PRZED KAŻDYM REJSEM ZOSTAWIA W DOMU COŚ, CO NIGDY NIE POWINNO UJRZEĆ ŚWIATŁA DZIENNEGO. KAPITAN TOMASZ CICHOCKI, ŻEGLARZ, KTÓRY SAMOTNIE OPŁYNĄŁ ŚWIAT, OPOWIE O WALCE ZE SWOIM STRACHEM. A CZYM ON JEST?

 

Tomasz Cichocki: Opowiem ci o strachu.

KLIKNIJ, aby posłuchać naszego podcastu
MADE IN Warmia & Mazury Podcasts

Made in: Ty, który samotnie opłynąłeś świat?

 

Tak, bo strach ma bardzo wiele postaci. W sporcie ekstremalnym nie ma chyba człowieka, który nie odczuwa strachu w tym, co robi. My żeglarze, podobnie jak chociażby himalaiści, nie jesteśmy nadludźmi. U mnie strach zaczyna się już na długo przed rejsem. To nie jest tak, że ja wypływam i zaczynam się bać. Ja zaczynam się bać już w momencie, kiedy sobie wyobrażam, gdzie będę płynął.

 

To jest strach związany ze śmiercią?

Śmierć to już taki radykalny temat. Zresztą śmierć litościwie zamyka temat. Jest pozamiatane. To bardziej strach przed trwałym kalectwem i niemożnością kontynuowania swojego dotychczasowego życia, kiedy stracisz nogi, wzrok czy słuch.

Jeśli mówię, że strach zaczyna się na długo przed rejsem, to mam na myśli, że planując takie przedsięwzięcie, muszę przyjąć kilka wariantów przygotowań. Jednym z nich jest sporządzenie testamentu. A pisząc go, zakładam teoretycznie, że wypływając w rejs, mogę z niego nie wrócić. I to jest pierwsza forma strachu, która mi towarzyszy. Później właściwy strach zaczyna się na oceanie. On nasila się o różnych porach dnia i w zależności od pogody. Początkowo wydawało mi się, że noc jest straszna, bo kiedy nie ma gwiazd i księżyca, jest tak ciemno, że nie widać końca wyciągniętej ręki. Ze względu na oszczędność energii nie palę świateł (poza topowymi), więc płynę w kompletnym zaciemnieniu. Wydawało mi się to tak straszne, że obawiałem się początkowo, iż nie przeżyję tego na oceanie. Kiedy siadasz w kopicie, przypominają ci się wszystkie przerażające historie, o których czytałeś w życiu. Na przykład opowieści Juliusza Verne’a o ogromnych ośmiornicach, które atakowały marynarzy. Do tego stopnia zwariowałem, że kiedy spałem – a zawszę śpię przy otwartej zejściówce, by w razie czego można było szybko uciec – przez parę tygodni miałem taką schizę, że zaraz taka vernowska ośmiornica przyklei mi się do piersi. Potem spałem z nożem obok łóżka, żeby móc odciąć tę hipotetyczną mackę. A następnie do noża doszedł aparat fotograficzny. Bo jakbym ją oderwał od siebie, to powstałby na klacie krążek i sfotografowałbym go dla potomnych.

Straszne, wbrew pozorom, są też świty.

 

Dlaczego?

Nigdy nie wiadomo, co przyniosą. Patrzę na to niebo o świcie i już widzę: za trzy godziny będzie źle – sztorm. Po układzie fal, jak odbijają się od burty, i po chmurach jestem w stanie oszacować pogodę. I z lękiem się na to patrzy, bo sztormy zawsze są złe, męczące i niebezpieczne. Chowasz się wtedy hermetycznie zamknięty w kabinie, wszystko się sztauje, czyli umieszcza tak, żeby nic nie latało, siedzi się w środku i będzie, co będzie. To jest stan, jak z czekaniem na wyrok, kiedy siedzisz na ławie oskarżonych na sali sądowej. Już nie jest istotny wymiar kary, ale ten czas oczekiwania na werdykt. To jest ten lęk, który na oceanie towarzysz nam na okrągło.

Ale do tego wszystkiego można przywyknąć, bo człowiek przyzwyczaja się do różnych rzeczy, nawet do życia w obozie koncentracyjnym.

 

Do pisania testamentów też przywykłeś?

Jest w miarę stały, może trochę go uzupełniam, kiedy zachodzi potrzeba.

 

Jak twoje dzieci odbierają testament zostawiany przez ojca?

Za pierwszym razem zniosły to źle. Ojciec wypływa, a wiadomo, że niewielu gości samotnie opłynęło świat, więc jest przerażenie. Nawet jeśli chociażby porównać taki rejs z ilością wejść na Mount Everest, to jest to już inna skala wycieczek.

 

Macie jakieś rytuały pożegnalne?

Staram się tego unikać. Kiedy startowałem z francuskiego Brest w rejs dookoła świata, przyjechały dzieci, żona, przyjaciele, nawet telewizja. Ja się potem przez kilka tygodni nie mogłem z tego otrząsnąć. Wszyscy płaczą. Nie chcę więc, by ktoś przyjeżdżał na sam moment odrzucenia cum, kiedy widzi się już samotny biały żagiel, a ja samotną postać na brzegu. Trzymam się tej wersji, że wypływać trzeba samemu, za to na przywitaniu mogą być już wszyscy.

 

 

* Kpt. Tomasz Cichocki – olsztyński żeglarz, który rzucił sobie najwyższe wyzwanie – samotnie opłynąć świat, bez zawijania do portu. W 2011 roku dokonał tego w 312 dni, ale awaria jachtu zmusiła go do zawinięcia do portu w RPA (po wyprawie napisał książkę „Zew oceanu”). Wyczyn powtarzał dwukrotnie i dwukrotnie zawiódł sprzęt. Człowiek uzależniony od mocnej adrenaliny i wyzwań. Wcześniej z powodzeniem startował w Rally Crossie i skakał na paralotni. W planach ma udział w najtrudniejszych regatach świata Sydney-Hobart. 10 stycznia wyrusza z załogą pryzową w trzymiesięczny rejs – ściąga z RPA do Polski jacht, który po przeglądzie ruszy do kolejnych wyzwań.