Spotykamy się na planie serialu telewizyjnego „Pensjonat nad rozlewiskiem” w Nastajkach pod Ostródą. Gra tu egzaltowaną, nieco histeryczną aktorkę Ewę Stern. To jedna z jej wyrazistych drugoplanowych ról, nijak nie przystających do jej łagodnej, ciepłej osobowości i nieprzeciętnej skromności. Maria Pakulnis mówi o sobie: dziewczyna z jezior. A my byśmy jeszcze dodali: od zawracania chmur.

MADE IN: Lubi pani grać przerysowane postaci?

Maria Pakulnis: Nikt mi już nie proponuje banalnych ról. Twórcy wiedzą, że lubię grać postaci charakterystyczne, które rozpalają moją wyobraźnię. I nie kieruję się prywatą, nie analizuję czy jakiś wizerunek mi się opłaci, czy nie. Choć wiem, że widzowie postrzegają aktorów często „jeden do jednego”, jakbyśmy na scenie czy w filmie grali siebie samych.

Dostało się pani za którąś z ról?

O tak, choćby po serialu „Ekstradycja”, w którym grałam kontrowersyjną Nadieżdę Tumską, kobietę rosyjskiej mafii. Kiedyś sprzedawczyni na rynku spojrzała na mnie z nienawiścią, splunęła mi pod nogi, mrucząc pod nosem jakieś obelgi pod moim adresem. To była recenzja po odcinku, w którym porywam dziecko. Ale za to miałam w kręgach półświatka „szacun” za tę rolę. Odprowadzałam kiedyś na dworzec Warszawa Stadion moją panią profesor. Przebijałyśmy się przez tłum, niosłam jej walizkę. Wtem jakiś dziwny typ wyrywa mi ją i głosem nie znoszącym sprzeciwu mówi „ja pomogę”. Wystraszyłam się, a on na to: „odprowadzimy panią Nadieżdę”. Grupa jego kumpli torowała nam drogę, dostałyśmy ochronę. Po takich reakcjach mam pewność, że stworzyłam kultową postać.

W książce kulinarnej „Sceny kuchenne” opisała pani swoją pierwszą nieoficjalną, ale nie mniej wiarygodną rolę.

To była spontaniczna akcja na wzbudzenie litości. W dzieciństwie często rodzice wysyłali mnie do sklepu, godzinami stałam w kolejkach. Któregoś razu, w ogonku do sklepu mięsnego, dłużyło mi się i przyszło mi do głowy, jak skrócić sobie męczarnie. Padłam na ziemię, udając omdlenie. Tłum zaczął mnie cucić, sprzedawczynie napakowały siatkę mięsem i kiełbasą, i jeszcze odprowadzono mnie do domu. Zagrałam to świetnie, ale nie miałam odwagi powtórzyć występu.

Aktorstwa nie odziedziczyła pani w genach.

Raczej nie. Rodzice przyjechali do Giżycka z Litwy, wysiedleni jak większość Polaków. Tato, były żołnierz AK, za swoją polityczną przeszłość został zesłany do ciężkiego obozu do Workuty. Po przyjeździe do Giżycka szukali zaginionej w zawierusze wojennej rodziny. Tato zatrudnił się w Ośrodku Transportu Leśnego, a potem w miejscowym zakładzie mleczarskim. Mama zajmowała się domem. W tamtych czasach liczył się konkretny zawód, szybka samodzielność, stąd wybór dla mnie liceum pielęgniarskiego, które dawało dyplom zawodowy i maturę.

Umie pani zrobić zastrzyk?

Jasne, pięć lat nauki nie poszło na marne. Żałuję, że nigdy nie dostałam roli pielęgniarki albo lekarza, mogłabym się publicznie wykazać umiejętnościami. Czasem zdarzało się to poza sceną. Krzysztof Kolberger, przez lata walczący z ciężką chorobą, grał ze mną w spektaklu „Sceny z życia małżeńskiego” Bergmana. Mimo ciężkiego stanu decydował się wchodzić na scenę, ale zanim to się działo, przygotowywał mi zestaw ratunkowy, abym mogła w razie czego szybko zrobić mu zastrzyk. Modliłam się w duszy, abyśmy dotrwali do końca spektaklu. Myślę, że byłabym dobrą pielęgniarką albo lekarzem, sprawdzałam się podczas praktyk zawodowych w szpitalu. Ale staram się nie żałować niczego w życiu.

Zawód aktora to chyba nie do końca pani świadoma decyzja.

Pomogła mi w niej polonistka z mojego liceum. Wciągnęła mnie do szkolnego teatru poezji. Nie byłam jednak jego liderką i nie zabiegałam, aby występować przed ludźmi, byłam wycofana. Ale fascynowała mnie poezja, to był świat, który instynktownie czułam, choć nie bardzo wiedziałam, czego chcę w życiu. Uwielbiałam słuchać przy zgaszonym świetle słuchowisk radiowych. Nie śmiałabym wówczas nawet marzyć o aktorstwie czy pracy w radio. Nauczycielka przyglądała mi się z boku, na spokojnie, nie przymuszała do niczego. Po dyplomie i maturze zaproponowała znienacka, żebym pojechała do Warszawy na egzaminy do szkoły teatralnej. Byłam w szoku. Bardziej miałam w głowie nowo powstały wydział medyczny w Lublinie. Ale za jej namową pojechałam, zinterpretowałam przed komisją „Bal w operze” Tuwima. Zdałam, dostałam stypendium i akademik. Pozwalało to na bardzo skromne życie.

Rodzice nie uważali, że to fanaberia?

Nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą o wyborze mojej drogi życiowej, nie śledzili też później mojej kariery, w domu był tzw. zimny wychów. Bardziej się martwili, jak się utrzymam w Warszawie, bo w domu się nie przelewało. Czasem podsyłali paczki z jedzeniem, pomagał mi trochę wujek z Wrocławia. Koledzy i koleżanki z roku też otoczyli mnie opieką. W szkole teatralnej spędzało się cały dzień, żyliśmy jak rodzina. Mówili do mnie „Pakulnia”. Dostałam tam przyspieszony kurs życia, miałam straszne zaległości przyjeżdżając do stolicy. Jak się ubrać, uczesać, jakie filmy oglądać, co czytać. Koleżanki z roku zapraszały mnie do swoich domów, gdzie widziałam inny świat, daleki od tego z mazurskiej prowincji. Wkręciłam się w stolicę, choć miewałam na początku momenty załamania, płakałam w poduszkę, chciałam wracać do domu. Jednak każda drobna pochwała w akademii dodawała mi skrzydeł i nadziei, a porażki hartowały. O wszystko musiałam walczyć, ale to mnie rozwinęło i wzmocniło.

Często pani wraca do Giżycka?

Przez wiele lat omijałam je, a dzisiaj wracam coraz chętniej, ale nie do miejsca, gdzie stał mój dom w okolicach szpitala. Zresztą nie ma tam już moich przestrzeni: lip, łąk, piaskowej góry. Ani drogi, którą chodziliśmy na plażę nad Niegocin z kanapkami i kompotem rabarbarowym w siatce. Dzisiaj zatrzymuję się w Hotelu St. Bruno przepięknie odbudowanym z ruin, które jeszcze pamiętam. Grałam w nim parę razy spektakle, na które przyszli znajomi z dzieciństwa. Kiedyś wszyscy się znali w miasteczku. To było coś niesamowitego zobaczyć po 40, 50 latach znajomych z podwórka, szkoły. Mnóstwo wzruszeń czekało mnie też na promocji mojej książki „Sceny kuchenne”, przybył tłum ludzi, koleżanki pielęgniarki z liceum. I kolega „Kostek” z podstawówki, z którym słuchaliśmy z magnetofonu szpulowego Rolling Stonesów, kiedy inni chodzili na dyskoteki.

Książkę poświęciła pani swojej pasji kulinarnej. Narodziła się na Mazurach?

Raczej już na studiach, gdzie sztuką było ugotować coś z niczego, kombinowało się i dzieliło ciężko zdobytym towarem. W rodzinnym domu nauczyłam się robić np. kołduny litewskie. Pamiętam, że ojciec zamykał się czasami w kuchni i na półmisku wyjeżdżały aromatyczne zeppeliny. Dobrze też przyrządzał ryby, które ja mogę jeść codziennie i umiem z nimi robić cuda. Kiedyś jadło się prosto, sezonowo, to, co się wyhodowało w przydomowym ogródku. Na słomie w piwnicy zimowały jabłka, robiło się dwie beczki kapuchy kiszonej, przetwory. Dzisiaj kuchnia jest dla mnie centrum wszechświata.

Nie widać po pani posturze.

Po każdym spektaklu tracę chyba pół kilo wagi. Uwielbiam ten moment kiedy wracam do domu z teatru, biorę prysznic i w szlafroku otwieram lodówkę. Dom powinien żyć, a domowe ognisko rozpala się w kuchni. Dzisiaj często idziemy na skróty, jemy w mieście, spotykamy ze znajomymi poza domem. Robimy sobie wypasione apartamenty z kuchniami pełnymi gadżetów, a potem nie korzystamy z tego. Zawsze chciałam mieć dom pełen ludzi, dlatego często gotuję, urządzam sama święta i zapraszam przyjaciół. Bo to są chwile, dla których warto żyć i które dają nam siłę. Nie tylko sukces zawodowy, ale świadomość, że nie jest się samemu. Sąsiadka wpadnie z ciastem, ja przywiozę z Mazur rybę i zapas pysznego masła z Giżycka, ktoś upiecze chleb, przyniesie dobre wino. W młodości nie przywiązujemy do tego wagi, ale z wiekiem pewne wartości zyskują na znaczeniu. Ważna jest dla mnie nie tylko kuchnia, ale i bliskość natury. To efekt dorastania na Mazurach, w bliskości Puszczy Piskiej.

Nie brakuje pani tego w Warszawie?

Mieszkam tu od 19. roku życia. Na Kabatach zrobiłam sobie małą enklawę, ogródek drzewno-kwiatowy. Nie ma nic wspanialszego, jak posadzić drzewo i patrzeć, jak rośnie i mówi do ciebie. W donicach sadzę zioła, w tym roku wyhodowałam nawet poziomki, które dodaję do porannego jogurtu. Pachną jak w mazurskim lesie.

Kupiłam małą działkę nad jeziorem pod Mrągowem, na której rosną piękne sosny, bywam tam w każdym wolnym czasie. Uwielbiam po prostu siedzieć i oddychać. Póki co, zatrzymuję się u przyjaciół obok, ale mam nadzieję, że postawię tu kiedyś domek. To nasze wspólne marzenie z synem.

Zaraził się Mazurami?

Tak, miłość i szacunek do natury i aktywności w plenerze wynosi się z domu. W młodości pływałam po jeziorach z przyjaciółmi Omegą, potem mój syn zaliczył wszystkie nasze szlaki, jeździł na obozy żeglarskie. W wieku 40 lat nauczyłam się jeździć na nartach, aby go zmotywować do nauki. Kiedyś przykładało się w szkole ogromną wagę do sportu, uprawiałam lekkoatletykę przez wiele lat, non stop trzeba było jeździć na zawody sportowe. Dlatego w szkole teatralnej na egzaminach ruchowych zdałam wszystko śpiewająco. Byłam mała, chuda, ale zwinna. Dzisiaj sportu coraz bardziej brakuje w życiu dzieci.

A na łyżwach kiedy ostatnio pani jeździła?

Oj, dawno. A byłam w tym dobra. Z grupą łyżwiarską „Czarne pantery” zdobyłam w podstawówce wicemistrzostwo Polski, o ile dobrze pamiętam. W dzieciństwie rozpędzaliśmy się na Niegocinie, rozpinaliśmy kurtki, łapaliśmy wiatr w żagle i sunęliśmy na łyżwach aż do Wilkas. A za nami trzeszczał lód. To cud, że nikt nie skończył pod lodem, w przeręblu rybaków. Na plecach mieliśmy zarzucone trzewiki i często wracaliśmy do domu brzegiem jeziora, mieliśmy pietra po zmroku. Nikt nas w dzieciństwie nie kontrolował, robiliśmy różne szalone rzeczy. Skakaliśmy z góry piaskowej w gigantyczne zaspy, pływaliśmy dziurawą Omegą, z której przy każdym przechyle wylewałam wiadrem wodę. Zabawy na granicy śmierci.

Może dlatego lubi pani sceniczną adrenalinę.

Lubię wyzwania, a z adrenaliną nauczyłam się żyć. Miałam też dużo szczęścia. Na ekranie debiutowałam w „Dolinie Issy” w reżyserii Tadeusza Konwickiego, co otworzyło mi drzwi do świata filmu. Kiedy po studiach dostałam angaż do Teatru Współczesnego Macieja Englerta, znalazłam się na jednej scenie z mistrzami, których znałam ze szkoły teatralnej. Zaczęła się prawdziwa nauka u ich boku. Wybuchł stan wojenny, a teatr stał się moim domem. To najpiękniejszy okres zawodowy w moim życiu. Byłam pełna entuzjazmu, obcowałam ze wspaniałymi ludźmi. Poza teatrem było piekło, ale tam czuliśmy się wolni.

A dzisiaj nie czuje się pani wolna?

Dzisiaj przede wszystkim trudno o role dla kobiet w moim wieku. Na Zachodzie pomału się to zmienia, zaczyna się doceniać aktorów z doświadczeniem. Każdy aktor ma przestoje, ale ważne jest aby umieć odpuścić, nie grać wszystkiego i we wszystkim. Też się stresuję moją perspektywą zawodową, bo zostałam sama i muszę się utrzymać. To już nie te czasy, gdzie grało się film za filmem za małe pieniądze, które wystarczały na skromne życie, ale to nie miało wówczas znaczenia. Czasem żałuję, że nie mam paru lat mniej i nie dostaję propozycji reklam. Ale nauczyłam się czekać. Wykorzystuję wolny czas na lektury, spotkania, podróże, np. do Włoch. Zakochałam się w tym kraju w latach 90., kiedy pojechałam na festiwal filmowy do Sorrento. Od tamtej pory kuchnia włoska to moja wielka fascynacja.

We Włoszech kochają natomiast filmy Kieślowskiego.

Każda szkoła filmowa na świecie uczy studentów na jego kultowych filmach. Gra u niego, to była czysta metafizyka. Człowiek uczył się bez słów, pouczania, mieliśmy pełną wiedzę od reżysera, jak budować postaci w „Dekalogu”, przez co obywało się bez wycinek i zbędnych scen. Każdy z nas dawał z siebie wszystko, magiczna praca pełna wspaniałych spotkań.

Na pani profilu na facebooku jedna z fanek napisała, że jest pani polską Catrine Denevue.

Mam ogromny dystans do siebie. Nie miałam łatwego życia, ale to mnie nauczyło zaradności i wdzięczności. Bo choć nie da się pozbyć demonów przeszłości, można nauczyć się z nimi żyć. Żyć chwilą i czerpać przyjemności z małych rzeczy. Zrobić sobie pyszne śniadanie i wypić kawę w ulubionej filiżance. Posiedzieć w ciszy na pomoście i pogapić się na jezioro. Czuję się dziewczyną z jezior, a nie gwiazdą. Potwierdzą to wszyscy, którzy mnie znają.

Rozmawiała: Beata Waś, obraz: Łukasz Wajszczyk