś niepoprawnego?

W stanie wojennym miałem jedynie drobne sugestie, że mogę mieć trudności. Kiedy artyści powracali na scenę, przyszedł do mnie pan w garniturze, wyciągnął Marlboro, zapalniczkę i pytał czemu nie biorę udziału w życiu muzycznym, bo przecież jest już normalnie. Chciał mi zaimponować tym swoim zachowaniem i stylem, na zasadzie, że teraz to już jesteśmy „my”. Poczuł swój moment bycia Jamesem Bondem. 

Kiedy w 1981 roku urodził się mój syn, nie czułem się bezpiecznie. Przeprowadziłem się wówczas do Krakowa, a meldunek miałem w Warszawie. Przepis nakazywał, by przebywać w miejscu zameldowania. Więc codziennie na spacer z dzieckiem w wózku pędziłem na cmentarz, aby unikać legitymowania.

No widzisz, a pracując w Berlinie zaintrygował cię plakat reklamujący wczasy w Polsce.

To prawda, Polska zachęcała wojskowych do odwiedzin, tylko nie w mundurach oczywiście. Przecież dolary były bardzo chętnie widziane, od wojaka czy nie wojaka. 

Kiedy byłeś pierwszy raz w Olsztynie?

Parę razy tu grałem, ale to było bardzo dawno temu, nawet nie przypomnę sobie daty.

Nie bez powodu pytam, bo w kraju od razu związałeś się z Markiem Jackowskim i Korą, kiedy powstawał Maanam (dołączył jako gitarzysta, zespół nazywał się Maanam Elektryczny Prysznic – red.). Oni mieli związek z Olsztynem – Jackowski tu się urodził, Kora miała siostrę. Bywaliście tu?

Marek przyjeżdżał tu. Ich życie wówczas było ciężkie w tym znaczeniu materialnym. Z dwójką dzieci nie bardzo mieli gdzie mieszkać, zajęli więc nielegalnie opuszczone mieszkanie w Warszawie. Pamiętam, że było już zimno i ten biedny Marek siekierą rąbał jakieś znalezione drzwi, żeby mieć czym napalić. Ale szanowałem ich za to, że nigdy nie narzekali na swoją sytuację. To była ich wspaniała cecha. Zawsze goście byli miło widziani u nich i odbywały się tam fajne imprezy. Potem dostali mieszkanie w Krakowie. 

A wracając do Olsztyna, dzisiaj jestem tu dość często. Bardzo dobrze czuję się w tym mieście, mam tu znakomitych znajomych, którzy zabierają mnie nad jeziora i do lasów. Faktycznie robi to wrażenie, jest przepięknie. Relaksuję się tu. 

Poruszyłeś na wstępie temat dbania o sylwetkę i faktycznie masz figurę młodzieńca. Co ty robisz?

Na pewno mam w genach tę typowo brytyjską sylwetkę z chudymi nogami. Ale trzeba też pracować nad sobą. No widzisz, to jest dobre, że to są rozmowy na schodach, bo ja po prostu codziennie robię te schody. (śmiech) Mieszkam w bloku na ósmym piętrze, więc zasuwam do góry pieszo, a nie windą. Oprócz tego w domu ćwiczę dzięki personal trainers, zresztą olsztyniance Sandrine Boraczyńskiej. Nie cierpię klimatu siłowni, spoconych macho i okropnej głośnej muzyki. Już tego spróbowałem – sorry, nie!

Więc trzymam się tego podstawowego planu ćwiczeń, bo jest taki wiek w życiu, że jak jesteś rockandrollowcem, a wciąż chcesz grać na scenie, to ta sprawność i kondycja są ważne. 

A propos wyglądu: miałeś w młodości ksywę „gumowe usta”, podkreślającą ich wyrazistość.

Skąd to wiesz?! Musiałeś to znaleźć w jakimś starym wywiadzie. Tak, to prawda. Ale dodam, że było to w czasach nastolatka i to porównanie było dosyć bolesne, bo używane w dość negatywny sposób. Ale jak już byłem starszy i słyszałem, że Mick Jagger też ma takie, to wtedy uuu… (teatralnym gestem podkreśla chlubę z ich posiadania).

A byłeś porównywany kiedyś do Jaggera?

Po pół roku grania Porter Band (przełom lat 70. i 80. – red.) ludzie mówili, że podobnie poruszam się po scenie. 

Jak znany jesteś dzisiaj w Wielkiej Brytanii? 

W ogóle nie jestem znany. Bo niby skąd.

John Porter

Walijczyk, rocznik 1950. Karierę muzyka, tekściarza i kompozytora zaczynał już na studiach w Anglii występując w klubach. Przyłączył się do ruchu hipisowskiego. Do Polski przyjechał w 1976 roku. Dołączył do składu późniejszej grupy Maanam. W 1979 roku założył Porter Band, grając klasycznego, nieco surowego rocka. Największą popularność zdobył po zawiązaniu muzycznych (a wkrótce prywatnych) relacji z Anitą Lipnicką, z którą przez ponad 10 lat nagrywali płyty. 8 listopada zagrał w Olsztynie koncert Porter Solo. Bilety wyprzedały się już na dwa tygodnie przed.

Rozmawiał: Rafał Radzymiński, na schodach przy ul. Dąbrowszczaków 14 w Olsztynie, 9 listopada o godz. 11:30 przy temperaturze 10°C 

Obraz: Arek Stankiewicz